Kurtis siedział przed telewizorem, wyciągnięte nogi opierając o nisko zamontowaną półkę stolika kawowego. Obracał w dłoni kubek herbaty z prądem, balansując napojem na krawędzi naczynia. Nie przysłuchiwał się szczególnie trzeciemu już z rzędu odcinkowi show Jerry’ego Springera. Akurat przesadnie puszysta, czarna uczestniczka rzuciła się z pięściami na swojego, o dziwo białoskórego, syna. Ukradłaś mi dziewczynę! – krzyczał chuderlak z przerażeniem, wywracając się na krześle tuż pod nogi prowadzącego.
Tom wszedł
do pokoju i spojrzał z obrzydzeniem najpierw na ekran, a potem na szczeniaka,
który próbował wspiąć się Kurtisowi na kolana.
– Szczenię
na ziemię. Nogi też. – Przełączył kanał i trafił na BBC. Wyszedł do kuchni. –
Mogłeś chociaż zadbać o obiad! To, że poszukują cię niebiescy, nie znaczy, że
każdy dostawca pizzy też na ciebie poluje.
Kurtis bez
słowa odłożył kubek i opuścił psiaka na podłogę. Nadal obserwował reportaż, gdy
Beynold wrócił do salonu i wyciągnął z kieszeni telefon. Właśnie nadawano najnowsze
wieści z Londynu, pokazywano zgliszcza wziętego przez płomienie budynku na
świętej Heleny. Mówiono o nieszczelnej instalacji, ale przy okazji wspominano o
naocznym świadku, który podobno na miejscu zbrodni widział Larę Croft i jej
wspólnika.
To pewnie
ten młokos-najemniczek od knebla.
Trent
przyjrzał się twarzy Toma, która nie wyrażała ani żadnego zdziwienia, ani
najmniejszej dezaprobaty. Beynold chwilę jeszcze wsłuchiwał się w słowa
reportera, aż w końcu ściszył telewizor i zadzwonił po pizzę z podwójnym serem
i pepperoni. Gdy tylko skończył składać zamówienie, usiadł tuż obok kumpla,
przysunął z krańca stołu popielniczkę i paczkę cienkich papierosów.
– Wszystko
dziś ci załatwiłem. Mój kumpel z cudzoziemki, który był po tobie, może cię
zgarnąć prywatnym samolotem. Gdzie masz zamiar lecieć?
– Sam nie
wiem.
Tom
westchnął i odpalił papierosa, układając go ceremonialnie między palcem
wskazującym a środkowym. Założył przy tym nogę na nogę, drugą dłonią otrzepując
z Kurtisa jakiś pyłek, który – Trent był tego pewien – nie istniał.
– Ale
zezgredziałeś… to co? Opowiesz mi o tym wyczynie? Mówiłeś w nocy, że wpadłeś na
panią komandos, ale mogłeś uprzedzić, że chodzi akurat o tę, która według
najnowszych doniesień poszatkowała kilkanaście osób w Paryżu. Kolejnych
kilkanaście w Pradze.
– To nie
ona. To martwy, szalony, czternastowieczny naukowiec. I jego kumpel, którego
wczoraj zastrzeliła. W środku znajdowała się masa niebezpiecznych dokumentów
odnoszących się do… – zawahał się – …nie, sorry. To zbyt popaprana sprawa. Ale
musiała spłonąć.
– Nie
tłumacz się; raczej nie straciłeś rozumu. Wyglądasz, jakbyś wiedział, co
robisz.
Kurtis
przytaknął z wdzięcznością. Beynold kontynuował:
– A skoro
tak jest, to pomożesz mi jeszcze w pewnej kwestii, zanim zwiniesz się z mojego
życia na kolejne ćwierć dekady. – Majestatycznym ruchem skiepował popiół z
cienkiego lighta, przytrzymując go kciukiem i delikatnie stukając w niego
wskazującym.
Kurtis
przejechał dłonią po brodzie, starając się, by Tom nie widział przewrócania
oczami.
– Rewanż? –
zapytał. Nie spodziewał się jakiegoś bezinteresownego podejścia. Za dobrze znał
Toma. Może dlatego tak długo nie odwiedzał Beynolda… W końcu kłopotów i roboty
wyraźnie mu nie brakowało. Poza tym swego czasu nie lubił jego podrywów. Nigdy
nie były przesadnie subtelne.
– Powiedzmy,
że przysługa. Za milczenie.
– Nie
rozumiem – skończył, westchnąwszy.
– Żartujesz?
Jesteś poszukiwany przez policję, uciekłeś z więzienia i przyjechałeś do mnie
kradzionym samochodem. Mam się narażać na problemy, aby cię przechować? Chyba
mam prawo do jednej, malutkiej prośby…?
– Uratowałem
ci życie w okopach. – Trent rzucił przelotne spojrzenie na Bostona, który
chlipał wodę z miski. Ściekała mu z mordki na panele, więc od razu przestał go
obserwować. Wolał oszczędzić Tomowi tego widoku.
– I za to
wczoraj otworzyłem ci drzwi, kochaniutki. Chcesz wylecieć z Londynu?
Wiedział, że
Tom miał rację. Nastały w końcu czasy, kiedy każda pomoc warta była swojej
ceny. Lub nie, ale to wcale nie oznaczało, że cena ta rozpływała się w
powietrzu.
– Kontynuuj
– stwierdził niechętnie.
–
Rozmasujesz mi plecy. Jestem ostatnio strasznie spięty. – Beynold skiepował
ponownie, a gdy usłyszał dzwonek do drzwi, podał Kurtisowi niedopałek
papierosa. – O! To na pewno nasza pizza! Potrzymaj.
Trent
uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na cieniasa. Zaciągnął się nim i poczuł
niesmaczny, mentolowy posmak. Odchrząknął, wypuszczając dym jednocześnie z ust
i nosa.
– Mam mokrą
skarpetkę!!! – usłyszał horrendalnie nieszczęśliwy głos. – Boston? Na miejsce!
Natychmiast!
***
– Może
jeszcze w czymś pomóc, panienko?
– Nie.
Dziękuję, Winston. – Spojrzała z wdzięcznością na staruszka, który oddalił się
do drzwi, by po chwili zamknąć je za sobą.
Zgasiła
pilotem telewizor.
Nie w smak
jej było, że dziadek Smith – jak czasem pieszczotliwie go nazywała – nie
wyszedł wcześniej, ale do końca oglądał reportaż, o którym uprzednio
poinformował. W salonie telewizor włączony był zawsze, gdy wracała. Jako że w
ogóle niewiele mówiła, odkąd cudem wróciła z Egiptu (Zip nazywał ją po tym
odludkiem jeszcze częściej niż zwykle), nie dziwiła się, że zainteresowani
poszukiwali o niej informacji na swój sposób.
– Nie będzie
więcej reportaży. – Była pewna.
Niby ktoś
widział ją na ostatnim miejscu zbrodni, ale reporter głównie skupił się na
rozszczelnionej instalacji gazowej. Nikt nie pokazywał tym razem budynku
zabezpieczonego taśmą policyjną i białych, malowanych konturów zwłok. Nikt nie
przekonywał, że Collins był następcą w realizacji planu wskrzeszenia biblijnych
mutantów. Nikt nie mówił o beczkach krwi, prochach i kościach czy robactwie,
które gnieździło się w podziemiach. Policja na pewno dawno tam dotarła – mimo
wybuchu niemożliwe było przecież zlikwidowanie wszystkich śladów. Szczególnie tych
z piwnic, w których nadal roiło się od eksperymentów dwóch świrów.
Właściwie
trzech, bo Karel wciąż grzał gdzieś miejsce.
„Ani
żadnego: dziękuję, ani: chuj ci w dupę, Croft” – pomyślała z
przekąsem o mediach.
Siedziała z
The Sun na łóżku, opierając się o poduszkę. Odkąd wróciła w nocy taksówką do
domu, nie robiła nic, tylko odsypiała ostatnie kilka dni i regenerowała siły.
Teraz leniwie przeglądała artykuły. Tak jak podejrzewała – w dzienniku też nie
było niczego ciekawego; zupełna cisza o jakkolwiek aferze z Monstrum, z
Collinsem, zabrakło też tłumaczenia, dlaczego Croft w ogóle uciekła brawurowo z
aresztu. Miała powód i najprawdopodobniej wszyscy już to wiedzieli, ale nikt
nie mówił o tym głośno.
Croft nie
dziwił brak informacji na swój temat. Dziwiła się jednak, że nikt nie
pofatygował się na teren jej posesji i nie poprosił o ostateczne formalne
wyjaśnienia. Zwykle po takich akcjach działa się konferencja prasowa i
oficjalne przeprosiny – przerabiała to już po pierwszej przygodzie, gdy
zdradziła prawdę o Natla Technologies; potem – gdy trzeba było
wytłumaczyć się ze śmierci Marco Bartoli'ego, który poszukiwał na własny użytek
sztyletu Xianu gwarantującego potęgę smoka. Pamiętała jak dziś; następne były
meteoryt Infada i Amulet Setha. Z każdą kolejną misją temat zdawał się coraz
grubszy – jeszcze tydzień temu Croft została oskarżona tylko o śmierć Wernera.
Potem okazało się, że przypisano jej wszystkie ofiary Eckhardta. I Collinsa.
Werner,
Janice, Carvier – jedna i druga, Rennes, Luddik i kilku innych reporterów,
cywilów, Louis Bouchard i w końcu Ljudmila.
Ciężko było
Larze uwierzyć, że władze znalazły kilka niewziętych przez ogień beczek czy
papierków i od razu temat ucichł. No i pozostawała jeszcze kwestia znalezionych
w środku telegramów – kto do kogo je wysyłał? I dlaczego wszystkie adresowane
były z Turcji? Czy Karel ma z tym coś wspólnego? Co dalej z Kabałą? No i –
ostatecznie – co teraz robi Trent? Pewnie denerwował się tak samo, bo z
perspektywy mediów nie wiadomo było właściwie, czy warto już wyściubiać nos na
świat, czy może lepiej schować się gdzieś i poczekać na dalszy rozwój
wydarzeń... Westchnęła przeciągle i odłożyła gazetę.
Sięgnęła po
plecak i wyciągnęła z niego stary dziennik w brązowej, przybrudzonej oprawie.
– Nie mam
pomysłu – szepnęła. – Mogłeś chociaż uprzedzić, że to przez ciebie. Przez twoje
zasrane notatki o odkryciach z Lux Veritatis dotarłeś do danych o Nephilim,
które wykorzystała Kabała. Że to ty byłeś pierwszym informatorem. Że rozpętałeś
piekło. Że to twoja wina.
Przewróciła
stronę tytułową, na której widniał lekko starty już podpis. Podpis, po którym
wielokrotnie przejeżdżała palcem.
Własność:
Werner von Croy
– To zawsze
była twoja wina. – Przypominając sobie Egipt, przewertowała kolejne strony.
***
– Co tam u
niej słychać, staruszku?
– Może ja
jednak zawołam panienkę do telefonu…
– Stary,
przestań w końcu. Ona ma za trzy miesiące trzydziestkę piątkę, a ty ciągle
nazywasz ją panienką? Naprawdę? – Zip usłyszał w słuchawce głośne westchnięcie
i dopiero teraz dotarło do niego, że co jak co, ale nazywanie Winstona starym
niekoniecznie uchodziło za serdeczne. – Sorry, Winston. Po prostu chciałem
wiedzieć, czy już wróciła. W telewizji w końcu z niej zeszli i zaczęli nadawać
normalne fakty.
– Czyli dla
panicza normalnym faktem jest wybuch gazu akurat tam, gdzie widziano Larę? I
pożar w całym budynku?
– Nie
tłumaczyła ci się, co?
– Jak
zawsze; sam panicz przecież wie.
– Mi też
nie. Winston…
– Słucham?
– Podziwiam
twoją… – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – ...archaiczność. I
cierpliwość. Tak właśnie. To może ja wpadnę jakoś na dniach, co? Powiedz jej,
że dzwoniłem i czuję się urażony, dlaczego sama do mnie nie przekręciła.
Winston nie
zdążył się grzecznie pożegnać, bo Zip po prostu przerwał połączenie. Zawsze
taki był – kompletnie nie w jego stylu wszelkie konwenanse, a wysiłki, by
wypaść reprezentacyjnie zwykle bardziej bawiły lub irytowały, ale na pewno nie
budziły podziwu.
Kamerdyner
nie zrobił kroku od półeczki w salonie, kiedy telefon zadzwonił ponownie.
– Rezydencja
Croft, przy telefonie Winston Smith, w czym mogę…
– Ale weź
zaznacz, że ma się pofatygować i wstać z wyra, żeby oddzwonić, co? I niech
zainwestuje w nowy telefon, to jej go zastrzegę. Bo poprzedni chyba wyrzuciła sam wiesz
przez co – ściszył głos, mimo że miał pewność o czystym połączeniu. Sam przecież
zabezpieczał linię telefoniczną rezydencji.
–
Niezwłocznie tak uczynię. – Tym razem Winston rozłączył się pierwszy. Odłożył
słuchawkę na ładowarkę i spojrzał na nią raz jeszcze. Chwilę odczekał, po czym
znów zrobił krok w kierunku kuchni.
Sygnał
zabrzmiał ponownie. Senior Smith przewrócił oczami.
– Jeżeli coś
jeszcze mam przekazać Larze, to może by panicz zebrał myśli… ough. Tak, rezydencja
Croft. Przy telefonie Winston Smith, W czym mogę pomóc?
***
– Panien...
Laro! – Usłyszała i podniosła głowę z poduszki, uśmiechając się z przekąsem.
Idzie mu
coraz lepiej.
– Dzwoniła
niejaka panna Pezzini, prosi o...
– Sara? –
Lewa brew na twarzy kobiety powędrowała w górę. Winston przytaknął.
– Twierdzi,
że musi z panienką porozmawiać, bo to pilne. Podobno prosi o konsultację w
sprawie ostatnich wydarzeń. Pozostawiła numer telefonu…
Dlaczego
akurat Sara? Przecież sprawa, o której mówiła, nie dotyczyła jej
departamentu bezpośrednio. Pezzini pracowała dla nowojorskigo wydziału
zabójstw. Była ex-detektyw słynącą z niepoukładanego harmonogramu, bałaganu na
biurku, jak i w torebce, oraz niewydarzonego gadulstwa. Lara znała ją aż za
dobrze, od kiedy zgodziła się jej pomóc w poszukiwaniu jednego z wielu
artefaktów w swoim życiu. Potem Sara dzwoniła już tylko wtedy, gdy potrzebowała
wsparcia – czy to mentalnego, czy technicznego. Po Egipcie ich kontakt jednak
uległ pewnej zmianie.
To znaczy na
życzenie Lary – urwał się zupełnie.
– Daj ten
numer.
Winston
podszedł do łóżka i oddał Larze pedantycznie prosto wyciętą kartkę w
kratkę.
– Dzwonił
również panicz Zip – prosił, byś zadzwoniła do niego na telefon komórkowy, panie… –
Dostrzegł jej sceptyczny wzrok, gdy wstrzymała się z wklepywaniem w komórkę
numeru z kartki. – Laro. Jak on w ogóle ma na imię?
– Kto?
– Zip.
Lara
zamyśliła się na moment, odkładając karteczkę na stoliku nocnym, tuż obok
dziennika.
Wzruszyła
ramionami.
– Nie mam
pojęcia.
***
–
Faktycznie, kilka lat upłynęło od naszego ostatniego spotkania. A przy okazji
opowiesz mi, kim jest ten przystojny facet, z którym uciekałaś z więzienia. W
każdym razie mamy dużo do nadrobienia.
– Dlaczego
ty... – nie dokończyła. Sara uwielbiała wtrącać się w pół zdania. Taką
miała manierę, którą trudno było wyplenić.
– Ktoś z
branży mnie o to poprosił. Skądś się dowiedział, że mam do ciebie dojście i
chciałby za moim pośrednictwem, jako świadka, spotkać się z tobą. Jako twoja
przyjaciółka postanowiłam najpierw…
Przyjaciółka? – Lara
wyłączyła się z rozmowy, kontemplując nad definicją tego słowa.
– …w każdym
razie stary Anderson mógłby sam załatwić nakaz i przeszukać twoją rezydencję,
ale prosił, bym była stroną ugodową, w razie gdybyś wcale nie chciała
współpracować. W każdym razie ja się zgodziłam, bo nie widziałam cię dobre
lata. Nigdy sama nie napisałaś, nie odpisałaś nawet na esemesa z życzeniami
świątecznymi. I urodzinowymi. I… – zaczęła wymieniać, toteż Lara nie miała
zamiaru przerywać jej monologu. Na końcu zgodziła się ostatecznie, by stara
znajoma wpadła ze swoim kolegą na kawę, stawiając warunek, by spotkanie odbyło
się na stopie cywilnej, to znaczy bez umundurowania, ukrytej spluwy i
dyktafonu. Kończąc rozmowę, spojrzała ostatecznie na dziennik von Croya.
Nie wiem, co
znaleźli w ruinach Strahov. W ruinach na świętej Heleny. Jesteś jedynym dowodem
mojej niewinności. I chyba się z tobą pożegnam.
– Winston! –
ryknęła, wstając leniwie z łóżka. Poczuła lekkie wyrzuty sumienia; nie powinna
zmuszać jedynego współlokatora do łażenia za jej rozkazem w tę i we w tę. Zanim
kamerdyner zdążył wejść po schodach na piętro, a potem przejść długi korytarz
prowadzący do jej pokoju – narzuciła na siebie szlafrok i otworzyła okno, by
przewietrzyć.
– Jutro rano
będziemy mieli gości. Przygotujesz coś?
– Jak sobie
życzysz, Laro.
***
– Coś się
dzieje… – Obserwował z daleka, jak światła na parterze w rezydencji Croft
powoli gasną. Lara musiała więc udać się już spać.
Nie mógł
uwierzyć własnym oczom – w końcu tu był; tuż na jej podjeździe, prawie pod jej
bramą. Pod jej domem. Długo zastanawiał się, czy nie lepiej poczekać jeszcze
chwilę, ale czuł, że świerzbią go ręce. Spojrzał na nie; drżały – nie wiedział,
czy bardziej z podniecenia, czy z tęsknoty za tą ździrowatą wywłoką, z którą
spotkanie zawsze przyprawiało go o miłe uczucia. Mimo że o uczuciach nie
wiedział zbyt wiele.
A gdyby po
prostu tam wejść? Przywitać się z nią? – Pokusa była silna, ale miał świadomość, że ruch ten
musiał wiązać się ze zmianą tożsamości. Nie mógł tam wejść jako on, bo albo
musiałby ją zabić, albo sam już by stamtąd nie wyszedł.
Drugą opcję
odrzucił z marszu.
Pierwsza –
owszem, wydawała mu się kusząca, ale bardziej pociągała go wizja, w której
Croft żyje jeszcze trochę, by zainteresować go sobą bardziej. Gdy zmierzył się
z nią po raz pierwszy, była kimś, kto zachwiał jego nihilistycznym do tej pory
poglądem.
Dlaczego
jesteś taka… silna? Silna kobieto...
Obserwował z
daleka, jak kolejne światło na półpiętrze zgasło. Lara musiała być już w swoim
pokoju, bo tylko tam, wśród wszystkich okien widocznych od przedniej strony
budynku, paliło się światło.
Silne
kobiety nie istnieją. Udowodnię ci to, Croft.
Przyjrzał
się odbiciu w lusterku samochodowym i zamrugał powoli dwukrotnie. Zanim za
trzecim razem jego powieki uniosły się i opadły, jego twarz zrobiła się
przeraźliwie blada. Kilka blizn ukazało się, by po chwili sczernieć. I znów
wtopić się w skórę, tym razem naciągniętą na zupełnie przeinaczoną czaszkę.
Spojrzał w samochodowe lusterko i uśmiechnął się pod nosem.
Niesforna
grzywka trochę mu przeszkadzała, wpadając do niebieskich oczu.
– Tak –
wyszeptał na głos. – Tak będzie dobrze.
***
Pomaszerowała do swojego pokoju i zamknęła okno, językiem próbując
wydobyć kawałek skórki pomidora, który wlazł jej między zęby w czasie kolacji.
Na ostudzenie emocji wzięła szybki prysznic, zdenerwowana na siebie, że tak
nieładnie skarciła Winstona. Staruszek zaproponował, by sama zeszła na posiłek,
bo on nie chciałby co chwilę nosić jej jedzenia do łóżka; taki
sposób na jedzenie jest niezdrowy.
Wyszła w
ręczniku na głowie. Stanęła przy oknie i rozejrzała się. W całej rezydencji, na
dworze, w ogrodach czy nawet za bramą panowała cisza i spokój. Ciemność
ogarnęła całą posiadłość. Gwiazdy w parze z księżycem świeciły mocno,
rozjaśniając gdzieniegdzie niebo.
Lara
włączyła radio. Cicho nastawiła głośność, a melodia Die Weihe des Hauses
Beethovena rozniosła się po pokoju. Taki rodzaj muzyki zawsze uspokajał
kobietę. Croft legła się na łóżku ze szczotką w ręku, odwinęła turban,
odrzuciła ręcznik na ziemię i zaczęła rozczesywać mokre, proste włosy. Nie
myślała o niczym sensownym. Zaczęła nucić. Gdy wcześniej stała w oknie, nie
zauważyła niczego podejrzanego. Nie usłyszała cichego odgłosu otwierających się
drzwi gdzieś niedaleko stojącego samochodu. Nie zauważyła także dobrze
zbudowanego mężczyzny, który wysiadał z pojazdu, uśmiechając się szeroko.
***
Postanowił
spróbować chociaż wybadać Croft Manor. Przekroczenie bramy bez wzbudzania
niczyich podejrzeń nie było wcale rzeczą niemożliwą, aczkolwiek taki wielki dom
musiał mieć pewne zabezpieczenia.
– Będzie
ciekawie – odparł rozentuzjazmowany, zbliżając się do bramy głównej. Upewnił
się, czy ma przy sobie broń. Żałował, że nie zmieniła się w dysk Chirugai czy
ten świetny pistolet, którym Trent popisywał się, gdy pracował jeszcze dla
Kabały.
–
Przedstawienie czas zacząć – wymamrotał i podciągnął się na
metalowych prętach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz