– Najbliższy nie znaczy najlepszy – stwierdził Trent,
podchodząc pod drzwi.
Lara spojrzała na budynek stojący tuż przed nią.
Rzeczywiście, lata świetności miał już dawno za sobą. Gdzieniegdzie sypał się
tynk, a w niektórych oknach świszczał wiatr. Tych, które nadal nie zostały
wymienione na plastikowe.
– Ale się nada.
Jeszcze raz zerknęła z ukosa na rusztowanie narożne.
Najwyraźniej ekipa budowlana nie zdążyła przed zimą i zwinęła się w poczekaniu
na cieplejszy okres.
– Dasz radę?
Lara przewróciła oczami, wyciągając z kieszeni
portfel. Otworzyła go.
– Tak tylko pytam. To czekaj. – Trent sięgnął po plik
banknotów i naciągnął mocniej kaptur.
Croft poczekała. Nie minęło pięć minut i zobaczyła,
jak otwiera się jedno z okien. Po chwili dostrzegła w nim rękę z papierosem, a
zaraz potem łeb Kurtisa.
Wskoczyła na pierwszą platformę rusztowania. Druga
była wyżej – ludzie musieli tam się wciągać. Lara dotknęła oszronionych lin.
Nie ruszyły.
Tu trzeba by chłopa.
Spojrzała wyżej na Trenta.
Chłopa, Laro, chłopa…
Zaśmiała się sama do siebie. Podskoczyła do liny i
złapała ją, a nogami odepchnęła się od ściany. Syknęła. Wspięła się nieco, ale
od razu zeszła na następnej platformie. Spojrzała na dłonie. Część naskórka
została na linie. Lara musiała próbować inaczej.
Podskoczyła, nie sięgając jeszcze deski wyżej, ale
poczuła, że ta, na której stała, skrzypnęła złowieszczo. Gdy Croft podskoczyła
raz jeszcze, tym razem mocniej i wyżej – deska pękła całkowicie.
Lara chwyciła metalową rurkę, znów sycząc; łokcie
zgięły się i podciągnęły, a prawa noga znalazła oparcie. Kilka sprawnych
ruchów, kilka machnięć ręką i… już.
– Gaś tego peta i zamknij, bo ciągnie – mruknęła, gdy
Kurtis przesunął się, aby mogła wejść do środka.
– Niezła z ciebie alpinistka.
– Skończ.
Wyrzucił niedopałek i zamknął okno.
– Ale przyznaj, że całkiem przytulnie…
Lara nie była tego samego zdania, a jednak nie dała
tego po sobie poznać. Wzruszyła tylko ramionami. Zresztą i tak jutro będą
musieli opuścić to miejsce. Niebiescy im nie popuszczą.
To, za co zapłacił Kurtis (bo trudno było nazwać to
pokojem hotelowym), okazało się sypialką, kiedyś pewnie bardziej białą niż
szarawą, i bardzo małą łazienką.
– Mamy pokój z jednym łóżkiem – stwierdził Trent,
splatając ręce na piersi.
– W takim słodkich snów na podłodze – odparła Lara,
podchodząc do radia na stoliku i nastawiając jakąś czeską stację. Po chwili
jednak wyłączyła ją, bo język okazał się bardziej męczący, niż przypuszczała.
– Korona ci z głowy nie spadnie, jak się ze mną
prześpisz.
Udała, że tego nie słyszy.
W sumie nie.
Wzięła swój plecak, podeszła jakby nigdy nic do łóżka.
Usiadła.
– Wygodne – stwierdziła, wyciągając z plecaka świeżą
koszulkę i bieliznę. Wstała z łóżka i udała się do łazienki. Kurtis podszedł do
radia. Za dużo lat spędził w Czechach, by ichni język działał mu na nerwy.
Poświęcił jednak dłuższą chwilę. O tej porze powinni grać gdzieś jazzowe
instrumentale...
***
Powinien być w szale. Sam się sobie dziwił, z jakim spokojem potrafił skupić się na robocie. Miarowe stukanie roznosiło się po całym pokoju, zagłuszając odbiornik radiowy nastawiony na jazzową stację. Dźwięk wciskanych klawiszy był tak intensywny, że aż drażniący, jednak Levis wciąż nie przestawał klikać. Mrużył oczy skupiony, wzdychając głęboko, nie zwalniając przy tym tempa pisania. Po chwili oderwał się od monitora i sięgnął po swój notes. Otworzył go na zapisanej już stronie, wziął długopis i zaczął notować.
Obrazy Obscura – brak danych XV-wieczne
dzieła Pietera Van Eckhardta.
Ukryte przez brata Obscurę. Brat Obscura – powiązanie
z Lux Veritatis (?).
Zakon Lux Veritatis – brak danych...
Levis zamyślił się, po czym zerknął w papiery z
otwartej obok teczki oznaczonej francuską flagą. Niechlujnie rozrzucił je na
biurku, wzrokiem szukając właściwej. W końcu podniósł jedną. Przeczytał.
– Kurwa, nic się nie zgadza. – Wrócił do notesu,
przeskakując kilka stron w przód:
Luwr – przygotowane plany włamania przez odpływy
burzowe. Nagrania z kamer: Croft + mężczyzna, grupa najemnicza nieznanego
pochodzenia (Kabała? Lux Veritatis?), Louis Burchardt…
Oderwał się jeszcze raz i zerknął na francuski papier.
Przeczytał:
Właściciel nocnego klubu, nigdy niekarany *król
paryskiego podziemia* Louis Bouchardt, znaleziony w swojej kryjówce, w Paryżu,
zm. 23.11.2003, przyczyna – rytuał dewiacji sakralnej.
Zaraz, też coś tu miałem… –
pomyślał i wrócił wzrokiem na monitor. Przescrollował dokument tekstowy,
tłumaczony z czeskiego na angielski.
– Mam cię... – wyszeptał. Przeczytał:
Lous Bouchardt. Znaleziono ciało w budynku
mieszkalnym, 25.11. Dzielnica Strahov.
Jak typ mógł umrzeć w dwóch różnych miejscach? W
różnych dniach?
Levis przyłożył chłodną rękę do czoła. Sięgnął po
szklankę szkockiej i odchylił się na obrotowym fotelu.
– Zmiennokształtni Nefilim, powiadacie? – zapytał,
patrząc na zdjęcie z monitoringu francuskiego muzeum. Wziął je do ręki, bliżej
przyglądając się mężczyźnie obok kobiety. – I kim ty, kurwa, jesteś, człowieku…
– Zastanowił się chwilę.
– Ona do ciebie jakoś powiedziała… – grzebał przez
moment w pamięci, po czym znów wziął do ręki notes.
Lux Veritatis – brak danych Trent
(nazwisko? pseudonim?) – dopisał.
Nagle w pomieszczeniu rozniósł się dźwięk zbyt
głośnego rockowego kawałka. Robert jedną ręką przetarł oko, drugą sięgnął po
telefon. Nacisnął zieloną słuchawkę.
– Mówisz. – Jego głos był zachrypnięty. – Albo
czekaj. Wyślij mi nagranie z celi. Chyba mamy tego jej gołąbka… Co?! Jak to
„spierdolili”? Kurwa, ja wiem, że to tylko areszt przejściowy i mieli ich
zabrać jutro, ale takich ludzi się, kurwa, pilnuje, zjebie! – Odrzucił telefon
na biurko. Wstał, ogarnął wzrokiem bałagan, zapisał dokument tekstowy na
komputerze i wyłączył monitor. Zabrał komórkę, paczkę papierosów, a prawie w
locie sięgnąwszy po kurtkę na wieszaku, wyszedł, trzaskając drzwiami.
– Zostawić ich, kurwa, na pięć minut. Osły w mundurach.
Kretyni… – mamrotał, zbiegając po schodach.
***
Do tej pory nie podejrzewała, jak wielkim szczęściem mogła być woda. Najzwyklejsza, już pal licho, że zimna. Gdy Lara wyszła z łazienki, uśmiechała się jak nigdy dotąd. Miała mokre, rozpuszczone włosy, a w rękach trzymała szczotkę. Spojrzała na łóżko i mina jej zrzedła, gdy zobaczyła Trenta, który – widocznie zmęczony – szybko przysnął, rozwalony na większej części. Muzyka cichutko grała spokojny kawałek gitarowy. Croft, rozczesując się, usiadła obok. Szturchnęła Trenta łokciem.
– Suń dupę.
– C-co? – zapytał, otwierając oczy i od razu je
mrużąc. – Zgaś światło.
– Przesuń się! – powtórzyła. – Chyba nie będziesz w
tym spał? – Wskazała na jego bluzę.
Kurtis westchnął. Wstał, rozebrał się do bokserek i
legnął z powrotem.
– Ty gasisz – mruknął, naciągając na siebie połowę
kołdry.
Lara przewróciła oczami i, skończywszy szczotkowanie,
zapaliła nocną lampkę, wstała, odłożyła szczotkę i zgasiła światło.
Także przykryła się kołdrą. Czuła nieco speszenie,
nerw, jakby męczył ją jakiś ciężar.
Kamieniu młyński u szyi... – Spojrzała na Kurtisa z dystansem. Trent odwrócił się
do niej plecami, zgarniając prawie całą kołdrę.
– Ej! – Wyszarpała ją z powrotem.
Nie zwrócił na to uwagi. Lekko odwrócił się, pociągnął
do siebie resztę nakrycia i znów walnął na drugi bok. Uśmiechał się pod nosem,
gdy Lara znowu próbowała wyszarpać swoją część. Pozwolił jej na to, lekko
luzując chwyt, ale zaraz raz jeszcze szarpnął do siebie za róg. Croft szybko
puściła, a Kurtis z hukiem spadł z łóżka.
Zaśmiała się, gdy rozmasowywał kark. I śmiał się tak
samo, a nawet głośniej.
Gdy wstał, okrył kołdrą Larę, sam położył się obok.
Tym razem nie odwrócił się od niej.
– Dziesięć funtów za twoje myśli – wyszeptał, kiedy
przestała się śmiać.
Zastanowiła się chwilę.
– Nie masz tylu.
– Więc daj mi pięć za moje, a potem zapytam raz
jeszcze.
Uśmiechnęła się nikle.
– Myślę, że Collins obstawi teren i będzie na nas cze…
– Nie. – Kurtis skrzywił się. – Nie
uwierzę, że właśnie o tym pomyślałaś. Zresztą mam dość tej roboty. – Spojrzał
jej w oczy najszczerzej, jak tylko potrafił.
Ich twarze dzieliły centymetry. Kurtis dotknął dłonią
policzka Lary i delikatnie po nim przesunął. Jej skóra była gładka i przyjemnie
ciepła. Głaskał ją chwilę. Chciał jak najdłużej, dopóki mu na to pozwalała.
– Levis ma dziennik.
Bardzo wysilił się, by puścić tę uwagę mimo
uszu. Croft sprawdzała go czy po prostu kazała się odpieprzyć?
Westchnął cicho.
– Wiem – odparł półgębkiem.
Twarz kobiety połyskiwała ciepłym światłem lampki
nocnej. Lara zadawała się spokojna – wnioskował, gdy oddychała miarowo. Nie,
chyba nie prowokowała, raczej żyła tą robotą. A może jedno i drugie? Kto ją tam
wiedział... Pal licho dziennik i pal licho Levisa, kiedy jej piersi tak ładnie
unosiły się pod kołdrą.
Jeszcze raz przypomniał sobie słowa Konstantina, które
trwały w jego pamięci przez tyle lat. Największy wpływ na życie mają decyzje
spontaniczne – to te chwile poza planem. Czuł, że było tak i tym razem.
– Laro… – wyszeptał. – Proszę. Nie teraz.
Croft poczuła na karku przyjemny dreszcz.
Rzadko mówili sobie po imieniu. Przynajmniej ona nie
pamiętała, by kiedykolwiek tak powiedziała. On zwracał się tak do niej już
wcześniej, ale dotąd nie wywołało to ciarek.
Nie odpowiedziała. Nic nie przychodziło jej do głowy,
zresztą nie widziała, by Kurtis wymagał jakiejkolwiek odpowiedzi. Wystarczyło,
by na chwilę się zamknąć. Spojrzała na niego. Zdawał się nieobecny. Z policzka
delikatnie przejechał dłonią wzdłuż jej karku, by po chwili dotykać długich,
kasztanowych włosów. Przysunął się, by powąchać. Pachniały szamponem. Trent
oblizał spierzchnięte wargi.
Patrzył jej w oczy. Starał się coś wyczytać, ale nie
należała do tego typu kobiet, które zdradzały wszystko spojrzeniem. Światło
zielone czy czerwone? Wszystko lepsze od tej obojętności.
– Laro… – powtórzył jeszcze ciszej.
Obie jej dłonie trzymały kołdrę, jakby odgradzając się
od tego, co pod nią. Dotknął jednej i zauważył, że nie ściskała na siłę.
Gładził opuszkami po palcach i między nimi, widząc, jak włoski na przedramieniu
Lary stanęły dęba. Skłonił głowę i musnął dłoń ustami. Gdy uniósł powoli wzrok,
zobaczył u niej rozchylone usta. Pełne, błyszczące, jakby ledwo je oblizała.
Miał wrażenie, że drgnęła tylko o centymetr w przód, w jego stronę. Uniósł
głowę z powrotem i, przysunąwszy twarz do jej ust, pocałował.
Oddała pocałunek najpierw delikatny, a po chwili
całowała już bez opamiętania. Znów poczuła ciepłą dłoń na policzku, a
drugą na dłoni, by puściła kołdrę. Puściła, więc Trent zrzucił pierzynę już całkiem. Głaskał i przyjemnie łaskotał Larę po biodrze, coraz śmielej
podnosząc kawałek aksamitnej koszulki. Po chwili Lara sama ją z siebie
zrzuciła, oddychając szybciej. Jej wzrok nie był już pusty, obojętny. Już niczego
nie sprawdzała, nie podpuszczała.
Kurtis przesuwał rozgrzane wargi po jej szyi, wsuwając
dłoń między śliczne, lekko rozwarte uda. Pieszcząc subtelnie przez cieniutkie
majteczki, muskał językiem kark. Było mu gorąco jak dawno nie. Właściwie nawet jak nigdy; czuł, jakby moc mu wróciła, jakby znów był szczeniakiem po inicjacji naładowanym energią. Jak wtedy, gdy pierwszy raz przesunął najpierw krzesło, później cały samochód. Rozgrzane dłonie aż go paliły. Paliło go wszystko, ale wiedział też, że to nie to. To nie była ta sama energia. To była Lara.
– Łykasz jakieś tabletki? – wyszeptał, przerywając.
Pokręciła głową, nie otwierając nawet oczu.
– Bo nie mam...
– Dasz radę – wyszeptała mu do ucha i lekko je
nadgryzła.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, ale wiedział, że była to
tylko dobra mina do złej gry. Nie odpowiedział. Gdy najpiękniejsza kobieta,
jaką widział w życiu, gorliwie wsunęła się pod niego i oplotła go nogami,
zaklął w myśli. Musiał się skupić, a przecież jej gorące, pełne piersi i
wilgoć między udami zupełnie mu na to nie pozwalały. Zaklął jeszcze raz, czując
się jak ćpun z odwyku, któremu ktoś podłożył pod nos kreskę.
Za długo był na głodzie.
***
Zwykle preferował głośną muzykę w samochodzie. Lubił być tym, który przejeżdża za szybko i za głośno, ale akurat nie mógł sobie na to pozwolić. Już przed zjazdem w dzielnicę przemysłową zwolnił suva i ściszył radio, by po chwili w ogóle je wyłączyć. Edsel Dope zamilkł w głośnikach – jednak lepiej tak, niż słuchać „Giń, skurwysynu!” nagłośnione w połowie. Kto normalny słuchałby tego na pół gwizdka?
Robert nienawidził wszystkiego, co działało w ten
sposób.
Na przykład nienawidził pracujących na pół gwizdka
policyjnych chujków. Co z tego, że była druga w nocy? To miało być jakieś
wytłumaczenie? Wymówka? „Ale Levis, zrozum, kurwa, oni obezwładnili Joego!”.
Litości…
Był już prawie na miejscu.
Z daleka widział oświetlony kilkupiętrowy budynek.
Odgrodzony był wysokim murem, ale na wyższych kondygnacjach ktoś wciąż miał
zapalone światła. Ciekawe, co o tej porze robił tam Collins, o ile to był
Collins, a nie, na przykład Croft i jej koleżka? Przecież dochodzeniówka dawno
miała zabezpieczyć teren biurowca, przynajmniej na kilka dni. Profesorek miał
zrobić sobie wolne. Ci drudzy najwidoczniej nie.
Levis wyciągnął ze schowka małą lornetkę i spojrzał
przez nią. W oknach nie widział nikogo, przed murem i przed bramą też nie.
Latarnie wystarczająco oświetlały teren na całej długości Świętej Heleny, by
kamera, którą dostrzegł – ta ustawiona nad bramą – wyłapała jego obecność,
jeśli tylko by się zbliżył. Warknął niezbyt zadowolony, by w końcu wyjść z
auta, wyjątkowo nie trzaskając drzwiami.
Podszedł powoli na tyły budynku, wzdłuż muru.
Druga brama była zamknięta, ale furtka obok niej
otwarta, druga kamera jednak też nie zachęcała do podejścia. Bo co, jeśli
jednak łapała na podczerwień? Levis westchnął. Trzeba się było najwidoczniej
troszkę przemęczyć, co też nie leżało w jego gestii, ale dobrze. Niech będzie.
Wziął rozbieg i odbił się od muru wyżej, by złapać
krawędź. Wciągnął się ledwo, czuł, jak drżą mu przedramiona i jak zwiotczały,
gdy tylko oparł się kolanem o mur. Za dawno nie był w terenie, coś go to biurko
pochłonęło... Przeskoczył, zanim zdążył się rozejrzeć, zresztą i tak nie
widział niczego konkretnego. Z tej strony nie docierało żadne większe źródło światła, panował półmrok.
Levis rozchylił usta, bo zmęczony oddychał przez nos głośniej, niż chciał.
Jeżeli kamery obejmowały też teren nie tylko ten spod
bram, przy domofonach, to i tak miał pozamiatane. Uznał, że w ogóle skakanie
przez mur było durnowatym pomysłem. No trudno, już po ptokach... Spojrzał w
górę, w okna na czwartym piętrze. W dwóch pomieszczeniach świeciło się światło.
Kucnął pod murem tam, gdzie przeskoczył, i czekał. Po jakimś czasie dostrzegł,
że światło zapaliło się też w małych oknach pośrodku budynku. Dobrze znał
biurowiec, bywał tam czasami, więc wiedział. Ktoś chodził po korytarzu.
Światła zapalały się też na niższych kondygnacjach, aż
w końcu dotarły na pierwsze piętro. Levis drgnął. Jeżeli teraz ktokolwiek wyszedłby z
budynku na tyły, wprawdzie istniała nikła szansa, że zobaczyłby Roberta pod murem tak, jak
stał, ale Levis nie chciał ryzykować. Instynktownie rozejrzał się; światło z okien
ledwo objęło parking. Zdecydował. Rzucił się pędem za ostatni z samochodów i
kucnął za nim. Miał stąd idealny widok na tylne drzwi wejściowe. Oby tylko
wybrany wóz nie okazał się wozem schodzącego.
Schodzących okazało się trzech. Zapaliło się światło
nad wejściem, teraz Robert widział wszystko znacznie lepiej. Mężczyźni w
niebieskich kombinezonach wynosili kartony. Jeden wyciągnął kluczyki i odpalił
bliżej stojącego vana, któremu zamigały światła. Chwilowo zamroczyły Levisa,
gdy próbował delikatnie się wychylić i zapamiętać numery rejestracyjne. Schował
się, przetarł oczy i dyskretnie wychylił znów.
– To już wszystko? – zapytał niski i łysy, jedną ręką wyciągając z kieszeni kluczyki. Nieporadnie, z kartonem w drugiej, otworzył drzwi bagażnika i delikatnie odłożył pudło. Odsunął się i zapalił papierosa.
– Ta – odfuknął drugi, nieco wyższy i grubszy, odkładając swój karton. Gdy skończył, ustąpił miejsca przy bagażniku trzeciemu i oparł się o maskę. – Czekamy tylko na Marty'ego i spadamy.
– A szef?
– Mówił, że dołączy potem. Teraz trzeba tylko zabrać
to na Luton. Niech już wyleci.
– Myślisz, że też polecimy? – zapytał trzeci, wkładając ręce do kieszeni. – Kurwa, to kawał drogi.
W całym kompleksie zgasły światła, poza jednym, tym
nad drzwiami. Wyszedł przez nie ktoś jeszcze. Poczekał, aż drzwi się za nim
zamknął, po czym pociągnął za klamkę. Już się nie otworzyły. Dopiero wtedy
podszedł do reszty, odłożył swój karton i zamknął drzwi bagażnika. Sprawdził, czy dobrze zamknął i głośno zaklepał w blachę trzy razy.
– Rozkaz był jasny. Lecimy wszyscy. Nie byłbym jednak
taki spokojny na waszym miejscu – wyrzekł niskim głosem. – Stary, jak dowiedział
się o beczkach, może i nie był wkurwiony, ale… – szukał przez chwilę słowa,
drapiąc się po brodzie – niepocieszony, to na pewno. Nie był gotowy na Croft. Fakt, że ją za to zgarnęli, to jedno, ale beczki też zgarnęli.
– Chcesz powiedzieć, że…? – zapytał kierowca,
odrzucając peta.
– Będą potrzebować nowych.
– Kurwa, znowu brudna robota – fuknął.
– Co się przejmujesz? – Wyższy uśmiechnął się i poklepał
kolegę po ramieniu. – To i tak nie twoje ręce. My tu tylko sprzątamy. Pan Karel
miał wszystko załatwić. Siadajcie, ja otworzę.
Karel… – wyszukał Levis w pamięci, obserwując ukradkiem, jak trójka mężczyzn
wsiada do samochodu, a rozgadany otwierał bramę. Robert gdzieś już słyszał to imię. Przypomniał sobie słowa Croft
z celi.
Poczuł się słabo. Schował lekko wychyloną głowę,
poczekał, aż mężczyźni odjadą i, upewniwszy się, że minęli już główną ulicę,
wyszedł zza osobówki. Wyciągnął drżącą dłonią telefon i głosem jeszcze bardziej
zachrypniętym niż zwykle wycharczał:
– Nie pozwólcie, by czarna dacia dokker o numerach
LW51MYZ opuściła Londyn. Złapiecie ją w drodze na Luton. I za godzinę... Nie,
za dwie godziny dajcie mi ludzi na Świętej Heleny.
Przerwał połączenie. Wzdrygnął się, gdy poczuł na
policzku chłodny, listopadowy wiatr.
Ostatni Nefilim. Zmiennokształtny. Policja nigdy nie
miała go złapać.
Lara Croft miała rację.
– Złapiemy go my – mruknął Robert do siebie, patrząc
na logo SOCA gasnące właśnie na ekranie telefonu służbowego. Schował go do
kieszeni i ruszył w stronę głównych drzwi budynku. Wiedział, że były zamknięte,
ale nie zamierzał korzystać z domofonu.
***
Myśląc o tym wszystkim, czuł, że oddala się od domu.
Domu? Tak miałby nazywać ten stary motelik do remontu?
Nieraz sypiał w lepszych miejscach, brał prysznic, poprawiał szczecinę. Mył
zęby, słuchał radia, jadł kanapki.
Bzdura, on nie miał domu. Tacy jak on domem mogli
nazywać wszystko, czyli równie dobrze – nic.
Domu też nie tworzyło się nigdy w pojedynkę. No i kto chciałby tworzyć dom z nim? Tym, który budzi się w środku nocy spocony i, trzęsąc się jak w delirium, szepcze, że już wszystko będzie dobrze, już dobrze... Byłoby lepiej, gdyby wspomnienia z legionu nie straszyłyby kobiet, przy których, chociaż rzadko, zasypiał. A już na pewno nie planował wystraszyć akurat jej. Lara jednak nie wyglądała na wystraszoną ani wtedy, ani teraz. Spojrzał na nią, a ona o nic nie pytała, choć pewnie wiele pytań cisnęło jej się na usta. A może wcale nie? Kurtis nie wiedział, która z tych wersji bardziej go pocieszała.
Główna ulica o tak wczesnej godzinie była opustoszała.
Tylko stary ford, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, jechał w umiarkowanym
tempie przez jedną z efekciarsko oświetlonych latarniami dzielnic. Do świąt został jeszcze miesiąc; Kurtis zastanawiał się, czy rozwieszone lampki miały coś z nimi wspólnego, czy raczej wisiały tak przez cały rok. Spojrzał na Larę. Miała kamienną twarz, prowadziła w skupieniu.
– Kierownica?
– Co? – zapytała półgębkiem.
– Jak mówi się na kobietę-kierowcę?
Wzruszyła ramionami. Atmosfera w środku była
napięta i Kurtis nie próbował już więcej jej rozładować. Najwyraźniej się nie
dało. Tyle. Najwidoczniej te rzadkie, miłe chwile teraz musiały na moment
przestać mieć znaczenie. Trent aż czuł wewnętrznie, że zbliża się coś wielkiego
i nie zamierzał dłużej z tym walczyć. Było miło, było jak w domu i nawet z
kimś, ale nie mogło tak być zawsze. Wiedział, że chmury też się same nie rozgonią.
Lara powinna się uniewinnić, zasługiwała na to, a on powinien odpocząć, może zwyczajnie przeżyć i kiedyś mieć dom na dłużej, może tylko trochę później, a może wcale. Był realistą i nie
lubił albo nie potrafił inaczej. Sam już nie wiedział.
Powoli dojeżdżali na miejsce. Zaparkowali dalej niż
wygodniej.
– A co, jak będą tam na nas czekać? – Kurtis wysiadł
szybko i poczekał na Larę. Ta ze swojego plecaka wyciągnęła dodatkowy magazynek
i poprawiła kaburę udową.
– Rozmawialiśmy już o tym.
– Tak, ale ja nie mówię o policji. Ani o SOCA, czy jak
im tam. Mówię o Kabale.
– W takim razie wtedy miejmy nadzieję, że SOCA też się
zjawi.
– Show musi trwać, co? – Nie usłyszał odpowiedzi. – No
to miejmy je już za sobą.
Spacer pod bramę nie trwał długo, mieli dobre tempo. Ani Lara, ani Kurtis
nie przejęli się czerwoną diodą w kamerze i tak po prostu przeszli przez
furtkę, a potem podeszli do drzwi głównych. Były zamknięte magnetycznie, Lara
wskazała palcem na domofon. Kurtis mocniej na nie naparł, nic z tego.
Westchnął i poprosił o portfel, a potem wydobył z niego kartę kredytową. Wsunął ją między drzwi i futrynę i precyzyjnie szukał mechanizmu, ale szybko wyciągnął kartę i zrobił krok w tył, gdy klamka
drgnęła. Spojrzał na Larę ukradkiem, pytająco.
Drzwi otworzyły się.
– Nie powinno was tu być.
***
– Chcesz nas kryć?
Levis wzruszył ramionami i usiadł na schodach klatki
schodowej. Otaczało go kilka drzwi, na których widniały oznaczenia okazujące
gabinety biurowe jakichś menadżerów agencji botanicznej. Lara i Kurtis
wymienili spojrzenia, czekając na odpowiedź. Nie doczekali się jej.
– Musicie stąd znikać. Za pół godziny będą tu agenci
SOCA, może nawet sam nadinspektor się połasi. – Robert nie patrzył
na nich. Gapił się w podłogę.
– Dziennik… – zaczął Kurtis.
– Jest bezpieczny. Schowałem go. Nie bój się, nie
zaglądałem do środka. Po wszystkim dostaniesz go z powrotem, mnichu. To chyba dla ciebie ważne.
Kurtis parsknął, chociaż nie powinien. Przecież chciał dziennik i w sumie powinien być wdzięczny, że ten inspektorzyna go przetrzymał. Co ktoś taki jak on mógł wiedzieć o Lux Veritatis? Tylko tyle, ile usłyszał z jednej rozmowy, a to
za mało, by zrozumieć cokolwiek. Lux Veritatis nosiło brzemię, o którym tak
naprawdę nikt, poza Kurtisem i Kabałą, już nie wie, a Kabała wykpiwała je na każdym kroku.
– Znalazłeś coś? – Lara podeszła do Levisa. Widział
jej buty, zasłoniła pęknięcie w kafelku. Podniósł głowę.
– Wszystko wynieśli, ale złapiemy ich pod lotniskiem.
– A więc na co czekamy? Na telefon?
Levis przytaknął.
– Tu jest czysto. Zawsze było czysto.
– Nie rozumiem… – zaczęła Croft. – Ktoś dał mi cynk,
że coś tu znajdę, że tu coś jest. Przyjeżdżamy i nas łapią, a potem okazuje
się, że nic tu już nie ma, zwinęli manatki. Mogło nas tu nie być, tak po prostu. Myślałam, że to była podpucha,
by nas dorwać, ale słyszałeś rozmowę i mówisz, że Collins nie był na to przygotowany, stracił beczki. Więc po co my tu… – zacięła się, by
po chwili wstać. – A to sukinsyn!
Kurtis spojrzał na nią pytająco, ale po chwili sam
doszedł do podobnego wniosku.
– Karel żyje – skwitował, chociaż nie było
to wcale nic nowego.
***
– Słucham cię, kolego – mruknął Robert, zirytowany. – Nie,
czekaj, stop. Najpierw mi powiedz gdzie, potem po prostu zabierzcie ich na psy.
Serio, nie moja bajka, nie mam czasu na te pierdoły… Słuchaj, jebie mnie to,
naprawdę. Czego nie…? Czego nie rozumiesz, Kingsley? Po prostu wyślij mi namiar, może być zdjęcie… Jesteś pewny? Tak, wyślij. Tak, naprawiłem to jebane gówno, już dochodzą.
Z czym ty masz jeszcze, kur… No, dziękuję. Do potem.
Levis rozłączył się, rzucił okiem na zegarek i schował
telefon do kieszeni. Spojrzał na Larę i jakby nieco zdziwionego Kurtisa, po
czym znów wzruszył ramionami.
– Coś nie pasuje? – zapytał, ale Kurtis odwrócił wzrok.
– Gdzie? – odpowiedziała mu Lara.
– Turcja. Zaraz dostanę MMS-a z…
Ale ona już nie słuchała. Wyciągnęła rękę, zerkając wymownie na
kieszeń Roberta. Ten bez słowa podał jej telefon. Kurtis
przełknął ślinę, krzyżując ręce na piersi. To nie tak, że przestała go dziwić wulgarność agenta, ale to
zdziwienie zastąpiło inne, silniejsze. Aż tak bardzo ten typ jej ufał?
Dlaczego? Naprawdę musiała być nie dość, że dobrze urodzona i znana, to jeszcze
najwyraźniej jej pewność siebie faktycznie działa na mężczyzn.
Albo i nie. Może tylko mu się wydawało. A może w ogóle
nie powinien o tym myśleć.
– Tym razem potrzebuję czegoś cięższego, przyjacielu. I wybacz, że nie masz wyjścia.
Ach, no tak, Leydon… Jeszcze tego gbura tu brakowało.
Czy ona naprawdę nie ma żadnych koleżanek? – Nie miał pojęcia, skąd ta irytacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz