9.11.2016 i 9.11.2017
Wszystkiego najlepszego, Alex.
Wiem, że się spóźniłam, ale
nie wyrobiłam się w czwartek przez projekt do pracy. :)
Wklejam raz jeszcze, całe. I zmieniam tytuł, bo nagle tamten przestał mi pasować ^^.
Mam nadzieję, że trafię w Twoje poczucie humoru, jak w przypadku części 1.
KUTAS
Obudziła się rano. Ognisko
dogasało w swoim leniwym tempie, wreszcie przestało padać, a przez korony drzew
zaczęły przedzierać się pierwsze promyki światła. Kobieta przeciągnęła się i,
ziewając raz po raz, wstała, po czym ogarnęła wzrokiem teren dookoła.
Podeszła bliżej drzewa, do
przywiązanego tam kasztanowego Darpana i poklepała go po szyi, patrząc mu głęboko
w wielkie, równie kasztanowe oczy.
– Jak to było? „Lustro”,
tak?
Koń prychnął, a Lara
zaśmiała się w odpowiedzi.
– I tak mnie nie rozumiesz.
Poczuła delikatne
bulgotanie gdzieś wewnątrz żołądka. Głośno zaburczało w brzuchu.
Sięgnęła do swojego plecaka
przyczepionego do grzbietu wierzchowca i wygrzebała pęczek pięciu krótkich i
przesuszonych kiełbasek wołowych. Na myśl o zastrzyku energii o poranku
uśmiechnęła się i wgryzła w pierwszego kabanosa.
Coś poruszyło się w
krzakach. Wyszedł z nich młody chłopak, w rękach trzymał stertę drewnianych
badyli. Widząc Larę wcinającą kabanosy na potęgę, podskoczył i upuścił wszystko
na ziemię.
– Pa-pani, ty… ty? – Ubdal
cały się trząsł. Croft spojrzała na niego rozbawiona, po czym przełknęła
ostatni kęs, schowała trzy pozostałe kiełbaski z powrotem do pudełeczka,
wcześniej owijając je w folię, i z powrotem wsunęła pakunek do plecaka.
– Nie przejmuj się tak –
mruknęła, kątem oka nadal obserwując młodego hindusa.
Odkąd wczoraj jego starszy
brat wypożyczył jej go jako przewodnika, nie potrafiła nie naśmiewać się w
myślach z okropnej fryzury dwudziestoparolatka. Wiedziała, że absolutnie nie
było to w porządku, ale nie mogła powstrzymać myśli, że tego człowieka nic nie
charakteryzowało tak bardzo, jak styl uczesania. Krótkie i ścięte na grzyba,
czarne jak smoła włosy przedzielał dokładnie w centrum głowy okropnie szeroki
przedziałek. Nie byłoby w tym jeszcze nic nadzwyczajnego, gdyby Ubdal nie miał
zaledwie metra i siedemdziesięciu centymetrów wzrostu – co dla hindusów i tak
podchodziło już raczej pod maksimum możliwości – wystających żeber i
nienaturalnie podłużnej głowy, która w połączeniu z fryzurą faktycznie
przypominała grzyba. Już wczoraj z rana, gdy tylko uścisnęła mu dłoń,
uśmiechnęła się jednocześnie życzliwie i z rozbawieniem na widok młodzieńca.
Uśmiech poszerzył jej się znacząco, gdy Ubdal odpowiedział na pytanie, jak
idzie mu z angielskim.
– Znośnie, pani. – Ukazał
przy tym szereg białych zębów z ogromną szparą między jedynkami, idealnie
zgrywającą się z przedziałkiem na głowie. Człowiek przedzielony na pół –
pomyślała o nim wtedy.
Dziś pomyślała tak samo.
Chłopak z przerażeniem w
oczach zaczął podnosić badyle i podszedł bliżej. Zapach suszonej wołowiny
mierził go i wiercił w nosie, ale nie odezwał się już słowem. Zresztą nie
miałby sumienia. Nie po tym, gdy wczoraj zobaczył sakwę wypchaną brzęczącymi
monetami, która powędrowała w ręce jego brata. Pehlaj powyrywałby mu nogi z
zadka, gdyby nie zadowolił podróżniczki pod jakimkolwiek kątem. Miał tylko
nadzieję, że jego przygoda skończy się, gdy ledwo wyjadą z Paithanu i zakończą
podróż pod Ellorą.
– Miałeś dobry pomysł, by
się tu zatrzymać. Ten zbiornik jest za zakrętem?
– Tak, pani. Nath Sagar
Jalashay. Jest też ogród botaniczny i rezerwat ptaków. Jesteśmy od strony
dzikiej plaży. – Rzucił chłodno Ubdal, jakby od niechcenia ręką wskazując wąską
ścieżkę prowadzącą w busz.
Siadł przy dawno zgasłym
ognisku i dołożył do popiołu nowe gałęzie. Ponownie rozpalając, zaczął nucić
coś pod nosem. Uniósł się szary dym.
Lara spojrzała na młodzika
ostatni raz i odwróciła się w stronę ścieżki.
Niby po jedzeniu się nie
pływa, ale tym razem postanowiła zrobić wyjątek. Nie mogła doczekać się, aż
ruszą dalej w trasę do Ellory. Jeszcze tylko osiemdziesiąt kilometrów i w końcu
przywita się z Śiwą.
***
Obudził się w południe,
mając przed sobą całkiem niezły widok.
Otaczał go bałagan. Kołdra
na ziemi, ciuchy porozrzucane, jedna skarpetka na stopie, druga – nie wiadomo.
Na klamce drzwi krawat, a na tej od okna zawieszona marynarka.
– O ja pierdolę, kurwa mać.
Głowa bolała
niemiłosiernie, gardło wołało o chociażby łyk wody, a dupa szczypała.
Dobry kebab piecze
dwukrotnie – pomyślał i zrzucił
nogi na podłogę, pozostając dla swojego dobra w pozycji leżącej. Nie minęły
trzy minuty, a usłyszał pukanie do drzwi.
– Wejść – jęknął
przeraźliwie.
W progu ukazał się Winston.
Z zaciekawieniem wsunął się do pokoju i natychmiast westchnął rozczarowany.
Podszedł do okna i, rozsunąwszy zasłony, otworzył je.
– Ej, szanuj, co? Ja tu
śpię.
– Paniczu Kurtisie – przyprószony
starzec zwrócił się do niego uprzejmie. – No właśnie. Tu się śpi. Jak tak
można, żeby w całym pokoju cuchnęło jak w gorzelni?
– Winston, nie zaczynaj…
– Nie byłem jeszcze w
przyczepie, ale…
– Ciszej. – Kurtis ociężale
przyłożył palec do ust. Zdawało się, że było to dla niego zbyt trudne, toteż
gdy opuszczał dłoń z powrotem, opadła ona na łóżko szybko, jakby nagle stracił
w niej czucie. Otworzył oczy, spojrzał na sufit.
O, tam jest… – pomyślał, zobaczywszy zawieszoną na lampie
skarpetkę. Ponownie opuścił powieki.
– Ale panicz Fletcher
haniebnie potraktował w bibliotece Charlesa Dickensa.
– Nazwał go kutasem? – Żart
okazał się śmieszny najwyraźniej tylko dla Kurtisa, gdyż zaśmiał się tylko on
sam.
– Zwymiotował na niego.
Trent otworzył jedno oko. Powaga
dziadka Smitha była w tym momencie tak ujmująca, że aż niewarta przegapienia. W
końcu zaparł się łokciami pod sobą i podniósł lekko.
– Na Dickensa?
– Na „Oliviera Twista”,
właściwie.
Drugie oko otworzyło się, a
brew powędrowała w górę. Kurtis długo mierzył się z myślami. Do cholery, to
gdzie wczoraj byli i ile wydoili, żeby ten kujon potraktował w ten sposób
jakąkolwiek książkę? Wyobraził sobie minę Alistera.
Przecież to prawie tak
samo, jakby zwrócił kebsa na swoją kobietę...
– Paniczu Kurtisie…
Może to i dobrze, że
żadnej nie ma? – pomyślał i
natychmiast odpowiedział:
– Tak?
– Ja naprawdę nie chciałbym
zaglądać do przyczepy…
Trent zrozumiał aluzję i
usiadł na łóżku. Pokiwał głową i poczekał, aż Winston wyjdzie z pokoju, po czym
wstał i rozejrzał się w poszukiwaniu spodni.
Też nie miał specjalnej
ochoty odwiedzać Zipa, ale z drugiej strony trochę żałował, że to on sam nie
znalazł w bibliotece zarzyganego Alistera. Szkoda mu było trochę okularnika,
najwyraźniej przecenił jego możliwości i niepotrzebnie ładował w niego tego
ostatniego drinka. Jak on się nazywał? Zwalinóżka? Tak… Zwalinóżka, i frytki z
curry gratis do każdego kebaba. Podrapał się po głowie na myśl o tym ostatnim i
powędrował do łazienki.
– Zapraszam na posiedzenie
rządu, panie Trent. Dziś? Misja „Afganistan” – mruknął sam do siebie i,
zamykając drzwi, wzrokiem rozejrzał się za czymś do czytania. Wszystko, co
działo się w środku, pozostało tematem tabu.
***
Minęła pora obiadu.
Lara poklepała z
wdzięcznością Darpana. Zauważyła, że jadący obok Ubdal przyglądał jej się
uważnie. Jego kary ogier w stępie kroczył dumnie i spokojnie, toteż mężczyzna
nawet nie sięgał po krótsze wodze.
– Mówiłeś, że Darpan
oznaczał „lustro”? – zagadnęła.
– Każdy otrzyma imię, w
którym nadający dorosły odnalazł sens za jego maleńkości. Imię towarzyszy przez
całe życie, a na końcu drogi określa, jaki kto był za życia, pani.
– Więc człowiek dostosowuje
się do imienia? – Gdy ujrzała, jak Ubdal potwierdza skinieniem, zapytała: –
Dlaczego „lustro”? – Lekko podniosła się i opadła w siodle, układając
wygodniej.
Darpan wypuścił głośno
powietrze z chrap. Ubdal odrzchnąknął.
– Podobno wielkie wrażenie
zrobił, gdy mój ojciec wyglądał staro i zobaczył się młodszym w oczach
źrebięcia. Powiedział wtedy, że chciałby mieć takie lustro.
– A twoje imię?
– Oznacza giganta.
Lara zmierzyła go wzrokiem.
Jego metr siedemdziesiąt może i było czymś, co zwróciłoby uwagę kobiet na
ulicach Bombaju, ale „gigant” nadal pozostawał w tej kwestii znacznym
przesadyzmem. Na znak zrozumienia pokiwała tylko głową i zamyśliła się. Po
chwili milczenia ponownie odwróciła się w stronę Ubdala.
– A jak byłoby „głupek”?
Młodzik zamyślił się
chwilę.
– Moorkh.
Lara podziękowała i
spojrzała na grzywę Darpana, tuż między jego postawionymi na sztorc uszami.
Zmierzwiła mu grzywę i powtórzyła pod nosem, żeby nie zapomnieć:
– Moorkh.
Ciekawe, co ten Moorkh
porabiał teraz? Wyślę mu esemesa.
***
– Stewardessa. A ty do niej
wtedy, że wiedziałeś, bo jak ją zobaczyłeś, to od razu odleciałeś…
Alister nie zaśmiał się. W
ogóle nie pamiętał tego momentu! I w ogóle jak mógł się wczoraj tak schamić i
upodlić… Spojrzał na Zipa jednocześnie i rozżalony, i pełen nienawiści.
Czarnoskóry dredziarz, widząc jego nieprzekonaną minę, postanowił dalej nie
ciągnąć tematu, chociaż anegdota o wypiciu całego półlitrowego kufla zwalinóżki
wydawała się równie interesująca.
Minął podwieczorek, na
który nikt z trójki Bohaterów Wczorajszej Nocy nie miał absolutnie najmniejszej
ochoty. Siedzieli więc wszyscy przy stole, nawet nie ruszywszy ciasta.
– Dobra, panowie. Co robimy
dzisiaj? – zapytał w końcu Kurtis.
Winston w tym czasie
krzątał się po rezydencji. Słysząc ostatnie pytanie, przewrócił tylko oczami.
Wcześniej biegał od pokoju do pokoju, w których wczoraj przesiadywało jego
dwóch i pół współlokatora (Zip tylko w połowie, gdyż jego przyczepa znajdowała
się całkiem niedaleko bramy głównej posiadłości). Trzeba było odrobinę
przewietrzyć swąd roznoszony przez tych nieznających umiaru balangowiczów.
Teraz parzył kawę i przyglądał się im zza winkla kuchni, zastanawiając się, jak
długo jeszcze zajmie Larze poszukiwanie tego kwarcowego jaja.
Oby jak najkrócej.
– Ja odpadam, bawcie się
sami.
Usłyszał głos Alistera,
który flegmatycznie przecierał o flanelową koszulę grube szkła okularów, i
natychmiast przypomniał sobie o kawie. Uśmiechnął się pod nosem z wdzięcznością
skierowaną w księgowego. Ten jednak, teraz przeraźliwie blady i jakby jeszcze
bardziej szczupakowaty niż zwykle, najwyraźniej wiedział, kiedy należało
skończyć te prywatki.
– No co ty, mieliśmy cały
weekend trzymać się razem. Pamiętasz? Jesteśmy Młode Wilki z West End! Mieliśmy
wykorzystać ten czas, kiedy jej nie ma, i ogarnąć przynajmniej połowę klubów. I
co? Wymiękasz po dwóch dniach?
– Mam dość. Dlaczego nie
możemy po prostu pograć na konsoli albo przytaszczyć do salonu rzutnik i
obejrzeć, nie wiem – Fletcher zmierzył Trenta wzrokiem – patrząc na ciebie, to
chyba „Wroga publicznego”?
Na wieść o konsoli Zip
pokiwał głową.
– Ja ci dam „Wroga
publicznego”! – ryknął Kurtis. – Poza tym, ty nawet nie lubisz Smitha, więc nie
wyjeżdżaj mi tu z „Wrogiem publicznym”, kiedy dobrze wiem, że męczysz trzeci
sezon „Przyjaciół”. Drugi raz z rzędu.
Zip parsknął pod nosem, gdy
Kurtis kontynuował:
– Obiecałeś mi coś, kurwa.
I ty też. Czego rżysz? – Wskazał palcem na czarnoskórego, marszcząc czoło tak,
że brwi ułożyły się w linię prostą. Elektronik zaprzestał dalszego parskania. –
Nie zrobicie mi tego. Zadeklarowaliście coś, więc za dwie godziny widzę was
zwartych i gotowych na trzecią i ostatnią rundę. Jesteście dżentelmenami?
Zip i Alister spojrzeli po
sobie zdziwieni. Ten pierwszy po chwili uśmiechnął się nonszalancko, po czym
popatrzył na drugiego porozumiewawczo. Gdy wstawał, nie zauważył podchodzącego
z prawej Winstona, a kiedy zwrócił na niego uwagę – było już za późno. Jeden z
jego dłuższych dredów wylądował w filiżance.
– O sorry, Winston! Nie
chciałem.
Smith nie skomentował tego
w żaden sposób. Ze stoickim spokojem drugi spodeczek położył po lewej, tuż przy
Alisterze, natomiast trzeci podniósł z tacy i podał Kurtisowi, gdy ten
wyciągnął po niego ręce. Z niedoszłą filiżanką Zipa oddalił się z powrotem do
kuchni i zanim wylał zawartość do zlewu, pstryknął palcem w przycisk na
ekspresie.
– Czy jesteście
dżentelmenami? – Usłyszał głos Trenta i kolejny już raz tego dnia przewrócił
oczami.
– Jesteśmy – odburknął
nieprzekonany Fletcher, kręcąc nosem, ale, spojrzawszy na Zipa, któremu aż oczy
zabłyszczały, jak gdyby właśnie wpadł na jakiś genialny pomysł, natychmiast
przełknął ślinę i kiwnął głową, by dodać i sobie otuchy.
– Jesteście? – zapytał
jeszcze raz Kurtis, podnosząc się z krzesła.
– Jesteśmy!
Usłyszał w odpowiedzi i
klasnął w dłonie, zatarł je, po czym położył po jednej na ramionach towarzyszy.
– Jesteśmy?! – ryknął
ostatni raz.
– Jesteśmy!!!
W tym momencie Zip uderzył
pięścią w stół. Część kawy z filiżanki Alistera wylądowała na spodeczku, stole
i zaprasowanych w kancik, buraczkowych spodniach okularnika.
– Aj! Parzy!
Fletcher aż podskoczył i
nieostrożnie uderzył kolanem od spodu w blat. Druga filiżanka też utraciła
część zawartości. Kurtis uśmiechnął się szeroko, ale spoważniał natychmiast,
gdy tylko zobaczył za sobą poważną twarz dziadka Smitha.
– Nie martw się, staruszku.
Lara pisała, że wraca już jutro – skwitował na pocieszenie, gdy tamten podawał
Zipowi nową kawę.
***
Ubdala zmęczyło opowiadanie
gawęd.
Minęła godzina wieczorna,
toteż zamilkł na dłuższą chwilę.
Dwie postacie w siodłach
wędrowały niezmożenie przez dzikie pola doliny Talyachi, na której skalistym
terenie po prawej rysowały się ostro zakończone kontury bazaltowych murów
świątynnych. Wydrążone były od środka, toteż na Larze robiły jeszcze większe
wrażenie.
Zdobiły je różnorodne
ornamenty wyżłobione dłutem z niesamowitą precyzją – głównie przypominające
sporych rozmiarów fallusy, do których czasem na doczepkę dorzeźbieni byli ich
znacznie mniejsi właściciele. Więksi mężczyźni wydrążeni w bazaltowej skale
nosili turbany i biżuterię wszelkiej maści. Najczęściej siedzący w pozycji
kwiatu lotosu trzymali dzbany bądź kielichy we wszystkich czterech parach rąk
(Wisznu i Śiwa mieli tylko po dwie, ale powstali z ich połączeń kolejni bogowie
mogli trzymać i wypić dwukrotnie więcej). Najczęściej jednak wyrzeźbione
postacie uprawiały seks w pozycjach, w których dominowali mężczyźni. Ówcześni
architekci ani myśleli wtedy o jakiejkolwiek cenzurze, nie spodziewając się, że
dla wielu dzisiejszych turystów akty tego typu nie będą już symbolami
najwyższych świętości.
Lara nie mogła oderwać od
nich wzroku. Nie dlatego, że widok tak wielu penisów robił na niej jakiekolwiek
wrażenie. Chodziło raczej o rozpracowanie całości. Z podziwem wędrowała
wzrokiem wzdłuż całego muru. Wprawdzie czytała wcześniej, że wszystkie położone
w pobliżu obiekty kultu Śiwy już sześćset lat przed naszą erą budowano od góry,
stopniowo zdejmując i odrzucając części skalne z całego masywu, w którym
następnie wydrążono wnętrza, ale dopiero mając ten obrazek przed sobą, mogła
realnie ocenić, ile siły i energii musieli włożyć w tę pracę głównie robotnicy.
Doszła do wniosku, że zdecydowanie wysoko postawieni architekci nie sypiali
wcale lepiej po nocach, próbując rozplanować każdą świątynię, a mając przed
sobą zaledwie jedną, wielką jak góra, skałę. Sama Ellora, do której Lara właśnie
zmierzała wraz z Ubdalem, jako największe stanowisko archeologiczne w stanie
Maharasztra liczyła trzydzieści cztery świątynie rozciągnięte na długości dwóch
kilometrów. W dolinie Talyachi, przez którą w leniwym stępie zmierzali do celu,
widać było już pierwsze sakralne zabudowania. Po prawej rzucała się w oczy
wysoka Laksha Vinayak – świątynia w kolorze piaskowca, na której szczycie
powiewały trzy flagi – buddyjska, hinduska i jedna ze swastyką jako symbolem dżinizmu.
Lara uśmiechnęła się. Nie
kłamali w sieci, pisząc, że Ellora była jedynym miejscem na świecie, w którym
trzy, zupełnie odległe sobie religie i ich wszyscy przedstawiciele łączyli się
we wspólnych modlitwach, we wspólnym kompleksie świątyń. Flagi na
szpiczastej Lakshy były dobrym znakiem.
– Jeszcze z dwa kilometry –
wysoki głos Ubdala wyrwał ją z rozmyślań – i dojedziemy w końcu na
miejsce.
***
Ludzie w czerwono-białych
barwach Southampton nie rzucali się w oczy po sromotnej klęsce.
– Jak wy możecie mieszkać
na takim zadupiu? Samochodem nie wyjedziesz, gdy idziesz w trip po barach, a
taksówka z Surrey kosztuje majątek! – wydarł się Kurtis, gdy metro zatrzymało
się na kolejnym przystanku. Hałasujący tłum kibiców Chelsea wysiadł, wymachując
niebieskimi szalikami i jeszcze głośniej podśpiewując pierwszą zwrotkę „Niebieski
to kolor”. W końcu można było nie tylko rozsiąść się wygodnie, ale i
porozmawiać normalnym tonem.
– Rety, jeszcze chwila i
nauczyłbym się tekstu na pamięć – dodał, gdy drzwi zamknęły się i elektroniczny
głos zapowiedział kolejną stację. – „Niebieski to kolor, a football to gra”. To
nie jest jakieś wybitnie skomplikowane.
– Czy mógłbyś się łaskawie
ode mnie odkleić? – zapytał Zip, potrząsając ramieniem.
Alister natychmiastowo
podsunął okulary na samą górę nosa i pośladkami dwukrotnie odbił się od
podłużnego siedzenia pod oknem, przesuwając się w lewo. Minę miał jakąś
nietęgą, wcale nie dlatego, że starał się za wszelką cenę zapomnieć o
wczorajszym, nocnym incydencie. Westchnął rozczarowany sam do siebie, gdy jego
ramiona wraz z nabieraniem powietrza ostentacyjnie uniosły się i opadły.
Jutro za karę przyswoi
„Życie Pana Jezusa” z trzydziestego piątego, wydanie pierwsze i nietłumaczone.
Wszak nie przepadał za stylem Dickensa, ale na myśl o pokucie w postaci
czytania od razu zrobiło mu się jakoś nieco raźniej.
***
– To dla mężczyzn ważne.
Słuchała, a gdy zdejmował
koszulkę, rzuciła tylko okiem na jego lichy, ciemny tors, na którym nie
przyuważyła ani jednego włoska.
– Kobiety nie muszą się
rozbierać?
– Nie, tylko mężczyźni. I
tylko w pobliżu Griszneśwar Mandir.
Świątynia, o której mówił,
była najmniejszą w całym kompleksie Ellory i najbardziej wychyloną na zachód.
Najwyraźniej musieli podjechać właśnie od tej strony, sprytnie omijając wejście
główne.
Stanowisko archeologiczne w
tym okresie udostępniano również turystom, jednak Larze ani trochę nie było po
drodze tłuc się ze stadem Chińczyków. O ile bardzo szanowała ich kulturę i
zamiłowanie do robienia zdjęć wszystkiemu, co i wiekowe, ale jednocześnie nowe
dla nich, to niekoniecznie dobrym pomysłem było ściskać się z nimi w kolejce do
stanowiska, w którym jeden z wielu przewodników tłumaczył zasady panujące w
miejscu politeistycznego kultu. Zdecydowanie musiała się wycofać, zanim w ogóle
podeszła pod główną bramę, a chińskie klekotanie językiem nie przyprawiło jej o
napadowy ból głowy. Postanowiła okrążyć teren.
– Dlaczego nie przyjechałaś
tutaj busem, pani?
Croft zawsze miała
przygotowaną tę samą odpowiedź. Wielokrotnie pytali ją o to wcześniejsi
towarzysze podróży i czuła, że Ubdal na pewno nie był ostatnim. Padło jedno
zdanie o tym, że jako Pierwsza Brytyjska Egoistka chce mieć przewodnika, jego
czas i wiedzę tylko dla siebie. Wyjątkowo dodała, że tym razem chciałaby mieć
na wyłączność również cały kompleks, jednak wiedziała, że zwyczajnie nie było
to możliwe. Ubdal spojrzał na nią zdziwiony, unosząc do góry brwi. Lara
zaśmiała się.
– Poważnie. Nie myślałeś
chyba, że jestem tu w celach czysto turystycznych?
Odpowiedziało jej
milczenie. Młodzik chwilę jeszcze przyglądał jej się zaskoczony, po czym
ostatecznie wzruszył ramionami, kolejny raz przypominając sobie brzęczącą
sakwę. Podszedł do Lary i zamaszyście wyrwał jej z ręki wodze. Kasztanowy
Darpan stanął obok swojego karego towarzysza.
– To święte miejsce, pani –
mruknął tylko, przywiązując lejce do drzewa. Nie patrzył na nią, toteż Lara
pożałowała, że nie widział jej poważniejącego wyrazu twarzy.
– Nigdy nie twierdziłam
inaczej.
Nie czekając na młodzika,
ruszyła w przód, a źdźbła wysokiej trawy łaskotały ją w łydki. Miała
przed sobą lekkie wzniesienie i gdy stanęła na jego szczycie, jej oczom ukazało
się dość strome zbocze zakończone ostrymi kamerdolcami. Był to początek skały
bazaltowej tworzącej układ świątyń. Wychyliła się ostrożnie w przód, by dojrzeć
widok pod sobą.
Trzydzieści metrów w dół –
Ellora. Trzy religie, trzydzieści cztery świątynie, tysiące płaskorzeźb,
dziesiątki posągów, liczne obeliski, piękne ornamenty oraz skalne malowidła,
głównie penisów. To wszystko miała pod sobą i to wszystko robiło na niej
ogromne wrażenie.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Gdzieś tam jest.
Indiana Jones mógłby mi lizać buty.
Śiwalingam. Symbol
Nieskończoności Boga Śiwy, w najmniejszej, najdalszej i najbardziej zapomnianej
z jaskiń. Właściwie było jej to nawet na rękę.
Uśmiechnęła się
szerzej.
***
– Nie, dzięki, naprawdę. Jestem po obiedzie…
– Alister zamachał butelką soku przed nosem zdziwionego Turka i zrobił kilka
kroków w stronę siedzącego pod parasolem Zipa, który pałaszował właśnie kebaba
i mlaskał przy tym głośno. Okularnik odwrócił się za siebie, rozglądając
niepewnie, by zaraz potem spojrzeć na przyjaciela i ściszyć głos: – Dlaczego
musimy znów przez to przechodzić?
– Bo szię żgodzilyśmy?
– Chcesz miętówkę? – Sięgnął ręką do
kieszeni.
Zip pokręcił głową, po czym przełknął większy
kęs bułki. Również rozejrzawszy się za siebie, zatrzymał wzrok na drzwiach
budki z męską toaletą.
– Słuchaj, mam plan. Po tej akcji naTrentnemu
odechce się kolejnych dzikich imprez.
– I ty na to wpadłeś? – Alister odsunął
krzesło i przysiadł się. – Przecież jeszcze wczoraj mówiłeś, że lubisz te
wypady pod nieobecność Lary i cieszysz się, że w końcu masz od niej spo…
– Tak, lubię. Ale nie lubię budzić się na
podłodze przez miniaturowego T-800, który grzebie mi w gaciach. Poza tym co to
za gadka? Miło rzygało ci się na Dickensa? – Zip zamoczył widelec w bułce.
Alister spochmurniał. Oblizał wargi, po czym
nerwowo odkręcił korek butelki i napił się. Nie odpowiedział.
– No właśnie. Trzeba to ukrócić, bo
czyszczenie pamięci Arniemu naprawdę trochę trwa…
– Nazwałeś swojego terminatora „Arnie”? –
powiedział, oderwawszy się od butelki.
– No.
– Chłopaki! – Kurtis zjawił się za ich
plecami, wycierając ręce w bojówki i zostawiając na nich mokre ślady. – Okej.
Browar był, wstępne drinki po taniości było, żarcie jest. To teraz co? Rah Rah
Room czy Tequila Mockingbird?!
Alister aż podskoczył, a Zip znów utopił
widelec w bułce.
– A tak w sumie to dlaczego najpierw pijemy
po taniości, skoro mamy kartę Lary? – zapytał nieco ciszej.
– Robimy klimat – odpowiedział mu Trent. –
Nie chcesz cofnąć się do tych czasów, zanim ona…
– Nie bardzo. Nie lubiłem tamtej celi.
– The Glory! – Usłyszeli dobiegający z budki
głos Turka. – Dla takich jak wy, najlepszy! Głośno, muzyka… – mężczyzna w
(przed wieczorem na pewno białym) fartuszku zakręcił ponętnie biodrami – taniec
i alkohol! – Udał, że wypija shota, po czym trzasnął pięścią w blat.
Uśmiechnął się szeroko do Alistera.
– Brzmi świetnie – stwierdził Kurtis w i
ruszył w stronę wyjścia z ogródka.
Alister spojrzał na Zipa i wyczytał, że wzrok
jego był nie tylko zadowolony, ale i mocno porozumiewawczy.
***
Za taką się miała, bo przecież należała do
znawczyń.
Również znawczyń sztuki, chociaż szczerze
przyznała przed samą sobą, że miała już powoli dość malowideł przedstawiających
ręce ludzkie w kształcie penisów, laski w kształcie penisów, różne artefakty w
kształcie penisów, rośliny w kształcie penisów, zwierzęta z wielkimi penisami i
mężczyzn z jeszcze większymi, a także same penisy bądź penisy wychodzące z
penisów… No dobra, mogło to zacząć męczyć. Tym bardziej że nie miała pojęcia,
jak przejść do kolejnego pomieszczenia. Wcześniej, olewając zupełnie prośby
Ubdala, by „nie robić zbytniego zamieszania, o pani, bo pani, pani przecież
musi to miejsce potraktować z najwyższą świętością”, nieźle zahałasowała,
przewracając wielki jak penis samego boga posąg, przewyższający ją o trzy
głowy. Z którego wystawały trzy głowy i – jakby inaczej – trzy penisy.
Ubdal stracił wtedy przytomność z wrażenia (i
huku), więc zaciągnęła go w kąt i schowała mu do kieszeni sporych rozmiarów
sakiewkę. Następnie przebiegła przez kawałek świątyni i wcisnęła się w
niewielką wyrwę w kamiennej ścianie, którą wybił… a właśnie, że upadający
penis, teraz rozbity na dużo mniejsze kawałki. Za sobą usłyszała już krzyki –
pewnie zwiedzających świątynię obok. No cóż.
Ryzyko zawodowe.
A teraz była w kolejnej kropce.
Czuła się trochę podobnie jak wtedy, gdy
zaczynała poszukiwanie fragmentu meteorytu. Tam – indyjskie zabudowania nie
przedstawiały aż tylu aktów, a przynajmniej nie to wyniosła z tamtej podróży.
Kamień Infada wprawdzie odnalazła dość szybko, ale nie bez trudu. Pamiętała
dziką dżungle i wkurzające małpy czy głodne tygrysy. Potem przypomniała sobie
pierwsze zabudowania ruin świątynnych i paskudne legowisko jadowitych żmij…
Dalej już tylko stosy kamerdolców i… dźwignie.
– To zawsze były dźwignie. Dlaczego tu nie ma
dźwigni?
Nie było. Pod tym względem obejrzała wielkie
pomieszczenie ze dwa razy.
Nie skupiała się na zdobionych w skale
sufitach i ścianach, nie inspirował ją też podwyższony ołtarz na środku sali,
na którym pulchniutki Budda uśmiechał się jak Ichimaru Gin – bez udziału oczu.
Światło z otworów w suficie padało prosto na niego, więc Lara podejrzewała, że
mogło mieć to znaczenie inne niż czysto ideologiczne. Być może się myliła,
chociaż uważała się za znawczynię.
Podeszła do ołtarza i stanęła na
podwyższeniu. Zajrzała do jednego dzbana,
potem do drugiego – również pustego – a następnie raz jeszcze przyjrzała się
głowie pośrodku, na której ktoś położył kiedyś kawałek jakiegoś sukna.
Zdjęła je i łysa głowa odbiła światło, które
lekką wiązką opadło na kawałek ściany.
To
absurd, pomyślała Croft. Spojrzała w górę i raz jeszcze
przyjrzała się otworom w suficie. Były zbyt wysoko, by wiązka mogła dojść do
Buddy i jeszcze odbić się od jego łysiny, aby dotrzeć jeszcze do ściany, a
jednak Lara widziała to.
Kreatywność hindusów nie znała żadnych
granic.
Zeszła z podestu i podeszła do naświetlonej
ściany. Postawiła stopę na nieco wysuniętym kamieniu, by dostać się do
oświetlonego miejsca. Dłonią zaparła się wyżej i przylgnęła do chłodnej nawierzchni,
odbijając się od nogi, tej do tej pory jeszcze postawionej na ziemi. Zaczepiła
ją gdzieś w wyrwie i rozpoczęła wspinaczkę.
– No tak… – mruknęła, gdy dosięgła do
oświetlonego, bardziej wysuniętego kamienia. Mocno pociągnęła go do siebie. Nic.
Od siebie? Drgnął. Zaparła mocniej.
Wsunął się cały.
Więc
jednak dźwignia.
Usłyszała tyknięcie.
Hindusi nie byli nigdy – zresztą wciąż nie są
– wybitnie punktualni, więc na spotkania z takimi uzbrajała się w cierpliwość.
Teraz jednak czuła, że nie może dać z siebie więcej niż kilkanaście sekund.
Spojrzała w dół i stwierdziła, że wstyd
byłoby przed Trentem złamać nogę z takiej wysokości. Zeszła więc nieco niżej i
dopiero zeskoczyła. W sumie i tak by mu nie powiedziała. Może, że jakiś wielki,
kamienny posąg, strzelający laserami i wymachujący penisem zamiast miecza… Nie,
to tym bardziej bez sensu.
Wymazała obraz z pamięci, pędem wbiegając na
schody i schodząc niżej. Nie minęła chwila, a ołtarz zasunął się z powrotem i
od razu zrobiło się ciemno.
***
– Tu jest tak trochę… daremno! – krzyknął
Zip.
– Mówi się: daremnie!
– Oj, nie ważne, co się mówi! Ważne, co się
robi!!!
– A co powinniśmy robić?! – Alister, siedząc
bardzo blisko Zipa, darł się wniebogłosy. Głośny dubstep połączony z
latynoskimi rytmami tworzył mieszankę wybuchową. Na tyle wybuchową, że ciężko
było wybuchać głośniej, by ją zagłuszyć i przy okazji usłyszeć coś więcej.
– Chyba to samo co oni!!!
Oboje spojrzeli na dwóch mężczyzn na
niewielkim, rozświetlonym neonami parkiecie. Jeden chudy jak szkapa i w koszuli
w kwiaty, przytulał się do drugiego, nieco szerszego w barach i z brodą. Po
chwili odwrócił się do niego plecami i zaczął kręcić tyłkiem, ocierając o
krocze brodacza. Brodacz za to położył mu dłoń na ramieniu. Również poruszał
biodrami – raz w tył, a raz w przód – wyprostowując się i unosząc głowę mocno w
tył. Zamknął oczy i chyba coś krzyczał.
– Nie chcę tego robić!
– Ani ja!
– Ej, chłopaki!!!
Na sam dźwięk czegokolwiek, co brzmiało jak
głos Kurtisa i wypowiadało „chłopaki!”, Alister czuł, że dostaje dreszczy. Miał
już dość od wczoraj, lecz dopiero teraz osiągał apogeum – był zmęczony i
śmierdzący (ale to tylko ze swojej winy, bo uznał, że sala dla palących jest na
pewno lepszym wyborem niż ta nazwana „Różowy parkiecik”, a na karaoke też nie
chciał iść, słysząc z daleka George'a Michaela). Był zresztą już też nieco już
wcięty.
Fakt, że umowa była jasna: bez wyjątku, każdy
bar, do którego trafią, ma być „ochrzczony” drinkiem. Szkoda tylko, że Trent,
zanim poznał, co to za klub, zamówił potrójne kamikadze. Co trzeci kieliszek z
utopionym lizakiem, a ponad rant wystawał tylko czubek patyczka.
Alister spojrzał na Kurtisa błagalnym
wzrokiem, na co ten wzruszył ramionami. Usiadł obok i sięgnął po ostatnią
porcję kieliszków. Przysunął po jednym dla każdego, a ze swojego wyciągnął
lizaka.
– No to siup.
– Naprawdę cię to nie rusza?! – zapytał Zip.
– Ale „co”?! – odparł Kurtis, zatrzymując
kieliszek w połowie drogi do ust.
– No… „to”! – Czarnoskóry machnął ręką, jakby
wskazując całą salę.
– A! „To”! – Trent zastanowił się chwilę. –
No ale już zapłaciliśmy za wstęp!!!
– Tylko że ty nie jesteś już czeskim
biedakiem!!! – krzyknął Zip i spojrzał na Alistera znacząco. – Dlatego na koszt
Lary pozwalam ci wybrać jeszcze jeden lokal!
– NIE!!! – wydarł się Kurtis. – Jest dopiero
zerowa!!! – Wskazał na zegarek. – Wczoraj byliśmy w domu o piątej!
Zip próbował coś jeszcze powiedzieć, ale
tylko westchnął i złapał za swój kieliszek. Za nim to samo zrobił Alister.
Zamknął oczy, a gdy poczuł, jak znajome i cuchnące
gorąco zalewa mu przełyk, skrzywił się i otworzył je. Zobaczył, jak brodaty
Ernest Hemingway wpycha język do ust szczupakowatego George’a Orwella w
hipisowskiej koszuli. Zamrugał kilkukrotnie i poczuł jeszcze większe dreszcze,
jakby stado mrówek przebiegło po jego ramieniu, a potem wzdłuż pleców. Położył
jedną dłoń na sercu, a drugą na przedramieniu Zipa.
– Chodźmy stąd, bła-błagam.
Zip spojrzał na niego.
Nieco blady szybko oddychał, trząsł się jak
osika…
– Trent! Idziemy!
Kurtis przewrócił oczami, wstał, ale, zanim
odszedł, zabrał jeszcze po lizaku z dwóch pustych kieliszków.
***
Zastanawiała się, co dalej, na penisowym
siedzisku. To znaczy, nie było to siedzisko samo w sobie – ot, po prostu
większy penis wydrążony z kamienia i rzucony w kąt, chyba przez jakiegoś
olbrzyma. Co nie znaczy, że nie mógł być wykorzystany, na przykład, jako
krzesło, na którym akurat usiadła okrakiem. Lara nie wierzyła, że ktokolwiek
kiedykolwiek mógłby wykorzystywać to coś inaczej.
Obserwowała flary przed sobą.
Chwilę wcześniej zapalała jedną po drugiej i
układała na podłodze. Ryciny przedstawiały znak „OM” – podobno pierwszą zgłoskę
wszechświata, symbol początku, szczęścia i równowagi. Równie podobno sprzyjał
medytacjom i pozytywnie oddziaływał na otoczenie. Szkoda, że w otoczeniu, w
którym ktoś go umieścił, nie było niczego, na co można by wpływać negatywnie.
No bo kto by nie lubił penisów…?
Tym razem ściany i okrągła kopuła sufitu były
gładkie, jakby ten sam olbrzym stał pół wieku i tarł je papierem ściernym. Tylko
cztery kamienne penisy w kątach i „OM” na środku, a za nim wielkie,
dwuskrzydłowe, kamienne wrota. Niemożliwe do pchnięcia.
Lara zaczęła się powoli irytować.
Kiedy Alister udokumentował jej rzetelne
źródła potwierdzające istnienie starożytnego, mistycznego jaja Śiwalingam, od
razu postanowiła je zdobyć. Gdy pierwszy raz widziała coś podobnego na ekranie
w kinie, a Indiana oddawał to jajo w posiadanie jakiejś wioski, pomyślała, że
dobre sobie, przecież kopalnia pełna dzieci, kult wyrywania serc i żarcie małpich
mózgów to wszystko bujda na resorach. I miała rację, tylko że Śiwalingam
istniał naprawdę. Pewnie nie jako brązowy kamerdolec w kształcie jajka i nie
tam, w ukrytej komnacie dziecięcego księcia, a tu – być może w kolejnej z
jaskiń Ellory lub może w następnej, do której ta tylko prowadziła. Jednak Lara
wiedziała, że była bliżej niż Indiana kiedykolwiek, jeśli tylko istniałby lub jeśli
Ford chciałby bawić się w niego naprawdę.
Ale
co dalej?
No fajnie, że właśnie siedziała okrakiem na
sporym penisie. Tylko że gdyby o to chodziło, mogłaby nie wychodzić z domu, a
właściwie z gościnnego pokoju Trenta.
Nie była w stanie ruszyć kamerdolca – za
ciężki, i na dodatek całą powierzchnią podstawy stykał się z ziemią; musiałaby
go podnieść, nie było mowy o żadnym przesuwaniu. Każdy z kolejnych trzech, w
trzech pozostałych kątach, wyglądał dokładnie tak samo: gładki, wielki penis.
Idealny, można by rzec, bo ani nie krzywy, wygięty w jedną stronę, ani nie
żylasty, z jakimiś bruzdami. Miał nawet wyryty napletek, nawet…
Lara natychmiast wstała jak oparzona i
kucnęła przed nim.
Tak,
upewniła się, dotykając. Nawet ujście
cewki...
Wsunęła w nie dwa palce i coś przeskoczyło.
Poczuła w środku wilgoć, która zaraz potem okazała się jakąś cieczą. Zaczęła
wzbierać, jakby wypychać palce, więc Lara zabrała je i cofnęła się nieco. Maź
na jej dłoniach była biała i nieco kleista, ale niezbyt gęsta. Wyciekła prostym
ciurkiem dokładnie w wąski kanalik prowadzący do symbolu.
Croft zrobiła szybko to samo z trzema
kolejnymi kamieniami, a gdy cały „OM” w blasku flar rozbłysnął białą poświatą,
wrota stanęły otworem.
***
Kurtis wcale nie był żadnym potworem – jak
nazwał go Alister zaraz przed przechyleniem kolejnego kieliszka. Po tym
ostatnim okularnik przestał jednak w ogóle narzekać; zrobił się miły,
uśmiechnięty, a jego twarz znowu nabrała kolorów.
– To był dobry plan, a-hi-hi-hi… – zarechotał
i zasłonił usta dłonią.
– Jaki „plan”? – zapytał Zip.
– No mówiłeś, że masz plan. Że po tym planie
Kurtisowi odechce się…
– Niee, no co ty. Myślisz, że naprawdę
pomyślałem, że gejowski klub wystarczy, aby go powstrzymać?
Alister nie odpowiedział.
Zip miał rację. Właściwie, to nie wiadomo, co
mogłoby powstrzymać Kurtisa. Zresztą nie było to już tak ważne, bo akurat
kolejne mojito (czy – jak to mówił Zip – modżajto) smakowało nawet znośnie i
nie paliło już w gardło. Wręcz przeciwnie – mięta z lodem były dla Fletchera
jak Daniel Defoe i jego „Przypadki Robinsona Kruzoe” czytane w czasie burzy.
Robiły mu noc.
– No to jaki to plan? – nie dawał za wygraną.
– No więc…
– Ty, patrz, co ten pajac tam... Jak ja mu
zaraz przyp…
Alister poczuł na ramieniu dłoń Zipa, spoglądającego
właśnie na ten sam widok, który oburzył Fletchera, że ten aż prawie przeklął.
Przed barem Kurtis zaczepiał całkiem ładną
blondynkę. Była w ogóle niepodobna do Lary – wyższa, zgrabniejsza, szczuplutka,
bezmięśniowa i – w porównaniu do niej – bezpierśna. Zaczepiał ją, jedną ręką
opierając o blat baru, a drugą trzymając lizaka i kręcąc w palcach patyczek
blisko jej twarzy. Śmiała się, dłoń przykładając do ust, jednak nie wstydząc
się i nie maskując tym zapewne słodkich dołeczków na policzkach.
– Puść mnie … – fuknął Alister i zrobił
niepewny krok w przód. Pokój lekko zawirował, gdy okularnik ruszył zbyt szybko,
lecz natychmiast, z kolejnym mrugnięciem Fletchera zatrzymał się i wrócił do
normy.
– Daj spokój, Lary tu nie ma. Czego oczy nie
widzą, tego sercu…
– Ja mam w dupie Larę! – wydarł się Alister.
– No puść mnie, człowieku, kurwa! To był, kurwa, mój lizak! Mój! Czaisz?
Już miał coś dodać, ale jedyne, co z siebie
wydał, to sążniste odbicie prosto z otchłani żołądka. Alister zrobił krok.
Zip zatrzymał go kolejnym szarpnięciem, po
czym księgowy przewrócił się na plecy i wylądował na kaflach. Zip podniósł go i
zaprowadził do ich loży, nie słuchając kolejnych siarczystych przekleństw.
Minął kelnerkę w stroju króliczka, która
rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Temu panu już nie lejemy… – mruknął do niej
i zrzucił Fletchera z ramienia, a ten klapnął tyłkiem o całkiem wygodną,
krwistoczerwoną kanapę. – Ale mi możesz dać, bo mój kompan zaraz będzie
marudził… Nie, nie ten. Ten drugi. – Wskazał stojącego Kurtisa przy barze. Zastanowił
się chwilę, po czym wybrał z tacy szklankę z przeźroczystą cieczą. – Czy to
woda?
Rudy króliczek przyglądała się Trentowi z
daleka, ale gdy zobaczyła, jak ten kładzie rękę na pośladku blondyny, by po
chwili dostać w policzek, zaśmiała się pod nosem i odeszła.
– Raz na wozie, raz pod wozem! Ej, to nie
jest woda! – Zip powąchał zawartość szklanki, po czym skrzywił się. Spojrzał na
w pół przytomnego Alistera, który właśnie próbował wyżulić jakiegoś papierosa
od przechodzącego gościa. Wzruszył tylko ramionami i udał się do łazienki, po
drodze wylewając zawartość do pierwszego pustego kufla na jakimś stoliku.
Nie był niańką, do cholery.
Poza tym miał swój plan.
Ech,
„chłopaki”, „chłopaki”, trzeba było zostać w domu.
Chociaż zdawał sobie sprawę z tego, jakie to
było głupie.
***
Otworzyła oczy i
poczuła ostry, przeszywający ból w kręgosłupie.
Podniosła się
powoli i pomyślała, że podczas wybuchu połamała wszystkie żebra. Myliła się. Mimo
że granat wywołał kolejne, całkiem niezłe zamieszanie, mogła przynajmniej
przejść przez dziursko. Zrobiła pierwsze kroki w stronę ogromnych drzwi i
zauważyła, że wdepnęła w coś mokrego. Zdziwiona najpierw zobaczyła pod sobą
ogromną kałużę krwi, potem, trochę dalej, w ciemności, zwłoki młodego mężczyzny
poniewierające się na twardej, kamiennej posadce. Pochyliła się nad nimi i
dotknęła niepewnie leżącego bez ducha ciała. Spojrzała na kombinezon i poznała.
Najemnik indyjski. Albo nie podobało się im, że tu była, albo to tak
dziękowali, że doprowadziła ich tak daleko. Lara odchyliła ją i zobaczyła
czerwoną plamę na jego koszuli. Rozpoznała w tym działalność broni palnej.
To dobry znak.
Znak, że jajo
musiało być blisko jak nigdy wcześniej.
Spojrzała na swoje
dłonie, które były całe we krwi.
O nie, cholera. Znowu?
Przecież tego nie pamiętała!
Już przez takie
coś przechodziła – żadnych wyrzutów sumienia. Potem okaże się, że to koleś,
który tak ładnie ich załatwił – ją i tego sztywnego nieszczęśnika – jest jakimś
członkiem mafii czy innego syndykatu zbrodni. I jeszcze, nie daj boże, Croft
spotka na swojej drodze kolejnego, jeszcze bardziej współczesnego mnicha.
Nie, stop.
Nie miała aż
tyle miejsca w domu. (Tak naprawdę to dlatego Zip spał w przyczepie).
Nie będzie się
już w nic wtrącać. Zabierze tylko jajo i stąd spada.
Schyliła się i przeszła
przez dziurę. Na końcu wąskiego korytarza usłyszała jakieś odgłosy, więc
przyspieszyła kroku. Gdy dostrzegła przed sobą rażące światło i doszła do
momentu, w którym mogła wyprostować plecy, wpierw zobaczyła przed sobą ogromne
sklepienie świątyni, większej niż wszystkie do tej pory. Rozświetlały ją z
każdej strony płomienie pochodni i świec, a ludzie w dole – głównie mężczyźni –
śpiewali pieśni w bogato zdobionych szatach.
Zrobiła krok w
przód i usłyszała dźwięk przeładowania.
Pistoletu
maszynowego.
Odwróciła powoli
twarz i uśmiechnęła się życzliwie do jednego z grupy najemników, tym razem
nieco bardziej… żywego.
– Nie ma za co.
Mężczyzna kiwnął głową z uznaniem.
***
Alisterowi brało się już na spanie, więc ani Kurtis, ani
Zip nie mieli zamiaru go ruszać. Niech sobie śpi, przecież nikt go nie wyrzuci
za drzwi lokalu, prawda? I tu przynajmniej niczego wartościowego nie zarzygał.
No bo, biorąc pod uwagę jego zainteresowania, to lepiej, żeby robił to pod
siebie, ale nie u siebie, aniżeli w bibliotece.
– Prawda?! – ryknął Zip do Kurtisa.
– C-co?!
Czarnoskóry ucieszył się. Trent też wyglądał na takiego,
który miał już nieźle w czubie. I dobrze, trzeba było w końcu przystąpić do
działania. Spojrzał na zegarek: trzecia.
– Chcesz go tu zostawić, prawda?
Trent wzruszył ramionami. To nie jego wina, że Fletcher
miał za słabą głowę. Co go niby miało to obchodzić?
– Wisi mi to! – skwitował, wkładając ręce do kieszeni. Po
chwili wyciągnął paczkę fajek. Wsadził papierosa do ust i zabrał ze stolika
zapalniczkę. Już miał odpalać, kiedy podszedł do niego rudy króliczek.
– Tu nie można palić. To nie jest sala dla palących. –
Palcem wskazała wiszącą nad barem tabliczkę. Po chwili rzuciła okiem na
Alistera, który łeb opierał o stolik, a ślina aż ściekała, tworząc na blacie
małą, gęstą kałużę. Króliczek skrzywiła się. – Ani sypialnia – dodała po
chwili.
– Ej, mała…
Zmierzyła Kurtisa wzrokiem i spojrzała na jego jeszcze
zaczerwieniony policzek. Uśmiechnęła się szeroko.
– Jeżeli nie chcecie robić problemu, to wyjdźcie sami,
inaczej zawołam Buddy’ego… mały.
Trent wyprostował się.
– Chcesz się przekonać, że wcale taki nie jest?
– Dupek – fuknęła i machnęła ręką.
Zanim cała trójka się obejrzała, na ramieniu Kurtisa
wylądowało wielkie łapsko i obróciło go. Szybka ocena sytuacji i już wiedział.
Sztuczna opalenizna i pewnie tak samo sztucznie napompowane tors i ramiona,
wyskubane brwi, wydepilowana klata i pachy, czarny podkoszulek. Na twarzy
grymas – odrobina powagi pomieszanej z wyższością.
– Przeprosisz teraz panią, dupku.
Kurtis ani myślał przepraszać, a przynajmniej nie za
sprawą tego kloca. Za bardzo był na to odważny i pijany. Za dobrze się bawił i
chciał zostać w tym fajnym klubie pełnym fajnych kobiet, a wiedział, że nie
zostanie, gdy napakowany osiłek zaraz nie odczepi się sam.
Strząsnął z ramienia rękę dryblasa i odwrócił się do
króliczka.
‒ Przykro mi – mruknął. – Że nie chcesz się o tym
przekonać. Nie wiesz, jak wiele tracisz.
Zip nie uwierzył, co usłyszał. Położył rękę na czole.
– Trent, ty skończony idio…
– Coś ty powiedział, dupku?! – zagrzmiał Buddy.
Kurtisa wcale nie zdziwił widok zbliżającej się do jego
twarzy pięści.
Bójki zwykle trwają kilka sekund, chociaż pijanemu
wszystko wydaje się dłuższe. Kiedy nawalony człowiek widzi przed nosem czyjąś
pięść, zwykle reaguje instynktownie, ale przesadnie: uskakuje gdzieś daleko w
bok i potyka o własne nogi albo cofa się, by polecieć na plecy. Kurtis nie
zrobił ani jednego, ani drugiego. Lekko tylko odsunął się w lewo i chwycił
osiłka za rękę. Odparował cios i jego pięść wylądowała na nosie Buddy’ego.
Facet zabełkotał. Obie ręce przyłożył do twarzy, próbując
zatamować krwotok i kompletnie się odsłaniając do następnego ciosu. Kurtis,
który był dużo niższy od niego, zrobił krok w tył i z całej siły na niego
naparł, z mikrego, ale wystarczającego rozpędu. Buddy legł jak długi na
kaflach. Trent pozbierał się z niego i otrzepał, a Zip nie wierzył własnym
oczom. Natychmiast zaczął dobudzać chrapiącego Alistera.
– Wychodzimy, wstawaj. No wstawaj!
– A…Ale o szo chozi…
Zanim Buddy się pozbierał, Kurtis wyminął króliczka i
ruszył biegiem w stronę kolejnej sali, by wmieszać się w tłum tańczących i
zniknąć z pola widzenia jakiegokolwiek goryla, których w klubie nie brakowało. Jedyna
droga ucieczki była już zablokowana przez kolejnego ochroniarza, na którego
Trent po prostu wpadł i od którego odbił się jak od piłki.
Buddy wstał i zaszedł go od tyłu. Wielka ręka znów złapała
go za ramię, więc strząsnął ją i odwrócił się w jej kierunku. Muzyka ucichła.
Ktoś wrzasnął. Ludzie zaczęli się miotać. Kurtis był w pułapce.
– I co, kozaku? Cwaniaczku? Dupku? – Usłyszał Buddy’ego,
który mówił gardłowo, przełykając co chwilę krew spływającą do przełyku.
Niedobrze, właściwie szkoda. Kurtis miał się bawić, miał
tu zostać, a nie być głównym psują imprezy.
Był na siebie zły.
– To może jeszcze więcej synonimów? – Psia mać! Miał się
zamknąć, a nie potrafił.
Buddy uderzył go w brzuch, więc zgiął się automatycznie,
instynktownie łapiąc rosłego za przegub ręki, która go uderzyła. Przyciągnął
przeciwnika do siebie i wykorzystując jego impet, uderzył go przedramieniem w
twarz.
Buddy znów padł, jeszcze bardziej zalany krwią. Wypluł
dwa zęby.
Kolejne wrzaski. Jeszcze większa panika.
Bramkarz przed Kustisem, od którego ten się wcześniej
odbił, piąchą zaczął wygrażać, a inni, za nim, tym razem ci szersi, sprzed
wejścia, bo w ubrani w garnitury, kierowali się wprost na Trenta.
No nie.
‒ Hej, chłopcy, spokojnie. ‒ Kurtis podniósł ręce,
pokazując, że nie zamierza się z nimi bić. ‒ To nie ja zacząłem. Naprawdę! I
już sobie pójdę, ja i moje ziomeczki… Ej, ziomeczki?
Odwrócił się za siebie, patrząc dalej niż na leżącego na
ziemi Buddy’ego, ale przy loży nie było już ani Zipa, ani Alistera, ani nawet
króliczka.
Trzej kolejni bramkarze rzucili się na niego jak
zawodnicy rugby.
Gdy usiłował wstać, poczuł, że nie da rady, leżało na nim
zbyt dużo cielska. Jego kolana zmieniły się w watę. Ręce opadły i nie był w
stanie stawić nawet najsłabszego oporu.
– Okej, wygraliście, WYGRALIŚCIE!!!
Dostał w twarz, ktoś inny kopnął go w brzuch, wstając.
Czuł wiele ciosów na sobie naraz. Póki był jeszcze przytomny, poczuł też, że też
wstaje, ale nie sam, że traci grunt pod nogami. Ktoś niósł go jak przerzucony
na ramię wór. Świeże powietrze, szczęk otwieranych drzwi i… beton. Twarde
lądowanie.
– Kurwa…
Spojrzał z żalem ponad krawężnik, na miękką, zieloną
trawę obok, po czym zamknął oczy.
***
Lubiła się
droczyć.
– Och, zamknij
się już. – Usłyszała i wzruszyła ramionami.
Zastanawiała
się, dlaczego jeszcze nigdy jej nie zabili. Trzymali na muszce, pozwalali gadać
jakieś pierdoły, które miały odwrócić ich uwagę. Może mieli nadzieję, że kiedyś
wróci w te strony w poszukiwaniu innego reliktu i znów będą mogli skorzystać z
jej usług? Bo jeżeli nie, to całość wyglądała jak typowa klisza, przewidywalny
scenariusz filmowy…
Westchnęła,
próbując sobie przypomnieć, dlaczego tak właściwie oddała prawa autorskie do
swojego wizerunku scenicznego Metro-Goldwyn-Mayerowi i Square Enix? Przecież
przy okazji to coś, co zaraz ma wyjść i nazywać się „Tomb Raider 3 movie”, i po
czym premierze ma podpisać mnóstwo autografów, będzie kompletną kaszaną.
Zatęskniła za
Angie i postanowiła zaprosić ją w najbliższym czasie na kawę.
Westchnęła
ponownie.
Na co tak
właściwie czekali najemnicy? Ach, na koniec pieśni.
Nie znała do
końca hinduskiego, a już na pewno nie większości archaizmów, ale dałaby sobie
coś odciąć, mając pewność, że część z tych słów dotyczyła męskich członków i
aktów. Bogate szaty śpiewających obejmowały właściwie tylko górną część
garderoby.
Lara zaczęła
liczyć.
Jeden, dwóch,
trzech, czterech… A gdy doliczyła do ponad stu siedemdziesięciu mężczyzn (co
dawało też jakieś sto siedemdziesiąt – lepszych bądź gorszych – penisów),
głośna, wręcz chóralna pieśń w końcu ucichła.
Croft nie doszła
nawet do połowy.
Kiedy w końcu
zapadła cisza, główny najemnik, który wciąż miał Larę na muszce, rzucił okiem
na scenę pod sobą, wychylając się lekko. Lara mogłaby go w tym czasie zrzucić i
narobić kolejnego bałaganu, ale tuż obok znajdowało się jeszcze z kilkunastu
takich jak on, każdy z karabinem. Półka skalna była dość szeroka i długa,
otaczała całe sklepienie świątynne.
A w dole jeden z
mężczyzn – ten, który wcześniej stał na wysokiej platformie, za głównym
ołtarzem i prowadził pieśń – cofnął się do wrót, które otworzyły się powoli.
Jedyna kobieta, ubrana cała na biało, wniosła trzymanego nad głową, o dziwo
standardowego penisa, świecącego tak, jakby cały wykuty był z bryły złota.
Larę zaskoczył
ten widok, jednak po chwili uświadomiła sobie, że właściwie powinna się go
spodziewać. No bo kto by tak dobrze przewodził trzysetce penisów, kazał rysować
wszędzie penisy i w ogóle miał jakiś kompleks bądź ich niedobór, jeśli nie
wcale niepiękna babka, przypominająca kształtami Buddę w białej szacie?
Wymieniła
porozumiewawcze spojrzenie z głównym najemnikiem i oboje nieco się skrzywili.
– To chyba miało
być jajo… – powiedział.
– No i jest. A nawet dwa
jaja. I to z bonusem – dodała ostatecznie, brodą wskazując na złotego penisa,
którego kapłanka właśnie układała na ołtarzu. Kilku z otaczających ją mężczyzn
pomogło zdjąć jej suknię, po czym zaczęło dotykać ją w dość… prowokujący
sposób. Jeden złapał za pierś, drugi całował dłonie i ssał palce, inny
przykucnął i twarz zbliżył do łona.
Jeszcze inni, którzy nie
stali przy ołtarzu, a przed nim, uklęknęli, nie odwracając wzroku od rytuału.
Czy raczej wstępu do orgii. Czy, biorąc pod uwagę przewagą liczebną mężczyzn, nietypowego
gangbangu.
– Musimy to oglądać? –
zapytała Lara półszeptem.
– Nie, panno Croft. I nie
będziemy. To znaczy, ja nie będę.
Mężczyzna machnął do swoich
ludzi, którzy zaczęli zaczepiać liny za pomocą haków do ścian i płyty, na
której stali. Nie wszyscy, bo dwóch podeszło do Lary i mocno nią szarpnęło. Uklęknęła.
Nie bardzo mogła nic zrobić – związane z tyłu ręce wystarczająco jej
uniemożliwiały jej sprzeciw.
Zrzucą ją? Oby nie. Takiej
wysokości nie miałaby szansy przeżyć.
Spojrzała raz jeszcze w
dół, na rytuał. Pani Budda właśnie stawała na ołtarzu z pomocą dwóch mężczyzn,
którzy uklęknęli i z pleców zrobili jej schodek. Dwóch innych podało jej dłoń,
by utrzymała równowagę. Gdy znalazła się już na ołtarzu, wyprostowana i
rozkraczona, Croft zauważyła, że jej szparka wisi dokładnie pod artefaktem.
Kapłanka powoli zaczęła uginać nogi i zbliżać się do niego, by w nią wszedł,
pewnie nawet i cały, a mężczyźni zaczęli coś skandować.
– Powinniście się chyba
pospieszyć… – rzuciła.
Główny najemnik kucnął obok
niej i spojrzał w tym samym kierunku, po czym zbladł. Kapłanka była już w
pozycji siedzącej. Podnosiła się i opadała. Podnosiła i opadała, podnosiła i…
– Wiesz co… – powiedział,
przełykając ślinę i odchylając ją z powrotem na platformę, by nie wychylała się
za mocno i przypadkiem nie spadła. Po chwili wyciągnął zza pasa nóż sprężynowy
i przeciął Larze więzy. – Weź go sobie, jak chcesz. Mnie już nie zależy.
Machnął ręką na chłopaków i
każdy pojedynczo zniknął w wyrwie w ścianie.
***
– Tylko chlanie,
a potem spanie. Chlanie i spadnie… – mruczał Winston, otwierając skrzypiące
drzwi biblioteki. – A potem rosołki i herbatki… Paniczu Alisterze! – powiedział
nieco za głośno, na co Fletcher tylko zajęczał bojaźliwie.
Winston postawił
na blacie biurka tacę z półmiskiem.
– Proszę. Nie
to, co byle kostka rosołowa rozpuszczona w kubku…
– Win… Winston?
– Tak, paniczu?
Alister, cały
blady i przeraźliwie cuchnący mieszaniną tytoniu, alkoholu oraz zwróconego
gdzieś po drodze obiadu, uniósł głowę znad blatu i powoli zaczął podnosić
powieki.
Winston
zastanawiał się, dlaczego mężczyzna nie położy się normalnie jak człowiek, w łóżku, tylko
przesiaduje zawsze na tym swoim krześle. To musiało być strasznie uciążliwe dla
jego kręgosłupa.
– To… to ty,
Winston? Widzę… widzę białe światło…
Dziadek Smith
westchnął, machnął ręką i zabrał tacę. Odwracając się, rzucił okiem na otwarte
obok „Życie Pana Jezusa” Dickensa z trzydziestego
piątego, wydanie pierwsze i nietłumaczone.
– Dobrze
paniczowi idzie – wymamrotał, wychodząc.
***
Zapukał w drzwi
przyczepy, ze zgrozą.
Spodziewał się
najgorszego, słysząc głośne krzyki pod oknem nad ranem i widząc, jak czarnoskóry
prowadził do drzwi przez ogród głośno śpiewającego coś okularnika. Wtedy
postanowił się nie wtrącać, nikogo nie budzić ani nic, ale teraz, gdy minęła pora
obiadu, a Lara wróciła już jakaś taka osowiała i zmarkotniała (o co też wolał
nie pytać, tylko podał jej fasolkę), to postanowił wpaść jednak i skontrolować
sytuację, pod pretekstem podania pierwszego dania.
Ku jego
szczeremu zdziwieniu nie musiał sam, po chwili martwej ciszy, otwierać drzwi.
Zip zrobił to sam, o własnych nogach, i przywitał kamerdynera szerokim
uśmiechem.
– O! Winston,
dobrze, że jesteś!
– Ja… ten, no…
Przyniosłem paniczowi obiad! Tak właśnie.
Przełknął ślinę
i podał Zipowi gorący półmisek z tacki.
Hej, przecież
mówił zupełną prawdę! Wcale nie chciał zajrzeć i sprawdzić, czy Zip przypadkiem
nie udusił się nad ranem własnymi wymiocinami, czy coś…
– To świetnie. Jest już Lara? Mam dla niej
niespodziankę. Skonstruowałem właśnie… A zresztą właź, pokażę ci…!
O nie, o nie, o nie, tylko nie to…!
Winston zaczął nerwowo
się rozglądać.
– Kiedy ja,
paniczu, naprawdę muszę… – Tak bardzo nie chciał tam wchodzić. Nie po ostatnim
razie, gdy Zip postanowił pokazać mu tydzień temu jakąś ze swoich
elektronicznych zabawek. Tłumaczenie jej działania trwało zdecydowanie za
długo, a Winston ,nauczony grzeczności, nie wyszedł pod żadnym pretekstem. Teraz
już zaczął gorączkowo go obmyślać.
– Nie gadaj,
właź.
– Czy panicz na
pewno się dobrze czuje? Może przynieść jakieś tabletki, te co zawsze, na
kociokwik? Zespół „dnia następnego”? – Spojrzał na niego podejrzliwie i
zobaczył w oczach dredziarza jakąś dziwną, wesołą iskrę.
Och nie! Już do tego to doszło!
Na pewno coś
ćpał, na pewno! Nie mógł być taki wesoły o tak wczesnej porze, kiedy wrócił
zaledwie przed szóstą. To niemożliwie.
– Nie, nie chcę
niczego na kaca, nie mam kaca, w ogóle nie byłem pijany. Słuchaj, byłeś już u
Trenta? Widziałeś? Widziałeś? To był mój pomysł, genialny, co nie?
– Nie… Jeszcze
nie, ale pewnie Lara… – Winston westchnął.
Zip raczej nie
był naćpany, więc dziadek odetchnął z ulgą. Właściwie elektronik nie zachowywał
się bardziej dziwnie niż zwykle i czuć, że umył nawet zęby. Poza tym w dłoni
śrubokręt trzymał całkiem pewnie. Nie trząsł się podejrzanie ani nic.
– Och, no
dobrze. Niech mi panicz wszystko opowie…
***
Miał pustkę w
głowie.
Jak wrócił do
domu? Taksówką? Chyba tak, chociaż nie był pewien. Otworzył powoli oczy i jasne
światło uderzyło go w najczulszy punkt jego mózgu, a przynajmniej tak mu się
wydawało. Zamknął je z powrotem.
Czuł się nieco
obolały, ale i jakoś dziwnie ograniczony. Gdy poruszył się, poznał, że to przez
ubranie.
Dotknął czoła,
wciąż nie otwierając oczu. Głowa pulsowała niemiłosiernie, więc skrzywił się. Nawet
nie spróbował wstać.
Nagle usłyszał
głośne tupanie na korytarzu. Westchnął.
Kogo tak niesie?
Winston i jego lakierki nie robią takiego hała…
O kurwa.
To nie była
dobra pora na odwiedziny, naprawdę. Nawet jeżeli osoba odwiedzająca była w
rzeczywistości gospodarzem i właśnie szła go zerżnąć.
– Wróciłam! –
Usłyszał jej głos, gdy weszła do przedpokoju. Za chwilę miała przekroczyć próg
sypialni! Kurtis bardzo chciał się podnieść i w trzydzieści sekund doprowadzić
do porządku. Która godzina, że Lara tak szybko wróciła? Zawsze wracała po
obiedzie albo na kolację… Ociężale otworzył oczy i spojrzał w stronę zegarka.
Trzecia po południu?!
– Wiesz, Trent.
Jestem nieco zawiedziona…
Spodziewał się,
że jej głos będzie nieco bardziej przekonany, radosny jak zwykle i pewny
siebie, usatysfakcjonowany i zaraz opowie sporo ciekawych anegdot o swoich
przygodach, bo przecież udało jej się nie tylko wrócić całej i zdrowej, ale
pewnie z jakimś nowym badziewiem. Ale zanim to nastąpi, on powinien wyjść jak
zwykle, bez koszulki, i dotknąć ją, pocałować, udawać, że był grzeczny i że się
stęsknił…
Nie, to nie
mogła być ona. Za wcześnie, nawet nie zdążył wziąć prysznica!
– Lara? – Zmusił
się i wysapał, lekko podnosząc na ramionach.
– Po pierwsze, dlaczego
cuchnie tu jak w gorzelni… – Usłyszał, jak Croft otwierała okno w holu.
Czuł, że ma déjà
vu. Winston wczoraj powiedział chyba to samo.
– A po drugie…
Raz kozie
śmierć!
Zmusił się, by
wstać, chociaż całe ciało odmawiało posłuszeństwa. Nie chciał, by widziała go w
łóżku, w takim stanie. Chrząknął, otrzepał się i ruszył chwiejnym krokiem w
stronę drzwi.
Zobaczył, jak
stała do niego tyłem. Wyobraził sobie, jak zdejmuje bluzkę, odpina sprzączkę
paska, zzuwa spodnie z pośladków, między które wbijały się koronkowe stringi.
Zrobiło mu się gorąco.
– Lara… Ja…
Jego oddech
przyspieszył, a serce jakby stanęło. Boże, jak ona mogła mu to robić akurat
teraz? Gdy wyglądał i pachniał jak żul? Oblizał suche usta i zrobił kolejny
krok. Trząsł się jak w delirium, stając tuż za nią i kładąc dłonie na jej
piersiach.
Już wszystko dobrze, mamusia jest w domu…, pomyślał ze spokojem i uśmiechnął się do
siebie.
Lara wciągnęła
głośno powietrze. Dwukrotnie.
– Trent, co to
ma…
Gdy odwróciła
twarz w jego stronę, jej wyraz zmienił się instynktownie, ze zwykłego „o co tu
chodzi?” na „fuj, co za obrzydlistwo!”.
Zdziwił się. No
dobra, może nie pachniał za ładnie, może miał na sobie wczorajsze ciuchy, ale
żeby od razu reagować tak nerwowo?
– Oj no,
przepraszam!
– Bardzo
śmieszne, kurwa! – żachnęła. – Ty i te twoje wyczucie sytuacji!
– Ale o co ci
chodzi, kobieto?
– Przyszłam ci
powiedzieć, że dzisiaj nic z tego i masz mi nalać kielicha, a ty… ty…! Ach,
brak mi słów, Trent! Pierdolone akty, pierdolone Indie!
Trzasnęła
drzwiami, wychodząc.
Zdziwiony
spojrzał w lustro i zobaczył w nim swoje odbicie, a przede wszystkim – czoło.
8======D
KARNY
KUTAS
– JADĘ CI WPIERDOLIĆ, ZIP!
– ryknął i wyszedł tuż za nią.
Ok, wrzucam moje przemyślenia, które notowałam w czasie czytania :D
OdpowiedzUsuńJuż początek napawa ekscytacją i zwiastuje kawał dobrej zabawy :D Paniczu Kurtisie, hahah, w jednej skarpetce, mistrz. Ok ok, spodziewam się yaoi z Kurtem i Alisterem, ciekawe jak bardzo się mylę. Pluję sałatką ze śmiechu przy żartach o kebabie, mamusiu :D Zip i dred w kawie, boże, dlaczego XD Poczułam się jakbym oglądała ten słynny numer z magiczną sztuczką z gwoździem ''Kurwa, przepraszam'' ^^ Hmm, tak sobie myślę, dlaczego Lara zapierdziela konno, zamiast nie wiem... Jak zawsze helikopterem?:D Ah, to zostało wytłumaczone, no cóż :D
Spodziewałam się przez chwile po przewodniku jakiegoś ciasteczka, nawet kogoś a la ''proszę mówić mi Kagi'', a tu takie zaskoczenie, oczywiście pozytywne. Chyba zbyt wiele myślę w jednym kierunku :D
Mam niedosyt, szczególnie dialogów między chłopakami, gdyż były epickie. Fragment z Dickensem jest moim ukochanym i będę się z niego śmiać następnych dziesiątki lat. Larcia w tej części jakoś nie poszalała, ale wyrwane z kontekstu zdanie o penisach robi furorę.
Generalnie jestem super szczęśliwa, mogąc czytać coś napisanego dla mnie. Szczególnie kiedy jesteś autorką <3 Chcę jak zawsze więcej i czekam jak zawsze zniecierpliwiona. Ten niezwykły prezent sprawił, że mój super chujowy dzień stał się genialny. Dziękuję, jesteś wielka <3
Myślałam, że zarzucisz mi brak seksu w rozdziale :) ale wszystko przed nami.
UsuńWłaśnie zależało mi na tym, by zrównoważyć. Zabić chłopakami i spoważnieć przy Larze, ale i ona miała swoje pięć minut, wpieprzając przy Hindusie kabanosy wołowe :D
Cieszę się, że ci się podobało. Komentarz mnie zmiażdżył <3 lecę kontynuować. Aż się chce :)