PREQUEL: DZIEDZICTWO 1/3 – GERHARD


CZ. 1/3
1954 – rok Świętego Jakuba



Nazwa pochodziła od słowa kanata, które oznaczało osadę. Gerhard naprawdę czuł się jak prawdziwy osadnik, mimo iż jego ojczyzna nie była wcale najmniejsza ani najdziksza. No i w końcu Brytyjczycy odebrali ją Francuzom... – pomyślał. Sam jeden w swojej ostoi przeciwko całemu światu.

Gerhard nienawidził Francuzów. Nie robili z Kanadą nic. Nie dbali o nią, nie należała im się. Trzy oceany otaczały tę cudowną krainę. Tyle szlaków handlowych, możliwości negocjacji o terytoria portów i nic, tylko zawyżać sąsiadom stawki. Dwa Parki Narodowe na Zatoce Świętego Wawrzyńca utworzono dopiero za panowania Brytoli; do tej pory Francuzi tylko rozsiadali się wygodnie w furmankach i podróżowali. Zwiedzali.

Przeklęci turyści.

Gerhard ziewnął, zamrugał kilka razy. Odwrócił się i spojrzał na zegar zawieszony nad sobą. Druga w nocy. Nadal Largactyl, chociaż francuski, działał dobrze, więc noc była jeszcze spokojna. Mężczyzna wrócił do lektury, lecz wciąż bez skupienia; jego myśli błądziły gdzieś indziej niż w ulubionej powieści żony, nad którą pewnie i by zapłakał, zbrudził łzami strony, gdyby nie pokrzepił go lek. Kanado, kochana Kanado...

W Stanach właśnie oddano do publicznego użytku kalkulator. Nowy Jork kolebką nowoczesności… 14 stycznia słodka Marlyn poślubiła baseballistę Joe’a DiMaggio w San Francisco, a kilka dni później w Groton zwodowano okręt USS Nautilus. Media wrzały, matką chrzestną pierwsza dama USA – Mamuśka Eisenhower. A! Jeszcze w marcu Jankesi testowali bombę wodorową, wtedy też nacjonaliści portorykańscy rozstrzelali ludzi w galerii. Potem Jankesi rozstrzelali ich. Działo się tam. Same dobre rzeczy. Same dobre zmiany. Wszędzie.

Francuzi – tfu! – w styczniu ogłosili nowego prezydenta. W dwa następne dni zmienił się premier Włoch. A Australia? Ten wypizdówek wszechglobu? Nawet tam dotarła po raz pierwszy Wielka Królowa Elżbieta, a potomkowie Aborygenów otworzyli dumnie wstępną stację badawczą na Antarktydzie. Robili coś. Kanada nie robiła nic, tylko pomijając te parki...

Kanada miała Lux Veritatis. Kanada miała Kabałę.

Kanada miała, psia jucha, problem.

Gerhard wstał. Odłożył książkę i zdjął okulary, bo i jak mógłby skupić się na czytaniu, myśląc takie rzeczy? Kochał historię. Kochał geografię, kochał świat. No, może poza Francuzikami, tymi wszami Starego Kontynentu. Rozprzestrzenili się jak jakaś plaga i byli już wszędzie, i chcieli wszystko. Na szczęście, według Gerharda, tylko ambicja pozostawała im wysoka. Nie dorównywali największym państwom świata, najsilniej postawionym, chociaż próbowali doskoczyć. Oj, próbowali.

Zgasił lampkę i podszedł do rogu, ułożył się na kuszetce. Psia jucha! Nawet to słowo było francuskie. La coucher, niewielka kanapa. No nic, było spać, póki jeszcze mógł. Nie miał chyba więcej ampułek, a jutro trzeba wrócić do pracy, do nowej siedziby… Zadbać o nią jak o żadną do tej pory.

Gerhard podrapał się po brodzie i zerknął na ścianę. Wprawdzie w pokoju panowała ciemność, ale światło księżyca w pełni wbijało się przez szybę i padało akurat w to miejsce, nocą odkrywając stare, przyklejone fotografie.

Na jednej Diana w staniku. Och, jakież trudne to było namówić ją do zdjęcia! Jakaż ona była ugrzeczniona, z tym swoim długim warkoczem skracającym ją jeszcze bardziej niż króciutkie nóżki. Zasłaniała się wtedy, wzbraniała. Chowała, zakrywała sukieneczką, bo niby gruba, grubiutka, przy kości. Wcale nie była przy kości, policzki miała tylko jak u chomiczka, a paluszki jak serdelki. Oponki przy biodrach tez słodkie, że chrupałby wtedy. I chrupałby dziś. Przejechał dłonią po fotografii. Gdyby była w kolorze, dotknąłby policzka różowego. Gerhard pamiętał jak dziś, że bardzo poróżowiał od wstydu.

Na drugim zdjęciu była jeszcze grubsza. Ale to widoczny brzuszek poszerzał ją w biodrze. Który to miesiąc wtedy? Z szósty? Gerhard przygryzł wargę i zamknął oczy. Poczuł, że powieki mu drżały, a pod nimi zaczęło robić się wilgno. Uwielbiał wracać do domu. Nienawidził wracać do zdjęć. I na tę, psia jucha, kuszetkę.

Nie lubił tego pomieszczenia; ułożenie poszczególnych mebli nie odpowiadało mu. W takie noce jak ta nie potrafił spać, bo tu właśnie świecił księżyc – Gerhard siadał więc często w fotelu przy stoliku, w najciemniejszym kącie pokoju, gdzie zapalał naftówkę i czytał, dopóki oczy nie robiły się cięższe. Lubił tę starą lampę. Trochę śmierdziała i gdzieniegdzie pokrywała ją rdza, ale była pojemna, dostał ją od Thaddäusa i miał do niej sentyment. Nie lubił też za dużo światła. Przyzwyczajony raczej do półmroku – pół życia w podziemiach klasztornych, drugie pół w borach i po zagajnikach. Dało się? Ano dało. Do domu wracał rzadko, ale gdy już wracał, to lubił sobie siąść i poczytać. Meblościana aż do sufitu, którą jeszcze montował ojczym, nie dawała się przesunąć, chociaż Gerhard próbował nieraz. Nie zmieniałby, nie ciął jej jednak, za bardzo szanował Thaddäusa i jego pracę. Za bardzo szanował rodzinę. Jej wartość.

Westchnął pod nosem.

— Gdybyś to widział… — szukał przez moment słów. — Gdybyś to widział… widziała… widzielibyście. To byście mnie chyba zabili.

Odpoczywał. A nie powinien, ale on ciągle był w pracy! Pracował bez wytchnienia, całe życie w drodze. Tylko klucz do mieszkania przy sercu, ale rzadko wyjmowany, bo jeszcze ktoś dojrzy i skradnie. I jak do domu, to tylko na chwilę, na noc, na raz w roku czy dwa w pół. Pod innym nazwiskiem, skryty w cieniu, byleby przyjść i odkurzyć książki, byleby poczytać tę książkę, zobaczyć te zdjęcia, których nienawidził, i zasnąć na kuszetce, na której nie dało się spać. Od wielkiego dzwonu, bo jeszcze ktoś dostrzeże, zaśledzi aż dotąd. Do Kanady. Do Wawrzyńca. A najgorzej, gdyby to jakiś najmita jeden z drugim kabałowski. Albo nie – ten jasnowłosy, o chłodnym spojrzeniu.

Gerharda przeszedł dreszcz. Mężczyzna podniósł się natychmiast i usiadł na kuszetce. Jasność światła uderzyła go w twarz.

Nie potrafił inaczej określić Joachima, niż ten o chłodnym spojrzeniu. Tylko te oczy mu zostały; jakby ani duszy, ani w środku niczego już nie miał, nawet krwi gorącej w żyłach, nawet rozumu ludzkiego sięgającego przyziemnie. Jego rozum sięgał gdzieś wyżej, gdzieś do gwiazd, gdzie wzrok Gerharda nie uciekał się nawet, bo za daleko.

Czuł się stłamszony od środka. Zmęczony tak bardzo; dlaczego nie mógł spać? To on zaśnie w fotelu jednak… Ale jakby, ale jakby wtedy ktoś wszedł…? Joachim?!

Chwycił głowę, przyłożył dłonie do uszu, a palce zacisnął na krótkich, przerzedzonych już wiekiem włosach. Załkał cicho. Co on tu robi sam? Dlaczego jest sam? Dlaczego nie mogło być już należycie, po prostu być! Dlaczego, psia jucha, psia mać, psia kurwa, kurwisko, kurwiszcze… Dlaczego to się jeszcze nie skończy?!

Gerhard wstał i zacisnął pięści, postarał się dychać miarowo. Rozejrzał się po ciemku i doszedł do stolika. Drżącą ręką zapalił lampkę, włożył okulary i podszedł do meblościanki. Zza oszklonej szafy wyciągnął karafkę i szklankę, i nalał sobie kanadyjskiej whisky. Zapach ten zwykle poprawiał mu humor. Dziś nie. Dziś za bardzo bolało po wczoraj.

Ze szklanką w dłoni znów siadł przy stoliku, wyjął drugą ręką z plecaka obok notes i przekartkował go na kolanach. Poprawił okulary na nosie, łyknął ze szklanki raz i drugi.

Miał być w pracy. Miał pracować. Nie było czasu na odpoczynek. Po co tu wracał? Nie planował tego, to była potrzeba spontaniczna, szybka, pod natchnieniem Bożym. Gerhard w Boga wierzył, bo ktoś przecież musiał się zająć Dianą. Była dobrą kobietą. Zasłużyła sobie.

Wertując notes z zapiskami ostatnich działań, by wymyślić dalszy plan, ustalić coś, cokolwiek, by móc wrócić do pracy od tej spontanicznej ulgi pod natchnieniem… Wciąż nie mógł się skupić. Miał do siebie żal o to skupienie. Nie tak pracować powinien potomek Wielkiego Williama! Nie tak powinien pracować Heissturm!

Uciekł wczoraj jak tchórz, gdy mordowali Drakona, Vernona, Tiberiusa, Gregory’ego, Emmanuela i ich kobiety. On uciekł, gdy krew maściła ściany zakonu, gdy rozmazywali ją tam, gdy bezcześcili ich ołtarz. Gdy słyszał krzyki braci i najmitów, że Eckhardt powrócił. Joseph płakał mu w ramię w schronie, w małej dziupli, że koniec, że już nie chce, a jego młodszy brat – ledwo piętnastoletni Joel – dojrzalej, że nareszcie dołączy do swoich. Wyrżnęli ich w pień! Wyrwali z jego objęć, gdy odsłonili właz. Jego też pociągnęli, ale szarpnął się i nawet strzały z rosyjskich szybkostrzelnych nie zatrzymały go; żaden nie trafił. Gerhard znał klasztor jak własny, bo też i był jego – choć nigdy tak o tym nie myślał – więc uciekł. I czyja to miała być niby zasługa, jak nie samego Boga?!

Zamknął notes i rzucił nim mocno o ścianę.

Czworo ich zostało w Lux Veritatis. Niby pięciu, ale Konstantina Gerhard bardzo nie chciał liczyć. To jego syn. Jak mógłby zrzucić na niego tę odpowiedzialność za ludzkie istnienia? Eckhardt powrócił, to i zagłada na ludziach powróci! To i Konstantin zginie. I zginie cała ich czwórka.

Zginę i ja.

Wiedział, że nie powinien wątpić w zakon. Ale Kabała rozprzestrzeniała się szybko, działała jak plaga, jak Francuzi. Za szybko i zbyt ambitnie. I ci z Kabały patrzyli gwiazd i grzebali w szczątkach, kiedy Lux Veritatis broniło tych szczątków i nie nosili się z dumą tam, gdzie nie sięgali. To była ich zasada. Domena. Coś, czego trzymali się ponad wszystko!

Łyknął całą szklanicę, a potem wstał i nalał raz jeszcze. Chyba nie powinien, nie po Largactylu, ale i tak już za późno, co więcej mogłoby zaszkodzić? Usiadł znów w fotelu.

Wzruszył ramionami i odłożył szklankę. Wziął plecak na kolana i wyciągnął zeń małe pudełeczko podobne do większej paczki zapałek, wysunął wnętrze. Nie, żadna ampułka nie została, tylko zużyta już strzykawka latała w środku. Zatrzasnął pudełeczko i znów włożył rękę do plecaka.

Tym razem wyciągnął dysk i zaraz wysunęły się ostrza. Gerhard zrzucił plecak z kolan, aż wszystko z niego wypadło. Wstał natychmiast. Tak! Niech tu przyjdą najmici! Niech przyjdzie i sam Karel! To wbije mu w gardło żelazne szpice i wykręci, przekręci je w dół, aż do flaków! Tak należało zrobić!

— Nie tam żadne okruchy! Ja i dysk! Chodź tu, psi zwisie! No chodź!!

Oddychał szybko, nie zważając, że krzyczy sam do siebie. Kiedyś był kimś! Pierwszym Inicjatorem, zaraz po swoim ojcu. Konstantin miał być po nim, ale Gerhard wciąż go nie cenił, nie prosił. Dawno go nie widział w domu, nie rozmawiał z nim. Czy miał kobietę? Dwadzieścia lat mu już naliczył. Wiedział, że przy matce czuwał długo, dopóki nie wzięła jej gruźlica. Nie Joachim, nie Eckhardt z Kabałą i jego najmici. Gruźlica w czterdziestym czwartym. A pół roku potem wprowadzono antybiotyk… Gerhard miał zwyczaj mawiać, że świat zawsze machał mu kuśką na dzień dobry.

Co ty wyczyniasz? Czy szalał? Musiał się uspokoić. Nalał jeszcze jedną szklankę i wypił duszkiem. Tak nie można było, dlaczego…

— Bylibyście niedumni, że piję, miast się stawić. — Próbował nie patrzeć za wszelką cenę na zdjęcia. Diana jednak lubiła je jak jego matka – układała w ramkach na meblościanie, uparcie, że przecież bliscy winni być wpierw przy sercu, ale oczom też po co wadzić?  

Pamiętał jej ciepły głos. Był tak pełen życia, zdrowy, a oczy jasne, zielone. Włosy zimą – jak teraz – rude, latem bardziej jakby blond, a pod spodem, gdy plotła warkocz, to nawet trochę i mysie.

Boże, jaka tęsknota dziś do niej!

I, chociaż wstyd też było przyznać, do syna tak nie lgnął, nie cnił się, jak do Diany.

— Byliby niedumni, masz rację. — Usłyszał i wzdrygnął się naraz.

Jako Pierwszy Inicjator miał moc większą niż towarzysze. Nie tylko widział zza ścian czy nosił energią, ale i słyszał więcej niż inni. Gdzie to ktoś? Znał ten głos. Zanim usłyszy go ponownie, winien być gotów.

Pochwycił znów za magiczny dysk i wysunęły się ostrza. Było ich pięć i kręciły się wokół okrągłej płytki, w której wydrążono pięć otworów na palce. Chirugai. Broń przodków, spuścizna zakonu Lux Veritatis. Gerhard nie miał innego rynsztunku po wczoraj.

Czekał.

— Czekaj, czekaj… Tobie nic innego nie stało.

A może to jednak i alkohol, i używka? Bo skąd ktoś mógł wiedzieć, gdzie szukać…

— Nie muszę pytać. Wystarczy, że słucham  — głos nie brzmiał inaczej niż w głowie.

Za oknem lunął deszcz na potęgę; nagle, a jakby znikąd. Burza przyszła niby szturmem, bez uprzedzenia błyskawic i gromów. Te pierwsze przeszyły niebo głośno i jaśniej, niż lśnił księżyc.

Gerhard rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę zdjęć nad kuszetką. Być może ostatni raz, więc już bez większej niechęci. Starał się być spokojny, chociaż trudno, bo lek już schodził.

Z kolejną błyskawicą Chirugai błysło na złoto, taką samą poświatą znów przechodząc w mężczyznę. Teraz błyszczał cały, jakby płonął nawet, ale się nie spalał. Taka była energia zakonu – taka siła.

— Sam ty, Czarny Alchemiku! W mym domu! — ryknął Gerhard na cały głos. — Byłby to i zaszczyt! Chodź tu już, pokaż się! Nie trwożę przed tobą!

— Jużeś się wczoraj natrwożył  głos znów wnikał w jego umysł. Nikogo nie było w pobliżu.

Gerhard zbladł. Tak, Pieter miał rację. Ale jeżeli tu zginie, to nikomu już o tym nie powie. A jeżeli zginąłby zakonnik? Wieść o jego strachu mogłaby uszczuplić ducha Lux Veritatis. Tego, co po nim zostało. Lecz przecież Jacob też miał dwóch młodszych synów na chowaniu. I Konstantin… jeszcze był Konstantin… Co to za ujma dla nich! 

Gerhard tak bardzo chciał ruszyć, mógł już wczoraj do nowej siedziby, od razu... Powiedzieć tam, że Eckhardt z ludźmi zabili wszystko i odeszli, i tylko jego zostawili przy życiu, a nie, że uciekł. Wcale nie uciekł! Walczył jak lew! A po co tu zajrzał? Jeszcze rano czuł w sercu palącą ogniem potrzebę do domu, a teraz żałował wszystkiego. Był jednak słaby, zły z niego zakonnik, skoro ratunku poszukiwał w kłamstwie. Wcale nikt go przy życiu nie zostawił. Zwiał jak tchórz. 

Stał prosto.

Musi zwyciężyć. Bo jeżeli zwycięży, to będzie mógł prawić, jak pokonał sam Czarnego Alchemika! I wtedy nikt by nie pytał o ucieczkę, o klasztor, o młodzików: Josepha, Joela. Wszyscy by tylko powiedzieli, że ulga. Że dzięki ci wielkie, Wielki Gerharcie Heisstrumie. Chwała tobie i twemu nazwisku!

— Słyszę cię, stary durniu… — głos przerwał hymn w głowie Gerharda. — Nie będzie żadnej chwały, Konstantina zdradzisz sam. A on zdradzi syna swojego, a jego syn swojego. I na potomkach Heissturma zawsze już ciążyć będzie kłamstwo, i zwycięży ich strach. 

W oknie pojawił się lewitujący cień. Otworzył okno od zewnątrz jednym machnięciem ręki, po czym wszedł do środka. Przestał być cieniem, gdy stanął w świetle lampy, tuż obok stolika. Zdjął kaptur i Gerhard zobaczył, że jedną dłoń Eckhardt miał metalową. Zalśniła w blasku księżyca. Twarz miał pociągłą, poszytą na czole zmarszczkami, a włosy szare, mocno ściśnięte w kok. Szare były też jego oczy i długi do ziemi płaszcz. 

Gerhard drgnął. Do tej pory słyszał o Pieterze tyle, że czternastowieczny alchemik zaklęty był przez potomków zakonu i uśpiony w komorze na pięćset lat. Widział go w pełnej krasie dopiero wczoraj i liczył, że ostatni, że może już nie on sam będzie musiał się z nim mierzyć. Może następni, może synowie Jacoba…

— Pierwszy Inicjatorze Lux Veritatis... zagaśnij. — Pieter van Eckhardt pstryknął palcem wyciągniętej ręki, a Chirugai natychmiast zdusiło blask; razem z tym wygasł i Gerhard. — Mówili mi, że jesteś największym. I przychodzę do ciebie w nadziei na honor, a co mnie wita?

Oddech Gerharda przyspieszył. Zakonnik spojrzał krótko na dysk w dłoni, który, mimo że Gerhard bardzo nie chciał, schował swoje ostrza. Dysk bał się? Sam od siebie chował przed wrogiem? Nie, on tak nie działał. To coś innego niż strach.

Eckhardt patrzył na zakonnika z góry. Wyższy był i potężniejszy w ramionach.

— A kto mnie wita?! — powtórzył donioślej, by Gerhard wreszcie na niego spojrzał.

Heissturm nie odpowiedział.

— Nikt ważny. Nawet Chirugai nie chce już ci służyć. Nie jesteś godzien broni.

Usłyszał. Słowa były jak najgorsza ze wszystkich obelg. Co zrobić? Gdzie uciec? Jak ratować skórę?

— Nijak. Bo czytam ci w myślach. Wy, zakonnicy, jesteście otwarci jak księga. Niegotowi na walkę. Praojców mieliście mądrzejszych.

— Więc wyjdź, poczekaj i daj szansę. Kiedyś staniemy jak równi z równymi… —  zaczął Gerhard. 

— Tylko ja jestem równy i liczyłam na dorastającego mi! — Eckhardt uderzył pięścią w stół. — A uciekałeś jak jakaś młódka!

— A czy Joachim nie jest ci równy?

Alchemik uśmiechnął się pod nosem. Zbliżył się szybko, jakby nawet nie dotykając ziemi, i stanął tuż przed Gerhardem. Szeptał, patrząc mu prosto w oczy. Nie widział w nich strachu, czuł za to odór napitku.

— Odważne to pytanie, pijusie. Odpowiem ci więc, że nie. Karel mnie uwolnił i służy mi. 

— I ty, wielki alchemiku, masz dług u demona?!

Eckhardt uśmiechnął się szerzej. Nie baczył na krzyki Heissturma. Wzruszył ramionami.

— Nie taki z niego demon jak ze mnie. — Pokazał zęby. — Nefilim — wyszeptał. Jego oczy błysnęły w rozkoszy. — Myślałem, żeś ty mu równy, a pewnie nie dorastasz do pięt pędrakowi, którego spłodziłeś.  Odwrócił się plecami i odszedł kilka kroków, z powrotem do stolika.

Gerhard ścisnął mocniej Chirugai i z całą siłą, zaciskając aż zęby i knykcie na dysku, aż do białości, rozpalił znów energię. Wypuścił broń, ale ta ledwo wzleciała, a od razu upadła i zgasła. Alchemik zaśmiał się pod nosem, widząc to.

— Powiem ci coś. — Nie zważył wcale na jego czyn. Zajrzał do szklanki na stoliku, podniósł butelkę, powąchał. Zmarszczył brwi i wygiął usta znacząco. Podszedł do szklanej szafy i wyciągnął czystą szklankę. — Głupi byłeś, żeś zwiał, i głupi jesteś teraz, skoro myślisz, że masz szansę. Ostrze się ciebie wyrzekło, Lux Veritatis zatrzymałeś w miejscu; ojciec nie przekazał ci wiedzy, poza tą zabawką? To koniec. Ktoś jeszcze jest jednak, wspominałeś o jakimś Jacobie… Ach, no i o swoim synu.

— Nie masz prawa! — Gerhard ryknął. Nie zostało mu nic, poza słowami. I krwią krążącą w żyłach coraz szybciej, poza sercem bijącym mocno, jakby chciało wciąż żyć, jakby miało wyrwać się z piersi. — Nie możesz!

— Otóż mogę. — Eckhardt nalał sobie do szklanki z karafki, łyknął ciut i delektował się chwilę smakiem. Oporządzał się z należytą elegancją. — Kto mi zabroni? Ty, dezerterze? Tułaczu niegodny? Nah… — skrzywił się. Gerhard nie wiedział, czy na niego samego, czy na alkohol.

— Nic ci nie powiem! Możesz mnie zabić tu i teraz! Ale i tak cię pokonają. Ciebie i tego o chłodnym spojrzeniu.

Eckhardt jakby zamyślił się nad szklanką.

— Trafna sugestia — powiedział po chwili — całkiem pasuje mu ten przymiot. — Wypił do końca, odłożył szklankę na stoliku. Spojrzał na zegarek. Po trzeciej. — No dobrze, nie przeciągajmy. Czas rzekać, twoja Diana już czeka.

Gdy tylko odwrócił się, poczuł na twarzy rozbijaną butelkę, stolik runął mu pod nogi, a przed nim zawirowały wysypane z plecaka rzeczy, z samym plecakiem. Gerhard stał dumnie i wodził rękami, mocno skupiony. Starał się nie myśleć, wyłączyć. Nie da już otwarcia, nie przegra! Zamknął oczy, znów poczuł rozchodzący się po ciele gorąc, pulsujący od stóp aż do czubka głowy.

Eckhardt zatoczył się, otarł palcami alkohol z twarzy i krew z rozciętego policzka. Oczy piekły niemiłosiernie, ale wstał i machnąwszy ręką, wstrzymał podnoszący się z ziemi fotel. Spojrzał ledwo na Chirugai, które niebezpiecznie zadrżało, po czym lekko zabłysło. Mruknął coś i wymierzył w nie dłonią, by je powstrzymać; skupił całą energię. Dysk nie wzniósł się, zdusił płomień.

Alchemik kroczył niewściekły w kierunku zakonnika. Ten widząc, że energia go nie ratuje i czując, jak zdusza się i topnieje w nim, spływa i ucieka zarazem, resztką sił zasunął w powietrzu dłonią w stronę drzwi. Otworzył. Ruszył pędem, ale te trzasnęły z powrotem tuż przed jego nosem. Uderzył w nie i przewrócił się na ziemię. Plecami poczuł za sobą twardą powierzchnię nie do przebicia. Nie miał gdzie uciec, panicznie rozglądał się na boki, byle nie przed siebie, byle nie na niego…

Zobaczył przed sobą jego buty i uniósł głowę. Mrużąc oczy, zapłakał, drżał w spazmach, nogi mając jak z waty. Oddech przyspieszył, a gorąc sprzed chwili zastąpił chłód, wpełzający pod skórę jak robak.

— Nie, odejdź! Idź precz! Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum, adveniat…

Eckhardt zaśmiał się głośno.

— Przyjdź kurestwo twoje  dodał, nie bacząc na słowa modlitwy. Nie działały na niego w żaden sposób, poza ożywianiem wesołości. — To jak, mnichu? Gdzie twój syn jest? I gdzie Jacob?

— ...sicut et nos dimittimus debitoribus nostris, et ne nos inducas in tentationem…

Eckhardt machnął ręką w stronę lampy naftowej, która podleciała dość szybko. Była gorąca, rozgrzana po nocy. Rozpalała błysk silny i oddawała ciepło tek mocne, że aż parzyło. Alchemik kucnął. Nie chwycił jej w dłoń; mocą telekinezy zbliżył lampkę do twarzy Gerharda.

Rozbujał ją lekko. Dotykała raz za razem, paląc w policzek, modlitwę zastępując krzykiem. Gerhard szarpnął ręką, chcąc odrzucić lampę, ale ta przypiekła go w środek dłoni. Pieter uśmiechnął się pod nosem. Chrząknął i kiwnął palcem. 

— O nie, nie, nie. Tak się nie bawimy...

Kość promieniowa chrupnęła, złamanie było otwarte. Ręka mnicha upadła bez ruchu.

— Więc gdzie kryją się ostatni? Pomyśl dobrze...

Pieter nie słyszał myśli innych niż błaganie o litość, które bawiło go bardziej niż rutynowe Ojcze nasz…

— No, dalej…

Przestań! Proszę, przestań! Nic, ja nic…!

— Wiesz, wiesz…

Eckhardt rozbił lampę o drzwi i nafta spłynęła po głowie Gerharda, brudząc mu ramiona i koszulę. Litr nafty spalał się nawet i dziesięć godzin; było więc jej jeszcze na tyle, by sążnie nakapać i poparzyć. Zakonnik łkał, gdy alchemik żarzący się ostatkiem knot zrzucił mu na ubranie. Mnich patrzył na swoją rękę, nie wierzył, nie potrafił… Nie miał dokąd uciec. Zresztą! Jakie uciec?! Zbyt bolało, by się ruszyć!!

Zapach palonych włosów rozniósł się natychmiast po pomieszczeniu. Bawełniana koszula chwyciła szybko, tak samo materiałowe spodnie. Gerhard wił się w spazmach, krzyczał na głos, odganiając zdrową ręką ogień; te same krzyki miał w głowie. Nie chciał umierać! Jezu, jak strasznie bolało!

— I wiesz, że mogę to przerwać…?

Gerhard nie słyszał, co Eckhardt do niego mówił, ale myśli alchemika zaraz trafiały go prosto w świadomość. Nie potrafił umknąć przed jego głosem, przed ogniem palącym, przed bólem. Nie potrafił umknąć, a umknąłby, najlepiej do jezuitów hiszpańskich, bo tam bezpiecznie, jak w domu… Już widział Dianę usypiającą na rękach dziecko. Już widział jej uśmiech pełen smutku, że zabrał ją tam – stąd – bo chciałby spróbować za ojcem. Pamiętał karcący wzrok seniora, że za słaby jesteś na to, smarkaczu. Trzeba było zostać z matką i jej nowym dupcyngerem! A potem już żal Gerharda, bo ojciec był srogi: I na co wracałeś, a jeszcze z tą rurą? Ten smark, co go nosi, to pewno nie twój… Jak matka odeszła, to i ona odejdzie, bacz tylko! Nie masz tu czego, w zakonie, szukać, cherlaku.

Majaczył. Obrazy przelatywały jeden za drugim, a kolejny to gorszy, to bardziej działał na serce. To budził więcej łez. Nie ból nawet, nie krew, nie swąd palonego ciała.

Nigdy by Gerhard Konstantinowi nie zrobił czegoś takiego, jak ojciec zrobił mu. Nigdy by tak jego kobiety nie nazwał, a i wnuka by przytulił do serca. Po co go z Dianą ciągnął tam do jezuitów, do Nowej Hiszpanii – nazwa była jak nadzieja, a nie ośrodek gruźlicy i ojcowskiej nienawiści. Ale kto wtedy wiedział?!

Widział już Dianę oczyma zamglonymi, pełnymi rozpaczy, całymi pretensją. Gdy mówił, że odjeść musi, że przy nim jej będzie niebezpiecznie. Że ojcu jednak staremu pomoże, sprowadzi świt na czarne czasy Kabały. Migała mu jeszcze śliczna twarz żonki, wcale nie pulchna, no może jak chomiczek lekko...

— Wyrazy wdzięczności, słaby mnichu. — Usłyszał nagle głos męski. To nie jej, nie jej! Dlaczego? Czyj?!

Ostatkiem sił zamrugał i dojrzał twarz Eckhardta wykrzywioną w szelmowskim uśmiechu. Ledwo go poznał, czuł, że sam ulatywał; że nie ma już sił, by wić się i płakać. Ostatkiem dostrzegł, że nie jest już pod drzwiami skulony, że fruwa nad pokojem, ląduje na kuszetce… Och, to tu Diana w staniczku…

Nie widział już, że drzwi otworzyły się znów i do pokoju majestatycznie wszedł ten o chłodnym spojrzeniu. Uśmiechał się tak samo do Pietera, jak on do niego – grzecznie, elegancko. Zdjął przed nim kapelusz i założył go na powrót. Spojrzał zaraz na spieczonego Gerharda, podszedł i wyciągnął z kieszeni dłonie. Z jednej zdjął czarną rękawiczkę, paznokcie urosły jak szpony, aż Joachim wbił palce i rozerwał trzewia. Krew trysnęła mocno, zachlapując zdjęcia. Po chwili spłynęło jej więcej.

— Zabieramy go? — zapytał, gdy szpony schowały się, a Karel wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł nią palce. 

— To zwykły pijak. Skupimy się na innych. Daj młodemu rosnąć. 

Przytaknął bez słowa.

Mężczyźni wyszli drzwiami, rozmawiając o Nowej Hiszpanii i nikim ważnym. Gdyby ktoś wszedł po nich do pokoju, nie poznałby znaku Kabały na ścianie. Kabała była problemem Kanady, ale problemem w cieniu. Problemem znanym tylko jeszcze czterem, licząc Konstantina. 


CDN

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz