Biegł co sił w nogach. Był już tak blisko. Niemal czuł wielkie
skupisko energii, które prowadziło go w stronę gabinetu. Trzeci, zatrważający
krzyk Lary skumulował w nim adrenalinę, a późniejsza cisza była dla niego
znakiem, by się spieszyć. Z daleka ujrzał ostatnie drzwi na końcu korytarza.
Złocista poświata znów rozświetlała ciemność.
Wyciągnął dłoń przed siebie i siłą energii wyważył zamknięte
drzwi. Wbiegł do gabinetu.
Nie zauważył nigdzie Lary, za to nie umknęło jego uwadze, że
wystrój pomieszczenia nie zmienił się ani trochę, pomijając kilka dodatkowych,
krwistych wzorów na podłodze i ścianach. W rogu zlokalizował otwartą beczkę.
Na samym końcu gabinetu ujrzał botanika. Stał do Kurtisa tyłem i
zachichotał pod nosem.
— Jesteś szybki, ale niewystarczająco. Spójrz, kogo dla ciebie mam.
Odsunął się i Trent dopiero teraz zauważył Croft. Nieprzytomna siedziała
pod ścianą.
Nie… — Przyjrzał się dokładniej. — Ona wisi.
Z wysokości dwóch metrów zwisały wbite w ścianę łańcuchy.
Bransoletki na ich końcach przytrzymywały nadgarstki Lary, utrzymując kobietę
lekko nad ziemią. Głowę miała opuszczoną w dół. Zlepione, mokre włosy
zasłaniały twarz.
— Nie wiem, kim dla niej jesteś. Miała być czarną owcą, od kiedy
tylko Eckhardt dowiedział się o dzienniku von Croya. Archeolożyna sam zadzwonił
do niej, by poskarżyć się, że wpadł w mafijną sieć.
A więc tego mi nie powiedziała… że faktycznie to te notatki
doprowadziły do śmierci tylu niewinnych osób. To przez nie Kabała wypłynęła. Von
Croy brał w tym udział, a gdy poczuł zagrożenie, poprosił Larę o pomoc.
Nieodpowiedzialny tchórz.
Wszystko nagle zaczęło układać się w jedną całość.
Gdyby tylko Lux Veritatis wiedziałoby o dzienniku, zdusiłoby się
całą tę sytuację w zarodku. — Jego myśli galopowały. — To
było takie proste, Croft.
Spojrzał na nią zniesmaczony i rozczarowany. Następnie skierował
wzrok na botanika.
— Nie wyglądasz inaczej… — usłyszał.
— W co miałem ewoluować? W modliszkę? Ważkę? Psa? A nie… to już
było.
— Kpisz… zaraz przestanie ci być do śmiechu. Dlaczego jesteś tu
sam, zakonniku? Gdzie pozostali? Czy bardzo osamotniałeś na placu boju?
— Do czego zmierzasz?! — ryknął zirytowany, wyciągając Chirugai.
Dysk wzleciał.
— Pewnie szukałeś zemsty i spotkałeś lady Croft. Idealnie
odgrywała swoją rolę wściekłego rozpruwacza, nie sądzisz? Jak łatwo można
manipulować człowiekiem…? Zależy ci na niej? Znów zostałeś sam.
— Co jej zrobiłeś?! — Ruszył w stronę botanika szybkim tempem.
— Pomogłem uwolnić jej nienawiść, którą dusiła. I wiesz?
Przyznała, że cię nie lubi.
Zatrzymał się. Botanik położył dłoń na czole Lary. Mocą telekinezy
uniósł jej głowę, a opuszkami palców odgarnął oblepione krwią włosy z twarzy.
Była ubrudzona nią cała. Gęsta ciecz spływała po brodzie i kapała na rozdartą
koszulkę, zatrzymując się na piersiach, jak gdyby Croft piła ją prosto z beczki.
Alchemik kątem oka dostrzegł, że nabuzowany energią Kurtis zbliżał
się do niego w niebezpiecznie szybkim tempie. Wystawił przed siebie rękę, ale
nie zdążył. Trent był pierwszy. Zrobił to samo.
— Impet.
Botanik poczuł falę nacierającej na niego energii. Przewrócił się
do tyłu i uderzył plecami o ścianę, tuż obok Lary. Uśmiechnął się pod nosem.
Pstryknął palcem.
Lara otworzyła oczy. Zaparła się do tej pory wyciągniętymi w przód
nogami i wstała. Uniosła ręce, gdyż nadal niewoliły ją łańcuchy. Stalowe
bransoletki mocno piły jej nadgarstki. Nie odczuwała jednak bólu. Nie odczuwała
właściwie niczego.
— Wypuść mnie! — rozkazała porywczo.
Rozglądała się rozjuszona po sali. Poruszyła się dziko w przód,
próbując wyrwać ze ściany łańcuchy. Zaparła się mocniej, a im bardziej
próbowała, tym bardziej stawała się rozwścieczona. Starzec podniósł się z i
stanął obok niej.
— Spełnię każdą twoją prośbę. Zostań tu i wyduś to z siebie.
Kurtis nie wierzył własnym uszom.
Co, kurwa?
Dostrzegł, jak botanik, palcem wystawionym w kierunku kajdan,
zakręcił w powietrzu okrąg. Dwie bransolety otworzyły się, a pęd uwolnionych
rąk pchnął Larę do przodu.
Kurtis przyjrzał jej się dokładniej, gdy zatrzymała na nim swój
wzrok. Wyglądała paskudnie. Czerwoną twarz wyginała w różne grymasy, podchodząc
do niego coraz wolniej. Oddychała głośno, wypuszczając powietrze przez nos
niczym szarżujący byk. Kroki stawiała twarde, pewne, po chwili poruszając głową
to w lewo, to w prawo. Wyprostowała się i cichy odgłos przeskakujących kości
rozniósł się po gabinecie.
— Croft… odsuń się.
Dostrzegł, jak botanik powoli odsuwa się w stronę drzwi,
pozwalając jednak pójść Larze przodem, by nieco go odprowadziła i zabezpieczała
przed ewentualnym atakiem Kurtisa. Trent postawił lewą nogę w tył.
— Croft, ocknij się. To polecenie służ…
— Zabiję cię — wtrąciła zaledwie metr od niego.
Wzrok miała pełen pogardy i nieczułości.
Trent czuł bijącą z niej frustrację i nie dowierzał w to, jak
mocnym skupiskiem złej energii była. Nie odrywał wzroku od jej oczu, kiedy
wyciągała rękę, sięgając po pistolet, który nosił przy pasku. Jej działania
były automatyczne. Nie mógł jej na to pozwolić.
Odepchnął dłoń, a ona cofnęła ją. Szybko i mocno zacisnęła pięść
na jego ramieniu, wbijając w nie paznokcie. Przekręciła głowę w lewo, patrząc
na niego z ukosa. Uśmiechnęła się.
Im szybciej poruszał się Kurtis, tym ona dawała z siebie więcej.
Gdy próbował ją wyminąć, zastawiła mu drogę i natarła na niego. Wyprostował
rękę i wyszeptał coś. Gdy tylko fala uderzeniowa odsunęła Larę w bok, Kurtis
ruszył za botanikiem, który był coraz bliżej drzwi. Croft mocno uderzyła w
ścianę. Po sali rozniosło się ciche chrupnięcie kilku kostek. Lara nawet nie
pisnęła. Natychmiast ze startu niskiego ruszyła sprintem, wydając z siebie ryk
wściekłości.
Trent musiał przyznać, że była silna. Nie mógł jej znów odepchnąć.
Nie chciał zrobić jej krzywdy. Nie kontrolowała swojego ciała, lecz gdy obudzi
się, będzie połamana i na skraju wyczerpania. Nie chciał być tego powodem.
Wiedział, że każda siła działa tym krócej, im intensywniej.
Nie ma nad nią kontroli, powinna więc wypalić się dość szybko —
wydedukował.
Croft szarpnęła go za pasek, znów oddalając go od Collinsa.
Wyrwała z kabury Borana-X i z całej siły uderzyła Kurtisa w twarz ciężką kolbą.
Jak strasznie ją irytował! Tu i teraz! Właściwie dlaczego? Nie
zamierzała szukać odpowiedzi. Czuła, że nie może pozwolić mu przejść. Że stoi
jej na drodze. Że to ona powinna wyjść z tej partii z tarczą. Uśmiechnęła się
szerzej, gdy mężczyzna przed nią lekko zachwiał się na nogach i przyłożył dłoń
do policzka, zaprzestając pościgu za Collinsem.
Gdy nadstawił drugi, a ona mierzyła cios, botanik pędem puścił się
na korytarz.
— Powinniśmy go złapać…
— Zamknij się!!! — ryknęła i wykonała zamach. — Nie mów mi, co mam
robić!
Jej pięść po raz drugi wylądowała na twarzy Kurtisa.
Postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Wiedział, że
frustracja to efekt niepowodzenia. Że nie odpowiada się agresją na agresję, bo
obie szybko wrócą ze zdwojoną mocą. Chciał za wszelką cenę się wyciszyć. Lara
zadawała mu chaotyczne ciosy, które były silne, ale nieopanowane. Nie robiły mu
większej krzywdy. Zamknął oczy. Z drugiej strony wiedział, że musi się
spieszyć. Agent nie mógł opuścić budynku.
— To wszystko twoja wina! — usłyszał blisko uszu.
Z całych sił starał się skupić na tyle, by stłumić negatywną
energię Lary. Czuł, że powoli tracił stabilność, więc położył dłoń na jej
ramieniu. W tym samym momencie odetchnął głęboko. Wizualizował w myślach, jak
jego oddech dociera do niej i koi ją wewnętrznie. Jasna smuga wypłynęła z niego
i oplotła jej ramię, rozprzestrzeniając się na po jej ciele.
— Uspokój się — dodał szeptem.
— Nie! — Walczyła.
Smuga zniknęła.
Lara przerzuciła Trenta przez ramię i po chwili odczuł ból
związany z bliskim spotkaniem jego pleców z podłogą. A mimo to starał zachować
spokój. Lara obserwowała go zaciekawiona, gdy jego złocista otoczka
rozświetliła się jeszcze mocniej. Nachyliła się nad nim.
Zdecydował działać. Należało przede wszystkim złapać botanika i
nie dać się rozszarpać Larze. Jego Chirugai zawirowało wokół Lary, odrywając od
niego jej uwagę. Patrzyła na nie zainteresowana, gdy zatoczyło koło i
poszybowało w stronę uciekiniera. Croft odwróciła za nim wzrok.
Dysk zatrzymał się tuż przed twarzą agenta, precyzyjnie wbijając
się w ścianę. Wysunęło się efektownie, automatycznie zagradzając mu drogę i
ciągnąc za sobą jasną, ciepłą poświatę. Wirowało tuż przed jego twarzą.
Collins zrobił kilka kroków w tył. Zanim zauważył, cofnął się z
powrotem do gabinetu.
— Pomóż mi — Trent zwrócił się do Lary opanowanym głosem,
zwracając na siebie z powrotem jej uwagę.
Ten głos kontrastował ze wściekłym sykiem botanika. Starzec
zauważył, że teraz to Kurtis był w centrum, na dodatek groził mu ścięciem. W
gabinecie zrobiło się niebezpiecznie jak na szachownicy. Lara przeładowała broń.
— Daj upust tym emocjom! — usłyszała ryk botanika.
Wycelowała w Kurtisa, kładąc palec na spuście. Trent nie oponował.
— Zastrzel mnie, jeśli to cię uspokoi — wyszeptał i ostatni
raz wyciągnął rękę w jej stronę.
Spojrzała na niego, wolno analizując po kolei każde jego słowo.
Był przekonujący.
Również wyciągnęła swoją dłoń i, jak zahipnotyzowana, dotknęła
delikatnie opuszków jego palców. Poczuła przyjemne ciepło.
Zastrzelić? Kurtisa? Dlaczego?
Nie chciała tego robić. Chciała mu przywalić i zrobiła to. Czuła
się wyładowana, chociaż nie było jej przez to lepiej. Wzruszyła ramionami
i zamrugała kilka razy.
Otarła rękawem krew z twarzy.
Poczuła, jak robi jej się niedobrze. Przyjrzała się mankietom.
Miała pewność, że to nie była jej własna krew. Spojrzała obojętnie na Kurtisa i
zobaczyła, jak swoim wzrokiem pokierował ją w stronę beczki. Chirugai świsnęło
w tamtym miejscu z niewiarygodną prędkością i znów powróciło tuż przed twarz
znieruchomiałego botanika, który przyglądał się całej scenie. Dysk streścił jej
bieg wydarzeń, które najwyraźniej przegapiła. Czuła, że powinna wpasować się w
aktualną sytuację natychmiast.
— Ej. Ogarnij się. Nie chcę cię tracić — usłyszała, co zmotywowało
ją dodatkowo.
Rozejrzała się po pomieszczeniu. Poczuła ból głowy i palących
nadgarstków, na których wciąż widać było ślady po bransoletach łańcucha.
Poczuła, że szarpią ją pachy, rwie obojczyk, ale za to pokój przestaje wirować.
Jej wzrok wylądował na Trencie. Wcale nie wyglądał lepiej. Miał podbite oko,
opuchnięty policzek…
— Co tu…
— Ocknij się, Croft — warknął, stając tuż obok. — Dosyć tej szopki.
Pomóż mi. To koniec.
Lara spojrzała pustym wzrokiem na swoje ręce. Zaciśniętą pięść
szybko poluzowała, w drugiej dłoni obadała pistolet. Skąd go miała? Chyba
zabrała go Kurtisowi… tak. Chyba tak było.
Collins przyglądał jej się zniesmaczony.
Trent jest dla niej ważniejszy. Jego nacisk odczuwa mocniej.
— A podobno nie jest dla ciebie taki ważny… — wymamrotał. — Sama
przyznałaś! Mówiłaś, że…
Chirugai zataczało koła nad jego głową, co obudziło w nim
paraliżujący strach i sprawiło, że nie potrafił dokończyć zdania.
Trent nie zdążył powstrzymać Lary. Bez dokładniejszego wycelowania
nacisnęła spust.
Kula wyleciała, ale nie dotarła do celu, zatrzymana na wirującym
ostrzu, które odbiło ją. Lara ruszyła w przód, wypuszczając kolejne pociski z
automatycznego magazynka. To za to uwielbiała Borana-X.
Kurtis ruszył za nią, by złapać jej rękę. Kobieta przystanęła i
uniosła broń w dwóch dłoniach, mierząc dokładniej.
Klatka piersiowa.
Rozpaczliwy ryk botanika rozniósł się po sali.
Była pewna, że ostrze nie nadąży już za następnymi nabojami.
Udo.
Jedna z dwóch trafiła.
Kolano.
Dwie na trzy — pomyślała. — Jest nieźle.
Kurtis wyprzedził ją i stanął między nią a botanikiem, który
pojękiwał żałobnie. Podniósł rękę, ale Chirugai niebezpiecznie drgnęło tuż
przed jego nosem. Zawahał się i opuścił ją.
Słyszał, że w walce Eckhardta z Larą, ta bez pardonu odcięła mu
dłoń. Nie chciał skończyć tak samo. Automatycznie wycofał się w tył, dopóki nie
poczuł za plecami ściany. Spojrzał w lewo. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od
wyjścia. Zebrał się w sobie, by wstać, jednak przestrzelona noga nie ułatwiała
mu tego.
— Zabijecie członka Lux Veritatis?!
Słowa zakotwiczyły w umyśle Kurtisa, rodząc w nim wiele pytań.
Podbiegł do botanika, nie zwracając uwagi na kroczącą w ich stronę Larę.
Maszerowała z satysfakcjonującym uśmiechem. Opuściła broń, ale nie spuszczała
gardy. Adrenalina wciąż nie dopuszczała do jej myśli informacji o nadchodzącym,
wszędobylskim bólu.
Jeszcze chwila…
— Jestem ostatni — usłyszała odpowiedź Kurtisa.
— Odsuń się, Trent. To już nieistotne.
Starzec odkaszlnął. Strużka krwi spłynęła z kącika jego wargi.
— Dzierżę moc inicjacji. Jestem mistrzem! Jestem…
— Jesteś zdrajcą.
Ostatnia wystrzelona kula usadowiła się w czaszce. Trent zdał
sobie sprawę z tego, że nie wyczuwał już energii Collinsa. Rzucił nienawistnym
wzrokiem w stronę Lary. Chirugai powróciło do niego. Schowało ostrza i
wylądowało mu na dłoni. Żółta poświata zniknęła.
— Wynoś się stąd.
— No co?! — ryknęła, idąc za nim, gdy wyszedł z
gabinetu. — Tak miało być!
— Zastrzeliłaś go, gdy wspomniał o Lux Veritatis!
— Wypaplał to, bo chciał przeżyć!
Trent musiał jej przyznać rację, ale nie bardzo chciał. Szybkim
marszem udał się w kierunku schodów. Wiedział, co teraz należało zrobić. Miał
swój plan awaryjny na wypadek, gdyby Lara zrobiła właśnie coś takiego. Pal
licho z pytaniami, na które nie otrzymał odpowiedzi! Pal licho kości i
kubeczki! Pal licho Kabałę! Ta wiedza przepadła. Jedyne, co mógł zrobić dobrego
dla świata, to pozbyć się spuścizny Lux Veritatis. Pozbyć się wiedzy, która
szkodzi cywilom. Wszystkich notatek, karteluszków i receptur. Wszystkich
spisanych inkantacji i reguł.
Myśli wielkich przodków.
Gdy kroczył, czuł narastające w sobie rozżalenie.
Ty głupia, tępa, niepohamowana krowo!
Wszedł do jednego z wcześniej zwiedzonych pokoi gospodarczych. Poszedł
do starego pieca i z całej siły pociągnął za zawleczkę korka spustowego.
Instalacja rozszczelniła się, a powietrze miarowo zaczęło cuchnąć gazem.
— Co ty wyprawiasz?! — zagrzmiała Croft, zatrzymując się w progu
pomieszczenia.
Syknęła z bólu. Obojczyk rwał coraz mocniej, a zaciśnięcie pięści
okazało się trudniejsze, niż przypuszczała.
Usłyszała warknięcie. Odwróciła się w stronę źródła dźwięku i
zobaczyła chude psisko. Doberman kulał i strzygł uszami, broniąc wejścia do
jednego z pomieszczeń.
Zastrzeliła go i odrzuciła Borana-X na podłogę.
— Oszalałaś?
— Ciesz się, że nie zastrzeliłam ciebie. Jeszcze mnie nosi. I
wszystko mnie boli.
Kurtis nie słuchał jej. Już miał wyjść, gdy usłyszał ciche
piśnięcie. Odwrócił twarz w stronę psa i zobaczył szczeniaka. Bez zastanowienia
podszedł do niego i wziął go na ręce. Mały psiak zabrał się za gryzienie jego
mankietu. Trent podniósł też pistolet i schował go do kabury.
Wyszedł z lokalu i rozejrzał się po okolicy. Powoli nastawał
ranek i pierwsze promienie słońca rozświetlały ulice Londynu. Trent odetchnął
głęboko świeżym powietrzem. Zdał sobie sprawę, jak bardzo za nim tęsknił i
poczekał, aż Croft wyjdzie z budynku. Szczeniaka usadowił na fotelu przy
kierowcy wcześniej pożyczonego BMW. Po chwili usłyszał kroki Lary. Odpalił
papierosa.
Lara zobaczyła go, gdy stopą opierał się o ścianę.
Kiedy spostrzegła, jak mężczyzna zaciąga się dymem, dotarło do niej, co chciał
zrobić.
— Tam są dowody mojej niewinności! — ruszyła, by go powstrzymać,
ale była zbyt wolna.
Kurtis zdążył wyciągnąć zza paska Chirugai, które wwierciło się w
szybę i zostawiło spory luft. Lara nie dobiegła, gdy Trent zamachnął się i
wrzucił papierosa do środka.
Pierwszy wybuch był silny. Ziemia zadrżała, a najniższa
kondygnacja zapadła się. Chirugai wróciło tą samą drogą, którą dostało się do
budynku i zatrzymało się tuż obok stojącego w pobliżu BMW. Syrena alarmowa
zawyła złośliwie, ale Trent podszedł do samochodu i wyłączył ją. Wsiadł do
środka i chwilę pomajsterkował przy kablach, zanim ogień zdążył
rozprzestrzenić się na wyższych piętrach i rozbić kulami szyby w okiennicach.
Spojrzała złowrogo na Kurtisa, który otworzył okno i wystawił
łokieć.
— Co z dziennikiem? Został w środku, prawda? Collins ci go
zabrał razem z plecakiem.
Pokazała mu środkowy palec. Nie odpowiedziała ani słowa.
Gdy tylko samochód odjechał, skręciła w oddalony zaułek, by dostać
się najmniej uczęszczaną drogą do centrum, ogarnąć twarz i złapać taksówkę. Jej
plan okazał się dość prosty w realizacji.
***
W tym samym czasie, kiedy Croft już siedziała spokojnie w
samochodzie, Kurtis próbował odnaleźć dzielnicę Bayswater, raz po raz zdejmując
dłoń ze skrzyni biegów i drapiąc nowego pupila za uchem.
— Zaraz ci ogarnę jakieś żarcie. I spanie. I nawet kumpla. Wiesz,
Boston? Zawsze chciałem mieć psa Bostona. I kota, Massachusetts.
Na oko czterotygodniowa psina, ze ściętym już ogonem, ale nadal
nieskopiowanymi uszami, zapiszczała przyjaźnie, wbijając pazury w siedzenie i
drapiąc je natarczywie.
— No już, już. Prawie jesteśmy na miejscu.
To właśnie na Bayswater mieszkał Tom Beynold. Jedyna osoba, której
Kurtis mógł zaufać w stary, chiński sposób. Jako-tako.
Nie wątpił, że kumpel przyjmie go bez ogródek. W końcu miał u
Kurtisa dług wdzięczności. Poznał go jeszcze w legionie. Dobrze pamiętał
chwilę, gdy uratował mu życie. Było to dnia, w którym okupowali teren wrogiej
jednostki. Gdy Beynoldowi skończyła się amunicja, Kurtis zaczął biegać z
nienaładowanym karabinem, udając pewnego siebie żołnierza. Oboje wzięli kilku jeńców,
ale to do Beynolda celował jeden z nich.
Był już niedaleko. Skończył przypominać sobie lata młodości i
zaczął rozglądać się za znakami. W końcu trafił prosto przed charakterystyczny
budynek na Bayswater Road. Z zewnątrz wyglądał jak burdel — postawiony z
czarnej cegły, otaczał się aurą tajemniczości. Ładowane energią słoneczną
światła ogrodowe gasły miarowo, pozostawiając po sobie nadal delikatną,
czerwoną poświatę.
Trent wysiadł, wziął szczeniaka na ręce i podszedł pod bramę.
UWAGA! NIEBEZPIECZNY WŁAŚCICIEL. DOBIEGA DO BRAMY W TRZY SEKUNDY.
Uśmiechnął się pod nosem i nacisnął przycisk domofonu.
Cały Tom.
— Kogo tam niesie? — zaspany, zmarnowany głos
mężczyzny wypowiadał słowa przepełnione irytacją.
Tym bardziej gość nie zwątpił, że zastał pana domu we własnej
osobie.
— Kurtis Trent. Potrzebuję pomocy.
— Jesteś pewien, że twój zegarek chodzi dobrze?
Trent usłyszał ciche brzęczenie, więc pchnął bramę. Wszedł na
posesję i zapukał do drzwi. Zamek drgnął, a po chwili Tom stanął w progu,
uśmiechając się szeroko.
— Kiedyś ci powiedziałem, żebyś wpadał częściej. A
nie wcześniej.
— Nic się nie zmieniłeś.
Rzeczywiście Beynold wyglądał tak, jak zapamiętał go Kurtis
jeszcze kilka lat temu. Długie, nieco rozmierzwione włosy i wielkie, zielone
oczy były jego atutem, gdy wyrywali kiedyś razem panny w klubach, dopóki Tom
nie wyznał mu potem, że jednak od rasowych panienek wolał rasowych
mężczyzn. Chociaż ubrany był inaczej, bo zwykle Kurtis spotykał go w
mundurze lub koszuli, nie w dresie. A mimo luźnego stroju, nadal Tom trzymał
się dumnie i prosto jak trzcina.
— Ty też nie. Wejdź. Co cię sprowadza w te strony?
— Nie pytaj.
— Wyglądasz, jakbyś wpadł na kilkuset komandosów z kałachami.
I wziąłeś psa w niewolę?
— Wpadła na mnie jedna, była panna komandos. Potem ci opowiem. — Przekroczył
próg.
Podążał za Tomem przestronnym, ciemnym korytarzem wyłożonym
panelami. Beynold otworzył drzwi do salonu, które wyglądały na solidne,
wyrobione z drewna o odcieniu wiśni. Trent usiadł na kanapie. Gospodarz
przysiadł obok, na fotelu. Ziewnął przeciągle.
Kurtis rozejrzał się. Salon był ciekawie umeblowany. Na
przeciwległej ścianie znajdował się mały kominek z surowo ciosanych kamieni. W
pokoju wyczuwalny był zapach tytoniu. Trent ze zdziwieniem przyglądał się
wiktoriańskim lampom, które dawały jasne, ale nie rażące światło. Na ścianach
wisiało kilka obrazów, a sofa, na której siedział, wydawała się renesansowa. I
droga.
— Szczenię na ziemię.
Odłożył Bostona, który poczłapał w stronę dywanu pod stołem.
Ułożył się w kulkę i zamerdał końcówką ogonka.
— Urządziłeś się.
— Ach, bo nie wpadłeś po remoncie. I zaraz… wiem.
Wiem, co chcesz powiedzieć. Myślałeś, że taki gość jak ja dalej powinien
mieszkać w tej ciemnej, piwnicznej lepiance, w której roi się od szczurów? Tak
tu kiedyś było, pamiętasz? Czarna cegła została.
— Gangsterska meta. Przyznam, że naszła mnie taka wizja.
— Kawa?
— Piwo. I woda dla psa. Masz jeszcze Rufusa?
— Mam miski po Rufusie. — Wyszedł, by wrócić z małą miską wody i
puszką Guinnessa.
— Przykro mi. To był wyjątkowy rottweiler.
— Myślałeś, że przyprowadzisz mu kolegę? Ha! — zaśmiał się
Tom. — Sparaliżowało mu łapy i uśpiłem. A co cię do mnie sprowadza?
Mówiłeś, że potrzebujesz pomocy. O co chodzi?
Kurtis otworzył puszkę i zrobił spory łyk.
— Nie mogę zostać w Londynie, a wątpię, żeby straż na
lotnisku dobrze mnie przywitała.
Tom zamyślił się, zakładając stopę lewej nogi na prawe udo i
rozsiadając się wygodnie w fotelu. Ze stołu podniósł paczkę papierosów i
zapalniczkę. Wyciągnął jednego, po czym odpalił i podał opakowanie Kurtisowi.
Trent poczęstował się fajką i przybliżył do siebie na stole popielniczkę.
— Znam cię i nie mam ochoty pytać, jak narozrabiałeś tym
razem. Policja cię ściga, a ta śliczna M6 na parkingu raczej nie należy do
ciebie, co?
Kurtis pokiwał twierdząco głową.
— Trent, Trent, Trent… który to już raz? Znowu mam
brzmieć, jak jedna z twoich rozczarowanych dupeczek? — wyrzucił
pretensjonalnie i podniósł ton głosu o kilka oktaw w górę — Wracasz
do mnie, bo nie masz gdzie spać, umierasz z głodu, pewnie właśnie skończyłeś
akcję, o której powiesz mi tylko tyle, że już to ostatnia w twoim życiu, po
czym jutro wyjedziesz chuj wie gdzie i znowu wpakujesz się w kolejne gówno.
Śpisz na kanapie!
Kurtis poczuł wstyd. W sumie faktycznie. Nie pamiętał, kiedy
ostatni raz chociażby zadzwonił do Toma. Przyglądał się Bostonowi, który z
zainteresowaniem podreptał w stronę miski.
— Ech, przyjacielu — Beynold przygasił papierosa i wstał z fotela.
— Drugie drzwi po lewej to łazienka. Zaraz przyniosę ci tu
pościel. Czuj się jak u siebie, ja będę w kuchni. Potem spadam do pracy.
Pogadamy później.
Trent dokończył papierosa i piwo oraz skorzystał z propozycji
przyjaciela. Prysznic i wczesne śniadanie naprawdę dobrze na niego podziałały.
W końcu, gdy skończył jeść pierwszy od kilku dni posiłek, pościelił sobie
kanapę.
Pomieszczenie było dość duże i przestronne. Nie dorównywało
oczywiście luksusowi rezydencji Croft, ale jak na Toma to i tak było
zaskakująco dużo. Kurtis rzeczywiście spodziewał się kilku małych, ciemnych
pokoików, które pamiętał sprzed kilku lat. Pozytywnie zaskoczył się i położył, myśląc
o ostatnich wydarzeniach.
Co zrobił źle, że Croft tak wyskoczyła w celi? Przypomniał sobie
jej słowa. Mógł to jakoś załagodzić, ale pozwolił dalej nakręcać
kłótnię. Dlaczego rozdzielili się, gdy ruszyli po botanika? Dlaczego go zabiła?
Jego śmierć była nierozważna. Zabrał do grobu zbyt wiele tajemnic. Zbyt wiele
odpowiedzi.
Maraton myśli przerwało ciche skomlenie. Kurtis spojrzał w dół i
zobaczył tuż przy kanapie szczeniaka. Patrzył w górę, łapką zahaczając co jakiś
czas o spływającą w dół pierzynę.
Trent podniósł go i usadowił na pościeli, w swoich nogach.
Przeklął pod nosem i zamknął oczy. Stwierdził, że był ślepy,
wcześniej bagatelizując fochy Lary i pozwalając robić ze sobą, co
chciała. Taki miała charakter. I tendencję do podejmowania niewłaściwych i
skrajnych decyzji. Przez to też była suką. Miał tego dość. Powinien od
tego odpocząć. Współpracował w życiu z wieloma ludźmi, a żaden z nich nie był
tak bardzo zaborczy i bezkompromisowy. I skostniały. A nie na tym przecież
polegała współpraca.
Najwyraźniej tak musiało być — pomyślał.
Sen po kilku trudnych dniach naprawdę dobrze mu zrobił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz