Południowe
słońce wbijało nachalnie promienie przez foliowe szyby namiotu badawczego. Karelowi
nie przeszkadzał ukrop. Nie odczuwał specjalnie gorąca, nie pocił się ani nie
czuł zmęczenia, chociaż wyglądał, jakby odpoczywał. Leżak, na którym się
wylegiwał, skrzypiał przy każdym ruchu, więc Karel starał się nie ruszać
przesadnie. Oczy miał zamknięte, a dłonie palcami splecione na piersiach.
Unosiły się miarowo pod wpływem oddechu.
Nie
były bruzdowate, nie widać było na nich blizn. Karel miał ciało zadbane, twarz
gładką, jasne włosy ułożone w sposób nieco pretensjonalny, jakby strzygł go
ktoś z osobowością obsesyjno-kompulsyjną
i kto cierpiał na zbyt dużą ilość wolnego czasu. Po prawdzie Karel nie miał
fryzjera. Czesał się sam i nawet to lubił.
Ciepłe
promienie słońca ogrzewały jego śniadą twarz. Leżał tak już dość długo,
właściwie od wczoraj, prawie się nie ruszając. Przepędził z namiotu do innego
wszystkich tych, którzy sami nie wpadli na to, że nie powinni przeszkadzać. Większa
część jednak wyszła sama i w milczeniu, gdy pojawił się w progu i tylko raz
spojrzał na leżak. Ludzie chyba jednak potrafili czasem zabłysnąć intelektem,
na który absolutnie nie zasługiwali, chociaż Karel zastanawiał się, czy to
faktycznie rozum, inteligencja, jakaś mądrość, czy tylko instynkt samozachowawczy
i chęć przetrwania.
Od
wczoraj wieczora próbował przystąpić do modlitwy. Nie mógł się jednak skupić,
wciąż kołatało mu w głowie, że to już za chwilę. Próbował zaczynać, ale nie
potrafił dokończyć, wieszał się przy trzecim wezwaniu do Ojca i raz nawet
wybuchł gromkim śmiechem, by zaraz przestać i zganić się za emocjonalność. Znał to uczucie – ostatnią podnietę w życiu. Lekką radość, że zaraz stanie się,
co miało się stać już dawno, co planował od lat. Ojciec powinien mu wybaczyć
ten śmiech i brak modlitwy, szczęście powinno być przecież dane każdemu
Nefilim. Nefilim będą szczęśliwi – Karelowi więc też się należało, a może nawet
i bardziej, bo czuł, że zasłużył najmocniej.
Odczuwał
tę podnietę już raz, kilka dni temu, w Strahov, jednak działania Eckhardta i
pojawienie się Lary Croft nie sprzyjały powodzeniu, więc szybko mu wtedy
przeszła.
No
właśnie, Lara Croft.
Zastanowił
się przez chwilę.
Jak
jej się gniło w celi? Czy może już wisiała? Czy może posadzili ją na białoruskim
krzesełku albo wstrzyknęli już tiopental? Ciekawe, czy jej serce biłoby nadal i
doczekało pankuronium, a może i nawet dotrwało do chlorku potasu… Karel znał
metody uśmiercania ludzi – te jeszcze gdzieniegdzie legalne – i nie mógł
zrozumieć, dlaczego właśnie gdzieniegdzie. Ludzie nie mieli wartości, było ich
dużo, cała rzesza, mogli ze sobą robić, co chcieli. Działali jak mrówki, a przecież
mrówki słabe czy patologiczne od razu wyklucza się ze stada, na jedno tylko skinienie
królowej. W mrówczym społeczeństwie życie jednostki jest całkowicie
podporządkowane interesom całej kolonii. Królowa Wielkiej Brytanii nie
dorównywała więc intelektem i odwagą królowej mrówek, jeżeli Croft wciąż żyła, chociaż
wprawdzie wszystkie one warte były tyle samo. Karel nie rozumiał.
Nie
rozumiał też Ojca, bo ten najwyraźniej nie zgodziłby się – kochał matkę i
wziął ją sobie stąd – lecz Karel uznał, że sam żyje wciąż te tysiąc lat za krótko i może nie
może tego jeszcze rozumieć, ale zapyta. Zapyta na pewno, gdy Śniący powróci. Jeżeli odpowiedź
byłaby godna uznania, mógłby ją nawet przyjąć do wiadomości, może by i poczuł się
bardziej dorosły, może i by mógł sam być kiedyś ojcem… Tylko gdzie by znalazł
tak godną Nefilim kobietę…
Pomyślał
o Larze i natychmiast przerwał. Usłyszał kroki, więc otworzył jedno oko. Skrzywił
się od razu.
–
Odejdź.
–
Tak mnie witasz? Nie widzieliśmy się z pół roku.
Puścił
to mimo uszu. Nawet nie drgnął, przyglądał się Collinsowi tylko jednym okiem.
Collins
schudł. Wyglądał mizernie, jak cień człowieka, chociaż stał nadal prosto, był
wysoki i postawny. Skóra na policzkach musiała już przylegać do kości i nawet
delikatna szczecina nie poprawiała tego wrażenia. Karel pamiętał jeszcze czasy,
gdy człowiek ten nie chodził, a toczył się na grubiutkich nóżkach. Teraz
wyglądał dostojniej i może nawet niebezpieczniej... Karel parsknął na tę myśl.
Po prostu zostało z niego mniej białka. Szkoda, bo same kości nie należały do
lekkostrawnych. Joachim uznał, że będzie musiał więc poszukać Gundersona. Ten na
pewno ważył nieco więcej.
Jeremmy
zdjął marynarkę, zarzucił ją na krześle przy biurku i zaraz poluzował krawat.
–
Tu nie ma czym oddychać…
–
Podobno to najcieplejsza zima od wieków.
Doktor
Collins wziął krzesło i usiadł naprzeciwko leżaka. Karel otworzył drugie oko i
podniósł głowę.
–
Czego chcesz?
–
Jak to? Przyleciałem na rytuał.
–
Flaki?
–
Beczki z Heleny zabrali niebiescy – Joachim wziął oddech, patrząc niepewnie na Karela. Oblizał usta – ale przecież to nie był jedyny punkt...
– Więc skoro ich nie masz, to czego chcesz? – odparł nad wyraz spokojnie.
– Za to dokumenty dolecą następnym transportem, moi chłopcy o nie zadbali. – Uśmiechnął się pod nosem, ale przestał, gdy Karel
spojrzał na niego z grobową miną.
–
Spal je. Już ich nie potrzebuję.
–
Mówiłeś…
Leżak
skrzypnął przeciągle.
–
Tym razem się uda. – Karel wstał i
otrzepał chinosy z niewidzialnego pyłu. – Nie ma innego wyjścia, Lux Veritatis przestało istnieć z mocami ostatniego mnicha, a Lara Croft odpowie za wszystko. Właściwie
ciebie też już nie potrzebuję. – Spojrzał na
niego pogardliwie.
Collins
najwyraźniej udał, że tego nie słyszy. Utkwił wzrok przed
sobą, na leżaku, w martwym punkcie. Zacisnął pięści i poluzował je. Zacisnął i
poluzował.
–
Obiecałeś mi badania. Miałem być pierwszym świadkiem, pierwszym naukowcem, to miało być coś wielkiego… – prawie szeptał.
Karel
nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami i wsadził ręce do kieszeni.
–
Czy lady Croft jeszcze żyje?
Pytanie
zaskoczyło Collinsa.
–
Niby dlaczego miałoby być inaczej? – odpowiedział natychmiast i spojrzał na
Karela podejrzliwie. – Na Śniącego, Joachimie, to Brytania! I nadal nie dowiedziałem się, skąd Croft wiedziała o pit-stopie na Świętej Heleny. Zrobiło się na tyle gorąco, że teraz winą mogą obarczyć też mnie i moje badania, znaleźli u nas te beczki. Skąd, Joachimie? No skąd?
– To była mądra kobieta. – Joachim uśmiechnął się lekko.
Minęła
pora na spokojną medytację. Collins był na miejscu, był więc też multikulturowy
genotyp, szczątki Ojca, nie było tylko pierwszego dania. Karel podszedł do
wyjścia z namiotu i odsunął zasłonkę. Spojrzał przed siebie. Było piękno trzech
wulkanów, były skały Derinkuyu, bezchmurne niebo i aura rytuału. Uśmiechnął się
pod nosem. Wciągnął powietrze ze świstem, głęboko, mocno, i wypuścił powoli, z
westchnięciem.
Ojcze…
Nagle
klasnął w ręce i zatarł, je, ruszył pewnym krokiem przed siebie, do kolejnego
namiotu badawczego. Musiał odnaleźć Gundersona. Trzeba było się sprężyć.
***
Księżyc, to było pierwsze, co przychodziło mu
na myśl, gdy patrzył przez okno. Z wysoka widział wyrastające z ziemi szare skały, tworzące
różne wzory, szlaki, piętrzące się w masy to wysokie, to całkiem niskie. Obserwował
księżycowy krajobraz w milczeniu i sam nie wiedział, dlaczego czuł dyskomfort,
pot na czole. Kurtis znów przeczuwał coś wielkiego, coś nie dawało mu spać,
odpoczywać tak, jak odpoczywała Lara – z jedną słuchawką w uchu i z zamkniętymi
oczami. Oderwał się na chwilę od szyby i spojrzał na kobietę tuż obok. Wydawała się być
spokojna. To dobrze, tak właśnie miało być, to właśnie o to chodziło. Kurtis
lubił, gdy wyglądała tak beztrosko. Służyło jej to. Była wtedy piękniejsza.
Zerknął przez okno i zdębiał. To, co zobaczył nisko w dole,
ale pod odpowiednim kątem, zdawało się wyglądać jak Park Narodowy Penisów.
Mruknął zdziwiony pod nosem i odwrócił się w stronę Lary, gdy ta otwierała właśnie oczy i uśmiechała się.
– Nigdy nie słyszałeś o
Dolinie Miłości?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Aż trudno uwierzyć, że stworzyła
je Matka Natura, a nie jakiś mężczyzna z kompleksami, prawda? – zaczęła. –
Kiedyś tu wylał jeden z wulkanów, zasypał ziemię piaskiem i popiołem. Legenda
głosi, że to giganci wydrążyli w tufie i te domy, i te fallusy, i wszystko
inne, ale badania dowiodły, że jednak nie. Dolinę Miłości stworzyła natura.
Tylko niektóre z jaskiń zostały wydrążone przez człowieka. Tuf jest miękki.
Kurtis przełknął ślinę i
znów spojrzał przez okno. Jeżeli
miałby kiedykolwiek posłuchać o tym miejscu, to dobrze, że z ust właśnie tej kobiety...
Nagle z głośnika wydobył się
niepokojący zgrzyt, szum i zaraz po nim głos Leydona:
– Zapnijcie pasy. Przechodzimy do lądowania.
***
Gdyby jej, kurwa, nie ufał, to pomyślałby, że
to zamach. Albo że robiła to specjalnie, aby pożałował, że chciał tu być. No ale
co miał niby zrobić? Pozwolić jej lecieć samej?! A zresztą co za różnica, skoro zaraz
zginie?!
Miał nadzieję, że Croft
wiedziała, co robi, wynajmując starego jeepa od jakiegoś typa na lotnisku i
gnając nim tak, że normalnie powinien to komuś zgłosić. Trzymał się kurczowo
rączki nad głową, bardzo chciał chcąc wyluzować się tak samo jak ona, ale nie mógł. Nie przy tej prędkości i nie, jeżeli to nie on prowadził, a siedział tylko na miejscu pasażera.
Nie miał nic
przeciwko zapieprzaniu – sam lubił, i to ostro, ale on w samochodzie
miał przynajmniej wszystkie drzwi i okna, i pasy, i kubełkowe siedzenia. I
poduszki. Jeep wrangler rubicon nie miał nawet tych pierwszych.
Kurtis łudził się chociaż
trochę, że Croft wie co robi. Patrzył to na licznik, to na drogę i nie wierzył,
w czym uczestniczył. Podskakiwali oboje na większych i mniejszych
wybojach. Nagle samochód zwolnił do setki na blacie i Kurtis nawet się ucieszył.
Zerknął przed siebie i zmienił zdanie. Wpadł w panikę.
Kurwa,
kurwa, kurwa…! Croft!
Przed nimi rozciągała się
spadzista droga. Kurtis nie liczył,
że zjazd będzie delikatny. Być może na jego końcu płynie jakaś rzeka, w
końcu widział takiej dorzecze gdzieś z prawej, jeszcze chwilę temu. Poczuł, jak
go mdli, jak się poci, wiedział, że zbladł. Puścił się, runął w bok, ale zaraz się poprawił. Zakręt był ostry, o dziewięćdziesiąt
stopni. Wrangler pędził wzdłuż skał, zostawiając za sobą tumany kurzu i piachu.
Lara tymczasem uśmiechała
się pod nosem. Prywatny kurs dla kaskaderów rajdowych? Czuła się jak Evel
Knievel, w końcu mogła spuścić trochę z tonu, zrobić to, co lubi i rozładować
napięcie. Poślizg kontrolowany, nagły zwrot, zakręt. Sekundowo spojrzała w
lusterko. Kurtis mocno wbity w
fotel nie przestawał stroić min, które jedna po drugiej mówiły: patrz, jaki
jestem kozacki… A pewnie robił pod siebie. Uśmiechnęła się szerzej.
Wybacz mi, słonko.
To był jej czas i nie mogła
z niego nie skorzystać. Tęskniła za Turcją.
Pół godziny późnej wdusiła
hamulec, zgasiła silnik i poprawiła włosy. Poprosiła Kurtisa o lornetkę, a ten
podał jej ją dopiero po chwili, lekko trzęsącą się dłonią. Oblizał usta i wypluł zaraz ślinę. Twarz miał całą z
piasku.
Croft wysiadła z wozu,
otrzepała spodenki i top, zrobiła kilka kroków w przód. Szła coraz wyżej, po
wzniesieniu. Stanęła na jego szczycie, zsunęła na sam czubek nosa czarne
okulary i przyłożyła lornetkę do oczu. Wydrążona w kremowej skale forteca z daleka przypominała drożdżową babę, z której ktoś powydłubywał rodzynki. Lara przybliżyła
obraz. Namioty badawcze, sami tureccy najemnicy bez koszulek otaczający teren, jakby w pogotowiu na coś wielkiego. Niektórzy wchodzili do jaskiń, inni z nich wychodzili, jeszcze inni stali w kole, w którego centrum widziała postawnego, szczupłego i, przede wszystkim białego, mężczyznę w garniturze. Nie znała go, nie kojarzyła, może to sam Collins? Tuż
obok Gunderson – miała wrażenie, że jeszcze bardziej dryblasowaty niż zwykle. Burger
King musiał mu służyć.
– Jest i on… – szepnęła po
chwili, widząc przed jednym z namiotów Karela, i odsunęła od twarzy lornetkę.
Zeszła z wzniesienia,
podeszła do auta i spojrzała na Kurtisa poważnie. Kiwnęła głową w jego stronę, gdy spojrzał na nią pytająco.
***
Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek w tej
części Turcji było aż tak gorąco. Nawet latem temperatury rzadko sięgały
trzydziestki. Z ulgą weszła w pierwsze przejście.
Znalazła się bezdźwięcznie w
środku skalistej jaskini, która musiała być odcinkiem z dawna zapomnianej części miasta. Lara
pożegnała ostatnim spojrzeniem za siebie niknący na horyzoncie wulkan Göllü.
Na obrzeżach znajdowały się jeszcze dwa inne wulkany. Przez miliony lat ich
lawa, w połączeniu z wodą i powietrzem, wyrzeźbiła niepowtarzalny krajobraz
Kapadocji.
Białe
skalne ściany wąskim przejściem prowadziły Larę w półmroku w górę. Zapaliła podłużną latarkę diodową i tylko jej światło wyłaniało co chwilę nowe, puste nisze. Mimo że była sama i tkwiła w jaskini, otaczały ją przeróżne dźwięki, nie tylko własnych kroków i wciąż spokojnego oddechu. W oddali piszczały szczury, czasem jakiś ułomek osunął się to z sufitu, to ze ściany, a na to wszystko nakładały się nieznanego pochodzenia szumy, które coraz intensywniej – im Lara dalej szła, tym głośniej – stanowiły tło dla innych odgłosów. Lara prawie że ocierała się o jedną ze ścian, dokładnie ją oglądając, czasem przesuwając palcami po nierównościach. Wiedziała, czego może się spodziewać i
faktycznie to ujrzała. Chropowate ściany zdobiły napisy – w głównej mierze modlitwy ochronne, które miały bronić ówczesną ludność przed zapomnieniem wewnątrz i
złem z zewnątrz.
Gdy
dawniej, jeszcze z Wernerem zwiedzała inny kompleks jaskiń w Kapadocji, ściany
też pokrywały wyżłobione napisy, a nieraz i całe obrazy. W skale dłubało się
łatwo. Lara pamiętała burę, którą zebrała, gdy próbowała sama zostawić po sobie
ślad. Croy zrugał ją wtedy ostro. Dziś rozumiała jego punkt widzenia i nie
potrafiła się z nim nie zgodzić, chociaż bardzo chciałaby znów zrobić coś wbrew
starcowi.
Lara nie spieszyła się, choć może powinna. Lubiła tę część roboty i zawsze starała wyciągnąć z niej maksimum. Był to już pewnego rodzaju rytuał i tylko dlatego zostawiła dla siebie ogarnięcie terenu jaskiniowego, który obserwowała wcześniej. Kurtis miał zacząć zwiedzać z innej strony.
Szła powoli przed siebie, aż
światło było na tyle jasne, że mogła wyłączyć latarkę. Weszła do pomieszczenia,
które skojarzyła z paryskimi kanałami Boucharda. Otoczyły ją kamienne cele
wydzielone od korytarza kratami, a między nimi znajdował się zaledwie wąski
korytarzyk, którym szła. Ściany przesiąkały kwaśnym zapachem, a pod wysokim
sufitem zawieszone były sporej wielkości reflektory. Ktoś musiał tu urzędować
już od dawna, Lara już domyślała się, że Kapadocja była jak ostatni puzzel
układanki. To tu niby Śniący miał powrócić na świat, o ile w ogóle kiedykolwiek
po nim stąpał.
Nieznanego pochodzenia szum był
coraz mocniejszy i coraz bardziej rozpoznawalny. Lara domyślała się, że to
ludzkie głosy, których echo nosiło się aż tutaj. Wszystkie jarzeniówki świeciły
ledwo, prócz jednej, która mrugała rażącym światłem nad wyraz irytująco. W
celach znajdowały się zakrwawione prycze, żadna jednak – wprost przeciwnie do
prycz w kryjówce Louisa – nie była zajęta przez żywego człowieka czy też efekt
doświadczeń, w których lubował się Eckhardt. Dopiero w ostatniej celi, na dużo
bardziej zaniedbanym legowisku dostrzegła ogromnego szczura siedzącego we
wnętrznościach jakiegoś truposza. Chwilę wymieniała ze stworzeniem
spojrzenia, jednak nie trwało to zbyt długo – gryzoń wrócił do skubania. Croft
nie miała zamiaru podchodzić, z daleka wystarczająco obrzydzał ją widok
gnijącej męskiej ręki zwisającej z pryczy.
Ruszyła dalej prosto, mijając
zawieszoną nad jej głową namolnie jarzącą się lampę. Na końcu korytarza
dostrzegła większą jaskinię. Pod lewą ścianą ustawione były równiutko w rzędzie
skrzynki, po drugiej stronie tak samo równo ktoś poukładał beczki. Niektóre
wyglądały, jakby stały tu od dawna, inne wydawały się nowsze, czystsze.
Nasłuchiwała, czy ktoś się nie zbliża, ale wokół było cicho na tyle, że
słyszała tylko swój oddech.
Zrobiła kilka kroków w stronę
skrzyń i poczuła, jak pod ciężkimi butami skrzypią raz po raz nadeptywane
ziarna kawy. Intensywny zapach nasion kawowca unosił się w powietrzu, co było
dla Lary dużo mniej znośne niż wcześniejszy odór stęchlizny i duchota pyłu.
Dotknęła dłonią skrzynki i przejechała palcami po solidnym wieku.
Do każdej skrzyni przyklejono
zafoliowaną kartę ze skryptem zbliżonym do rejestracji samochodowej. Lara
podejrzewała, że skrzynie przypłynęły prywatnym promem.
DKT na pewno oznaczało Derinkuyu.
Z liczb wywnioskowała, że były to numery transportów. Skrzyń i kodów było
jednak zdecydowanie za dużo, Lara najzwyczajniej nie miała ani chęci, ani
czasu, by przyglądać się wszystkim. Postanowiła tylko sprawdzić, co znajdowało
się w środku. Z całej siły zaparła się, by zerwać drewniane wieko z najbliższej
skrzyni, ale nie chciało ono ustąpić, więc po prostu wdrapała się na nią i
zrzuciła jedną z kolejnych w rzędzie, tych wyżej ułożonych. Trochę ukartowanej
nieuwagi, pojedynczy huk i drewno rozpadło się na strzępy. Nad zawartością
podniósł się tuman kurzu. Lara zeskoczyła, energicznym ruchem dłoni zamachała w
powietrzu, odganiając siarczysty dym. Przyjrzała się pozostałości po skrzyni,
butem odgarnęła większe kawałki desek.
– Kupa prochu, trochę kości... – mruknęła do
siebie, poznając dziecięcy piszczel.
Nieco dalej przeturlała się
równie mała, ludzka czaszka. W tonie głosu Lary nie było ani rozczarowania, ani
zainteresowania. Podniosła z ziemi kartkę z numerem skrzyni, na którym
znajdował się również kod kreskowy i kilka innych oznaczeń – ich również nie rozpoznawała.
Sala była ostatnią, dalej nie znajdowało się już żadne inne przejście, Croft
mogła więc jedynie zawrócić. Choć pomieszczenie było duże, irytujący zapach
kawy sprawił, że kobiecie zrobiło się duszno. Ruszyła dalej.
Teraz już ludzkie głosy wcześniej będące tylko
szumem, zaczęły być z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej wyraźne. Następny
korytarz również prowadził w górę – to był dla Lary dobry znak. Gdy doszła do
rozwidlenia, bez zastanowienia wybrała opcję, z której nie dochodziły dźwięki,
zgasiła latarkę i przykucnęła w ciemności. Miała jeszcze chwilę, by przyzwyczaić
wzrok. Po niej już nie tylko dobrze słyszała, ale i widziała zarysy mężczyzn
w rządku. Nie musiała znać tureckiego, by domyślić się, że będą wyciągać
beczki.
***
O ile mógł podejrzewać, że niektórzy tutaj mogli być niebezpieczni, o tyle nigdy nie podejrzewałby o to Gundersona. Napakowany jak wór ziemniaków Marten lufą kałasznikowa wskazał mu miejsce siedzące, jednak Kurtis udawał, że tego nie widzi. Jego
uwagę przykuły stosy papierów ułożone na skalnej płycie. Zawiesił na nich wzrok. Już z daleka dostrzegł
symbole Lux Veritatis, rozpoznawał też wśród kartek pismo Eckhardta i Karela.
Jedną
ze ścian w pomieszczeniu, które wyglądało jak wydrążona w skale biblioteka,
zajmował kilkumetrowy, równie skalny regał, od podłogi do sufitu wypełniony pożółkłymi
tomiszczami, biografiami, skoroszytami. Znalazło się tam miejsce na książki z dziedziny
przemysłu, a także Pismo Święte i sakralne księgi innych wyznań. Nie
zostały ułożone według jakiegoś oczywistego klucza, ale wyglądały na używane,
przez co Trent od razu wywnioskował, że mężczyzna, którego poszukiwał, był człowiekiem
czytającym.
Wciąż
się rozglądał. Po przeciwnej stronie stało ogromne dębowe biurko; nierówno wydrążone, podłużne okno bez szyby i stojące obok sofa i fotele stanowiły świetny punkt
obserwacyjny z widokiem na wulkan.
Trent
zignorował powtórzony, zapraszający na krzesełko gest. Udając, że go nie
zauważył, obszedł pomieszczenie, z zainteresowaniem oglądając najpierw półki
regału, a później ścianę z osobliwymi obrazami przedstawiającymi drogę krzyżową.
Biurko było starannie wysprzątane. Leżało na nim zaledwie kilka zebranych w stosik karteluszków.
–
Trent, Trent, Trent… Co ty tu tak właściwie robisz, hmm?
–
Przechodziłem, a co? – Kurtis odpowiedział spokojnie, idiotycznie się
uśmiechając.
Nie
robiąc sobie nic z groźnej obecności jeszcze groźniejszej trzydrzwiowej,
chodzącej na dwóch łapach szafy pancernej, podszedł do biurka i rzucił okiem na
dokumenty. Listy, faksy, obrazy, mapy, plany. Telegram z nazwiskiem Collinsa. Treść
wyglądała na desperacką albo perwersyjną, albo jedno i drugie. Kurtis
przypomniał sobie widok z samolotu na Dolinę Miłości i parsknął pod nosem.
Mam
już kości. Czy przypilnowałeś kubeczków?
Lecę
się z tobą pobawić.
Jego
gra przypadkowego przechodnia w przypadkowej jaskini nie wypadła ani zbyt
realistycznie, ani kreatywnie na tle gry, którą wymyślił Collins, pisząc
telegram. Nawet Gunderson, u którego Kurtis podejrzewał iloraz inteligencji
zbliżony do ilorazu tłuczka do ziemniaków, nie dał się nabrać. Zresztą co on tu
w ogóle robił? Lara mówiła, że na pewno dołączy do wszystkich w świątyni,
tymczasem przyłapał Kurtisa na sznupaniu jak totalnego amatora. Tu nawet nie
było gdzie się schować!
–
Dobra, nie chcesz po dobroci, to nie, Trent. Twoja sprawa. – Gunderson wyciągnął
z kieszeni krótkofalówkę, wcisnął jeden z guzików i podał jakiś kod.
–
Wołasz nowego pana? Ciekawe, czy też tak merdasz przed nim ogonkiem, jak
merdałeś przed Eckhardtem. Czy, znając ciebie, to pewnie nawet i bardziej.
Gunderson
skrzywił się i podszedł do Kurtisa, lufę kałasznikowa wbijając mu prosto w
pępek.
–
Zaraz ci nie będzie tak do śmiechu…
Gunderson zwykle racji nie miał, ale
tym razem Trent się przeliczył.
W progu pokoju pojawił się nieznajomy mężczyzna. Wysoki, o skromnej
budowie ciała. Mizerny i blady, raczej wyglądającego na schorowanego leniwca.
Kurtis zauważył, że na twarzy nieznajomego najbardziej przykuwającym uwagę
punktem były potworne dołeczki, niczym u narkomana w zaawansowanym stadium. Ten
jednak wcale nie przypominał żadnego ćpuna.
Jaki to ćpun, co chodzi w garniturze od Armaniego albo innego takiego?
–
Usiądź.
Trent
rozpoznał w dialekcie brytyjski akcent. Ponownie nie wykonał żadnego ruchu w
stronę wskazywanego krzesełka, chętnie natomiast wyciągnął rękę po jedną z
kartek walających się na biurku.
–
SIADAJ!
Powtórka
z rozrywki, lecz tym razem – dużo głośniejsza i zdecydowanie mniej grzeczna.
Kurtis zrozumiał, że czas na zabawę w kotka i myszkę minął bezpowrotnie. Spełnił polecenie, układając rece na kolanach.
–
O, patrz, co my tu mamy… Legendarny Boran-X. – Gunderson poczęstował się jego spluwą.
Kurtis westchnął, gdy zobaczył, jak wyszarpuje ją nieczule z kabury przy pasku.
Trent
nie miał szansy użyć jej wcześniej; Marten ze swoim karabinem nie grzeszył
wprawdzie inteligencją, Kurtis obawiał się jednak, że pociąganie za spust nie
wymagało większej filozofii nawet od niego.
–
To tępe kółko też pewnie jeszcze masz…
–
Sam jesteś tępy, Gunderson.
Nie silił się, by wymyślić coś lepszego. Marten
nie zdążył odpowiedzieć.
–
Wiem, kim jesteś – stwierdziło chucherko mocno basowym głosem, który nijak się
miał do jego postury ciała. Przyglądając się Kurtisowi z zainteresowaniem, ale
i rozbawieniem, wyglądał na zbyt pewnego siebie. Miał ręce w kieszeni i uśmiech szczwanego lisa. – Powinieneś być teraz w
pace, nieprawdaż? Co tu robisz, mnichu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz