To
miała być komedia. Komedia jakich mało. Komedia, która rozbawiłaby do łez
starych wyjadaczy i która zawsze dobrze się kończy. Miała wzruszyć, rozkleić i
pozostawić po sobie miłe, cieplusie , mięciusie flafi wrażenie.
Tymczasem wielbicielom ich przygód pozostały już tylko wspomnienia potyczek,
nie tylko tych seksualnych. Ciągnęły się bowiem ich dzieje już lat tyle, że
ho-ho.
Czarnoskóry
wiedział o tym bardzo dobrze. A narrator, mimo panującego przekonania, że nie
powinno się bohaterów tak okrutnie przedstawiać – z oczu, włosów czy koloru
skóry – i tak postanowił robić swoje. Zip? Bez dopisku czarnoskóry nie
byłby już tym samym Zipem. I nawet fakt, że mężczyzna o kolorze skóry kawy z
mlekiem załamany rasizmem niewdzięcznego narratora zapuścił na złość mu dredy,
niewiele zmienił. Nikt nigdy nie nazwał go dredziarzem.
–
Wszystko jak zwykle przeciwko mnie.
Zip
siedział na kanapie i wzdychał ciężko raz po raz. Jego nostalgii tak bardzo
chciał nie widzieć i nie komentować przemaszerowujący z kubkiem herbaty do
biblioteki Alister. Ale musiał. Poczuł na sobie brzemię obowiązku, aby
współczuć właśnie w tym momencie. Odłożył więc łaciaty kubek na stoliku i
spojrzał na Zipa spod okularów, które przy siadaniu zsunęły się na czubek nosa.
–
No dobra. Bo chyba coś cię gryzie…?
Zip
pokręcił dość wolno głową – raz w prawo, a raz w lewo. Mlasnął przy tym
dwukrotnie, co by nie było, że tak od razu wszystko z siebie wyrzuci. No way!
Przecież to obok, co usiadło, to ta menda, Alister! Ta menda, która zawsze
wszystko pierwsza kapuje Larze i Winstonowi. Ta łachudra, której wydaje się, że
wszystkie rozumy pozjadała. Ten nudny lizodup, który tak się potrafi
niefortunnie napatoczyć, że zepsuje każdy najdrobniejszy i najbardziej odporny
na zniszczenie element elektronicznej konstrukcji rezydencji. Nawet tytanowy!
To już nawet stupięćdziesięcioletni – czy jakoś tak by w sumie było – Winston
nie był tak nieostrożny i nie pukał z wykrzywionym ryjem do drzwi przyczepy
codziennie, bo coś nie chodzi.
–
No dawaj. Przecież widzę, że coś cię męczy. – Usłyszał Zip.
–
Rachel znów zerwała z Rossem – wyszeptał od razu.
–
Przecież dziś piątek. To powtórka z wczoraj. A poza tym mam już dość słuchania
o Przyjaciołach. To tylko serial! – Alister wstał oburzony,
popychając kolanem stolik na tyle, by z łaciatego kubeczka odrobina herbaty
ulała się na szklany blat.
Tak
łatwo dałem się podejść? To niemożliwe. Przecież wyglądał na faktycznie
załamanego. Na przesiąkniętego do szpiku kości nieszczęściem. J a k t o m o ż l
i w e?!
–
Taaak?! – łypnął Zip, również wstając, tym razem z takim impetem, że w kubeczku
zostało już herbaty mniej niż połowa.
–
Właśnie tak!
–
No to już nie będziesz słuchał, bo zawiesili transmisję!
Zip
odwrócił się na pięcie i wyszedł.
C…co?
Jak to?
Alister
wyciągnął dłoń, by złapać niedoszłego współlokatora (niedoszłego, bo jego
przyczepa mieściła się de facto w ogrodzie), lecz na nic. Zip, nie oglądając
się za siebie, moment potem trzasnął za sobą wyjściowymi drzwiami.
Fletcher
rzucił nienawistne spojrzenie w stronę telewizora.
–
Obyś sczeznął, Comedy Central.
Postanowił
natychmiast podzielić się traumatyczną informacją z samą Larą. I Winstonem.
Tylko oni jeszcze nie wiedzieli, że wspólne cotygodniowe czwartki spędzane na
kanapie z paczką Przyjaciół i popcornu dobiegły końca.
–
WYCHODZĘ! – Po rezydencji rozniósł się głos tak mocny, że bezproblemowo
wtargnął do uszu wszystkich domowników, zaglądając w każdy kąt rezydencji.
Głos
Lary.
Alister
wzdrygnął się. Zacisnął pięść i tupnął nogą.
–
No jasne! Wszyscy szczeźnijcie!
***
–
A czy wie pan coś więcej o tej Brytyjce?
–
Oczywiście, Dwayne. Co chciałbyś wiedzieć? Trzydzieści lat. Urodzona w
Wimbledon. Włosy i oczy brązowe. Wzrost: z metr siedemdziesiąt. Zawód: kobieta
samotna. Dodatkowo w ciągu minionych trzech lat słyszałem o niej ze dwanaście
razy. Albo i częściej – pod zmienionym nazwiskiem. Zawsze zatrzymuje się w
Grand Hotel i nigdy nie przebywa tam dłużej niż trzy noce. Ma słabość do
malarstwa, U2, trzydniowego zarostu, dobrego wina i imienia Kurtis.
Żadnych kłopotów. To wszystko. Pamiętaj, żebyś przed spotkaniem przygotował
sobie dobrą historię. Dlaczego to robisz i tak dalej.
–
U2? A nie… muzyki klasycznej?
Trent
puścił usłyszaną uwagę mimo uszu. Tak, też czytał tę gniotowatą biografię
napisaną po chuju o tym, jak z grzebiącej z miotełką w dłoni archeolog Croft
stała się zaradną kobietą sukcesu, wykupującą coraz to śmielsze i większe
nieruchomości pod cele filantropijne i kulturowe. Z jednej strony cieszył się,
że nie było tam ani słowa o nim, z drugiej jednak pominięcie tak ważnych
aspektów jej życia jak śmierć Wernera i ataki Monrtsum to dość duży falsyfikat.
–
Dlaczego sam pan nie pójdzie? To tylko rutynowa seria pytań, a ja… ja nie czuję
się na tyle kompetentny. Pan już ją zna…
–
Fabryka debili – mruknął pod nosem Trent.
–
Słucham?
–
Bo spotkanie z nią to dla niektórych spowiedź – poprawił się głośniej. – Pomódl
się i miej nadzieję, że cię polubi. Twoim jedynym obowiązkiem jest przynieść mi
nazwisko.
Kurtis
przejechał dłonią po delikatnym zaroście. Nie czuł się winny. Po prostu
wiedział, że nie może się z nią zobaczyć pod tak błahym pretekstem. Zjadłaby go
na śniadanie i wyrzygała dnia następnego. Bał się tego? Nie. Nie obawiał się
jej kąsania. Lubił to nawet, tylko nie w takich okolicznościach, w jakich
ostatecznie porzucił ją trzy lata temu. Wiedział, że tym razem przy pierwszej
lepszej okazji nie poszłaby z nim do łóżka. Ewentualnie – ale tylko po to, by
przestrzelić mu dupsko na wylot, aby kula wyszła kutasem.
Nigdy
w życiu, Croft…
–
Mam powiedzieć, że pan Deamon Heissturm przysyła mnie po informacje, tak?
– Żaden Deamon, żaden Heissturm. Zagaj delikatnie. Ma nad nami
przewagę, więc nie radzę odnosić się do niej z przestrogą i zdradzać zbyt
wiele. Wymyśl coś. Bądź… kreatywny.
–
To znaczy?
Młody
jegomość stał wyprostowany przed biurkiem. Kurtis miał wrażenie, że był on
skończonym debilem. Czy nie wypowiadał się w jego kierunku dość jasno? Dlaczego
musiał pracować z samymi ignorantami? Czy naprawdę lata pracy poświęconej
odbudowaniu respektu, którym szczycili się wszyscy potomkowie Konstantina musiały
spełznąć na niczym tylko dlatego, bo Trent nie potrafił wychować sobie swoich
najemników?
No
jebane debile, no.
–
Jak nie pójdzie po dobroci, to nie pójdzie wcale.
Dwayne
zmarszczył czoło. Zastanawiał się. Wszystko już teraz zależało chyba od niego
samego. Kiedy wkroczy na szlak, wynik będzie kwestią improwizacji. Potem
przypomniał sobie pewną firmę jubilerską.
–
Prezenty mile widziane?
–
Próbuj. – Trent podniósł dłoń i wcisnął przycisk wielkiego interkomu na swoim
biurku. – Vallance, do mnie. Ekspresowo.
Kurtis
Trent, a raczej Deamon Heissturm, podszedł do okna i spojrzał na rzekę w dole.
Wyjął zapalniczkę z kieszeni kamizelki i szybkim ruchem ręki machnął nią w dół.
Zippo otworzyło się z charakterystycznym pstryknięciem, ujawniając płomień. W
tym samym czasie rozległo się pukanie do drzwi.
–
Wejść.
Dwayne
odwrócił twarz i zobaczył w progu starszego kolegę po fachu. Ten niósł pod
pachami kilka teczek. Jedną otworzył i wyciągnął na zewnątrz małego pendrive’a.
Zrobił kilka odważnych kroków i położył go na biurku Trenta. Kurtis odpalił
papierosa i rzucił:
–
To wszystko.
Vallance
skłonił się i bez słowa opuścił pomieszczenie. Trent dłonią, w której trzymał
papierosa, wskazał Dwaynowi biurko.
–
Weź ten plik. Jeśli odczuwasz potrzebę, przejrzyj go, wydrukuj… cokolwiek.
Lepiej miej go przy sobie w czasie wykonywania zadania. Pójdziesz też do
Nicolsona i weźmiesz podsłuch.
Zmieszany
trzydziestolatek zawahał się, ale nic nie powiedział. Podszedł ostrożnie do
biurka i podniósł pendrive’a. Zawiesił na nim wzrok na chwilę, by zaraz potem
spojrzeć pytająco
w stronę Trenta.
w stronę Trenta.
Ale
on tylko uśmiechnął się z przekąsem.
–
Plany hotelu. To tak na wszelki wypadek, gdybyś potrzebował wyjścia
ewakuacyjnego.
***
Wóz patrolowy,
który był najnowszym oplem omegą, doszczętnie zakorkował w samym centrum
Londynu. Dwayne zatonął we własnych myślach i bez słowa jechał z Vallance’em,
który klął raz po raz za kółkiem. Gdy stanął na kolejnych światłach, westchnął
przeciągle i spojrzał na towarzysza.
–
Coś cię trapi? – zapytał wprost. – Zwykle gadasz jak potłuczony…
–
Heissturm mnie wkurwia. Wszystko robi tak, żeby go, kurwa, nienawidzić.
–
Mówią, że kiedyś taki nie był.
–
Nie ważne. Ani dziękuję, ani pocałuj mnie w dupę.
–
Ale płaci.
Dwayne
odwrócił twarz w stronę okna. Westchnął przeciągle.
–
Nie wiem, czy poradzę sobie z tą kobietą. Wiele o niej słyszałem.
–
Wszyscy słyszeliśmy. To Lara Croft. Czego się spodziewasz?
–
Miał na biurku jej zdjęcie. Gdy zabierałem pendrive’a…
–
Stary, współczuję ci. Zamieszali cię w jakieś gówno.
Wóz
zaparkował przy schludnych białych portalach Londyńskiego Klubu Diamentowego,
kiedy Dwayne poczuł na swoim ramieniu dłoń towarzysza.
***
Wiele o niej
słyszał. Krocząc długim, cichym korytarzem do pokoju na samym końcu, Dwayne
czuł, że jest obserwowany przez windziarza, ale nic sobie z tego nie robił; zastanawiał
się tylko, czy dobrze wygląda. Musiał, bo przecież zaraz miał spotkać się z
kimś o wygórowanych roszczeniach względem prawdopodobnie wszystkiego. Choć nie
znał jej wcale, martwił się o siebie, gdyż słyszał o jej gustach i guścikach.
Przeglądał czasopisma, Internet i nawet zajrzał do książki biograficznej.
Zatrzymał
się i spojrzał na lakierki z Clarksa. Delikatnie z matu przechodziły w materiał
świecący, co miało, według ekspedientki, dodawać powagi i dojrzałości.
Wyprasowane w kancik grafitowe spodnie, tak samo jak marynarka, przy
śnieżnobiałej koszuli prezentowały się elegancko. Przez myśl Dwayne’a przeszło,
że samo elegancko może dziś nie
wystarczyć, ale nie chciał też wyjść na przereklamowanego Jamesa Bonda z
bilbordów, gdy reklamówka Spectre wisiała na każdym słupie
Londynu.
Zbliżając
się do końca korytarza, usłyszał grany na pianinie swingujący, melancholijny
cover One. Stanąwszy u drzwi pokoju, zyskał pewność, że muzyka
dobiegała zza nich. Upewnił się, że zna tę piosenkę. Odetchnął ostatni raz. Zapukał.
–
Wejdź.
Portier
pewnie telefonował z holu i musiała na mnie czekać. – Wkroczył do małej bawialni i
zamknął za sobą drzwi.
–
Przekręć klucz – powiedział głos z sypialni.
Dwayne
uczynił, co mu kazano, i przemierzywszy pokój, stanął u otwartych drzwi. Kiedy
mijał stojący na biurku przenośny gramofon, zaczynała się właśnie druga zwrotka.
–
Czy cię zawiodłem? Lub pozostawiłem niesmak w twoich ustach? – zacytował.
W
eleganckiej sukni siedziała na krześle przed toaletką tak delikatnie i z taką
gracją, jak gdyby prawie nie dotykała krzesełka. Obnażone ramiona spoczywały
wyprostowane na wysokim oparciu. Wpatrywała się w trójskrzydłowe zwierciadło, w
dłoni trzymając pędzelek do różu. Gdy ostatni raz przejeżdżała nim po skórze,
Dwayne odważył się spojrzeć w zwierciadło. Zaledwie przez ułamek sekundy,
wydawało mu się, dostrzegł w jej oczach zdziwienie. Lub rozczarowanie. Po
niczym innym nie mógł wywnioskować jej rozżalenia, więc mrugnął i spojrzał raz
drugi, ale tym razem w odbiciu ujrzał tylko pewność siebie.
–
Wróć proszę do bawialni. Zaraz do ciebie przyjdę. – Usłyszał.
Stresował
się. Skłonił, jak zwyczaj miał to robić przed samym Deamonem Heissturmem.
W odpowiedzi zobaczył nikły uśmiech. Kobieta lekko podniosła wzrok, by krótko i chłodno oszacować go w lustrze.
W odpowiedzi zobaczył nikły uśmiech. Kobieta lekko podniosła wzrok, by krótko i chłodno oszacować go w lustrze.
–
Albo poczekaj. – Wstała.
Odwróciła
się do niego tyłem, stając na tyle blisko, by czuł zapach jej wytrawnych
perfum. Zaciągnął się, rozchylając usta, by nie usłyszała, jak ujęte kolorytem
powietrze rozchodziło się w jego nozdrzach. Miała wygięte w łuk plecy, w ułożeniu głowy i barków było coś
aroganckiego i jednocześnie pełnego powagi. Widok czarnej smugi stanika na obnażonych
plecach wzbudził dreszcz w zmysłach Dwayne’a, jednak nie był aż taki głupi. To
nie na niego czekała.
–
Musisz być Kurtis – powiedziała gładkim głosem, który niczego nie obiecywał. –
Zapnij.
Dwayne’owi
zadrżały ręce, gdy sięgał po suwak. Jedną dłonią przytrzymał delikatnie pleców,
drugą pociągnął za zamek. Znał Larę do tej pory tylko ze zdjęć. Podejrzewał
bardziej, że będzie jakąś twardą, stawiającą od wstępu warunki i pytania,
babeczką o lodowatym spojrzeniu – ponurą kobietą, która wiele widziała i wymaga
szacunku na najwyższym poziomie. Myślał też, że skoro tyle przeżyła historii
opisanych w tej kultowej biografii, jej ciało nie będzie tak miłe; raczej suche
od promieni słonecznych Egiptu.
Oto
Lara. Lara Croft.
Przypomniał
sobie o zadaniu. Zapiął sukienkę, po czym podszedł do gramofonu.
–
Nie przełączaj – zabroniła z wdziękiem kobiety, która wiedziała, czego pragnie
od życia.
Zepsuła
mu pierwszą część planu. Miał ją zauroczyć znajomością ulubionego zespołu,
opowiedzieć cokolwiek o jakimkolwiek wiszącym w pobliżu obrazie. Tak się
złożyło, że żadnego w pokoju nie dostrzegł. Miał się też przedstawić jej
ulubionym imieniem. Nawet nie zdążył!
Co
za kobieta…
Niespiesznie
podniósł na nią wzrok. Ubrana była do wyjścia; elegancką czarna suknię dopełniła
wąską, kremowa marynarką. Nie włożyła tylko kapelusza, który złapała w wolną
dłoń. W drugiej miała małą torebkę. Jeden nadgarstek opinał jej damski złoty
zegarek na prostym, czarnym pasku, drugi – drobna złota bransoleta. Taksował
kobietę dalej. Na prawym uchu zaczesane w tył włosy ukazywały płaski kolczyk z
perłą w ażurowym złocie. Lubiła złoto. Uśmiechnął się pod nosem. Była bardzo
piękna w ten zuchwały i beztroski sposób. Ironiczne podniesione w delikatny łuk
brwi nad szerokimi, prostymi oczyma o dość wzgardliwym spojrzeniu, dawały mu
jeden sygnał: masz szansę, koleś. Ale lepiej bądź samcem alfa.
Heissturm,
ty ośle! Mówiłeś, że ma oczy brązowe, a zmieniają kolor od oświetlenia!
Przechodzą przez gamę odcieni, od jasnego bursztynu aż po gorzką czekoladę!
Te
oczy patrzyły teraz beznamiętnie w oczy Dwayne’a. Aż mu się siebie zrobiło żal.
Czyżby był za słaby? Spojrzał na jej dekolt nieozdobiony żadną biżuterią. Dobrze,
że w Londyńskim Klubie Diamentowym polecono mu kolię.
–
Podobno sprowadza cię do mnie przekupstwo. – Usłyszał.
–
Owszem. Nazywam się Kurtis Smith – odparł najbardziej szarmancko, jak tylko
potrafił. – Chęć posiadania informacji. I nie wytłumaczę jej niczym więcej.
Zamyśliła
się na moment.
–
Absolutnie nie na ciebie czekałam – przyznała, zaskakując go tym. – Zejdźmy na
kolację
i porozmawiajmy o twoich interesach przy butelce dobrego wina. Mam nadzieję, że znasz się na winie. – Podeszła do gramofonu i zatrzymała płytę w połowie. Odwróciła się. – Tylko nie mów nikomu, że ja nie.
i porozmawiajmy o twoich interesach przy butelce dobrego wina. Mam nadzieję, że znasz się na winie. – Podeszła do gramofonu i zatrzymała płytę w połowie. Odwróciła się. – Tylko nie mów nikomu, że ja nie.
Mrugnęła
porozumiewawczo, zmieniając się. Jak za machnięciem czarodziejskiej
różdżki!
Co
za kobieta! Magiczna!
Dwayne
wzruszył tylko ramionami i otworzył jej drzwi, by ruszyła przodem.
***
Lokal wydawał
się bardziej classic niż modern. Lara stanęła przy wybranym przez kelnera
stoliku w ciemnym kącie lśniącej, półkolistej restauracji hotelowej. Poczekała,
aż garson odsunie jej krzesło i zdejmie z ramion marynarkę. Zgrabną kopertówkę
postanowiła zatrzymać przy sobie, wieszając na oparciu siedziska, gdy w końcu
przysunięto ją do solidnego, dębowego blatu.
–
Po co ta izolacja? – zapytała, gdy kelner zostawił karty menu i oddalił się.
–
To nasze pierwsze spotkanie. Wybacz, jeśli chciałem mieć cię tylko dla siebie.
Odważył
się. Nie wiedział do samego końca, czy zaraz nie pożałuje tych słów. W
wyobraźni odetchnął z ogromną ulgą, gdy tylko zobaczył delikatny uśmiech na jej
twarzy.
–
Wybiorę to samo danie, które wybierzesz ty. Widzę, że masz dobry gust.
Skomplementowała
samą siebie, na co i on zareagował uśmiechem. Może zbyt szerokim i mało
szarmanckim, pokazującym zęby, w ogóle niepasującym do sytuacji. Podrapał się z
powagą po idealnym, trzydniowym zaroście. Brodę miał nadal bardziej jak papier
ścierny niż delikatny dywanik; łudził się tylko, że o to właśnie chodziło
Heissturmowi, gdy o tym wspominał.
Ona
jednak wcale nie wydała się zniesmaczona. Przez moment Dwayne miał nawet wrażenie,
że już ją poznał, zobaczył prawdziwą. Wcale nie była taką sztywną zołzą,
Księżną Boną.
Roześmiał
się tym razem bardziej do siebie. Skinąwszy na kelnera, zamówił butelkę
czerwonego Château Cantemerle i tagliatelle z owocami morza dwa razy. Nie miał
pojęcia, czy lubiła owoce morza, ale on sam czuł się już nieco odważniej.
–
Miałabym pewną sugestię – usłyszał jej głos, gdy rozmawiał z kelnerem.
Obydwaj
odwrócili twarze w jej stronę. Dwayne – nieco zaskoczony i automatycznie
zduszony. Jak gdyby zawalił bardzo ważny egzamin, choć nie poznał jeszcze jego
wyników.
–
To nic takiego, preferuję po prostu penne.
Kelner
zapisał wszystkie uwagi i odmaszerował dostojnie. Lara spojrzała na Dwayne’a,
uśmiechając się delikatnie. Nieprzerwanie. Dziwił się i sobie, i jej.
–
Mam nadzieję, że nie jesteś prawiczkiem. – Usłyszał i zakrztusił się własną
śliną.
–
Skąd… skąd to…
–
Jesteś strasznie spięty. Wyluzuj trochę. To nie jest egzamin.
Jak
to „nie”?!
***
–
Dwayne wszedł.
Kurtis
bez słowa odłożył słuchawkę. Najwyższy czas. Akurat zdążył wziąć prysznic i
przebrać się z garniaka w ulubiony set. Postanowił się wyluzować.
Więc
zaczynało się. Start.
Z
namysłem podszedł do okna i raz jeszcze przesunął spojrzeniem po w oddali
widocznych budynkach. Widział Grand Hotel, a oczami wyobraźni i to, co działo
się w środku.
Zapalił
papierosa. Odczuwał w żołądku lekką pustkę, mimo że wrąbał kawałek pizzy ledwo
chwilę temu – więcej nie dał rady. Czy to nagły żal? Że oddał zadanie, bo nie
mógł przyznać się do winy? Myśl ta zapaliła go wstydem.
Ale
właściwie czemu miałby się płaszczyć? Nie chciał się płaszczyć. Nie był tą samą
osobą, którą Croft po raz pierwszy ujrzała w Café Metro, na końcu tego paryskiego
getta. Ona też wydawała się przez pryzmat medialny inna, mniej ciekawa. Ale,
do cholery, to nadal Lara!
Wszyscy
najemnicy już dawno skończyli robotę i poszli do domu. Samotność, na myśl o tym
wielkim gmachu, w którym się znajdował i o tej niedosiężnej fortecy, którą
stworzył, była wzruszająca. Z odpalonym papierosem podszedł do biurka i włączył
jeden z przycisków na swoim komputerze. Ustawił głośność na taką, by z
papierosem rozłożyć się wygodnie na kanapie w rogu. Nie zważając, że popiół
opada na zdobioną szklanymi wykończeniami podłogę, zamknął oczy.
–
Mam nadzieję, że nie jesteś prawiczkiem. – Usłyszał przejrzysty, klarowny głos,
po którym poczuł, że na ramionach wszystkie, nawet najmniejsze włoski, stanęły
dęba. Parsknął.
–
Mam nadzieję, Croft, że nie pójdziesz z nim tak łatwo do łóżka. Oddaj mu, co
masz oddać albo powiedz, co wiesz, i spierdalaj.
***
–
Denerwuje cię, gdy ktoś się stara?
–
Sztuką jest robić sztukę, ale nie być sztucznym.
Rozmowa
z tą kobietą była jak narkotyk. Im więcej porozumiewawczych spojrzeń Dwayne z
nią wymieniał i im więcej słów docierało do niego z jej pełnych ust, tym
bardziej nie mógł się powstrzymać przed czerpaniem z radości i zapominaniem
się. Zapominaniem, że był w pracy. Ciężar schowanego w kieszeni podsłuchu pił
go czasami, gdy przypominał sobie o Heissturmie i jego moralizatorskim
pieprzeniu. Jakby wcale jej nie znał! Przecież nie była taka, jak mówił!
–
Mam coś dla ciebie. – Wyciągnął z kieszeni podłużne, granatowe pudełeczko,
elegancko owinięte śnieżnobiałą wstążką zwiniętą w kokardkę.
Przesunął
pakunek po stole, a Lara dotknęła go opuszkiem palca. Po chwili złapała w dłoń
i rozwiązała wstążkę. Jej wzrok wydał się nieco chłodniejszy.
i rozwiązała wstążkę. Jej wzrok wydał się nieco chłodniejszy.
–
Zapnę ci ją, jeśli opowiesz mi coś o sobie.
–
To nie jest randka – urwała sucho, a kelner podał posiłek.
***
Co ty
narobiłeś!
Czuł,
że zaraz eksploduje.
No
kurwa, no nie! Nie jesteś tam, kurwa, na żadnej, kurwa, randce!
Zazdrościł.
Wiedział o tym, gdy przełykał raz po raz ślinę. Gdy co chwilę wstawał po
kolejnego papierosa, aż w końcu całą paczkę zabrał ze stołu na kanapę. Nie mógł
jednak leżeć w spokoju, bo każde kolejne brzmienie głosu Dwayne’a irytowało go
po stokroć.
Nie
wiedział sam, czy wkurza go bardziej jego nieudacznictwo i fakt, że właśnie
zepsuł sobie czystą pozycję do zdobycia informacji, czy może raczej mierziła go
ta romantyczna otoczka.
Zaczął
żałować. Mógł to inaczej rozegrać. Mógł pójść sam.
–
Drogi dzienniczku. – Usłyszał z głośników kpiący ton. – Spędzam uroczo czas w
towarzystwie pewnego przystojnego Kurtisa. Niestety wiem, że przyszedł on tylko
po to, aby mnie oczarować i zaoferować coś kompletnie nieopłacalnego.
Dzienniczku?!
Przecież cierpiała na cholerę, gdy ktoś cokolwiek w jej obecności mówił o
dziennikach. Kojarzyło jej się to z Wenerem i w ogóle… Przez dwa lata nie mógł znieść jej
histerycznego podejścia do kwestii Monstrum. Teraz radowało go, że najwyraźniej
się wyleczyła, tylko uwierało i drażniło, że nie był częścią tej przemiany. Ona
była później.
Dobrze,
że nie miał w biurze kamery na obraz restauracji. Umknęło mu, że Croft bawiła
się całkiem nieźle, choć nie słyszał tego tak wyraźnie w jej głosie. Naraz
przechyliła się nad stolikiem i położyła dłoń na dłoni Dwayne’a.
–
Posłuchaj, Kurtis – szepnęła.
Trent
zadrżał. Nigdy nie mówiła mu po imieniu! N I G D Y! Zawsze tylko: Co ty odpierdalasz, Trent?
Co ty sobie myślisz, Trent. Zachowujesz się jak debil, Trent. Wyjdź, Trent. Nie
chcę na ciebie patrzeć, Trent. Brzydzę się tobą… Trent. No dobra… ale
nawet gdy powiedziała, że go kocha, też powiedziała: Kocham cię, Trent,
wiesz?
Położył
chłodną dłoń na czole i odetchnął głęboko. Nie mógł słuchać tego bełkotu, a
jednak musiał trzymać pieczę nad sytuacją. Potrzebował tego. Potrzebował też
nazwiska, które mogło mu pomóc. Stawka była zbyt wysoka, by to teraz
zaprzepaścić z powodu sentymentów, chociaż także sentymentów dotyczyła. Znów usłyszał
głos Dwayne’a:
–
Słucham cię cały czas, Laro.
–
Mogę ci pomóc. Jesteś nawet zabawny. Nawet czarujący. Nawet słodki.
Trent
przewrócił się z pleców na brzuch.
Zaraz
się zrzygam…
–
Jeśli dasz mi dobry powód…
–
Lux Veritatis – Dwayne przerwał odważnie. Po chwili kontynuował: – Zakon ten
nie jest przesadnie znany w kręgach szerszych niż te interesujące się najmniejszą
spuścizną historyczną.
Pierdolenie
o Szopenie… –
wymsknęło się Kurtisowi. To samo pomyślała Lara.
–
Mów dalej.
–
Chciałbym, byś przekazała mi nazwisko osoby, która ma najnowsze dane na temat
lokalizacji Chirugai. Wiem, że jakiś czas temu miała miejsce licytacja.
Interesuje mnie to znalezisko. Tak jakby znam…
–
Trent.
–
Słucham?
Przez
kilka setnych sekund, które wydawały się dla niej całą wiecznością, przyglądała
się twarzy Dwayne’a. Mimice, gestom. Wiedział coś? Znał go? Skojarzył nazwisko?
Nic?
Naprawdę nic?
Nie
mogła w to uwierzyć, ale mężczyzna wydawał się zupełnie nieporuszony. A jednak
dostał to, czego chciał – jakieś nazwisko. To znaczy, nie dostał. Prawdziwy
Kurtis nie miał swojego Chirugai. Wiedziała o tym dobrze. Ale skoro ten tutaj
nie wiedział, powinien jej podziękować.
–
Co z tego będę mieć?
W
co ty pogrywasz, Croft?
Poczuł
ciarki, gdy usłyszał swoje nazwisko wypowiadane przez nią samą. Automatycznie
skierował się na tor jej myślenia. Już wiedział. Sprawdzała go. Myśli o
mnie, tak. Na pewno. Pewnie nawet liczyła, że to ja umawiam się z nią, gdy typ
przedstawił się jako zainteresowany starymi czasami Kurtis.
–
Powtórzysz nazwisko?
–
Jeszcze raz: co z tego będę mieć? I mam jeszcze drugie pytanie w zanadrzu: po
co ci ostrze? Jest zupełnie bezużyteczne. To tylko muzealny eksponat.
–
To wystarczy.
–
Jeżeli będziesz odpowiadał półsłówkami, za moment się pożegnamy, panie Smith.
Mecenas
sztuki? Co to za pieprzenie. Myśl, Lara. Gdzie trafiłoby Chirugai, gdybyś je
oddała? Do Trenta? Co masz do stracenia? Pamiątkę? Setki razy próbowałaś jej
używać. To nie działa. Tylko prawowity członek po inicjacji Lux Veritatis może
wykorzystywać moce do sterowania dyskiem. Jest zupełnie bezużyteczne.
Miała
przed sobą twarz Dwayne’a, który – zmieszany, nieco już wycofany – poruszył się
niepewnie na krześle. Mówił coś, ale nie mogła się skupić, by słuchać jego
czczych bajek.
Trzy
lata temu zerwała kontakt z Kurtisem. Przypomniała sobie to drastyczne
pożegnanie, gdy odrobinę nerwowo gorączkował na temat spuścizny Lux Veritatis.
Mówił o spaleniu dziennika i oddaniu mu jego własności. Była zbyt wściekła.
Rzuciła wtedy na odchodne coś o jakiejś aukcji, już wtedy miała plan bawić się
nieruchomościami i swoimi znaleziskami. Nie zabrałaby ich przecież do grobu –
musiała coś z nimi robić. Nawet teraz poczuła chłód lufy pistoletu, który wtedy
przyłożył jej do czoła. Nie zastrzelił jej, mimo że irytowała go coraz
bardziej. Pyskowała, mówiła po nazwisku. Nie brała pod uwagę jego słów. Odszedł
ostatecznie przegrany, wybiegł z rezydencji w podskokach, gdy strzelała
mu pod nogi. I już nigdy nie usłyszała o Trencie. Ale ten, irytujący jak mucha,
zawsze wracał. Głównie we wspomnieniach i prostych skojarzeniach, gdzieś w
codzienności. Może jednak tego nie ustawił? Może jest gdzieś indziej? Może nie
żyje? Jak długo żyją legioniści i poszukiwacze przygód?
Trochę
szkoda…
Spojrzała
niewzruszona i nieprzekonana na Dwayne’a, który nie przerywał monologu. Coś tam
o pradziadku zakonniku po kądzieli i możliwości swojego szefa do
stworzenia wystawy, na której Lara mogłaby sporo zarobić, gdyby odzyskać dysk.
Co
miałaby do stracenia, jeśli przepytałaby go dosadniej, dogłębniej? Może coś
ukrywał? Może był lepszym kłamcą, niż oceniła na wstępie? A może Trent nie był
już Trentem?
Podjęła
decyzję w zastraszająco szybkim tempie, przerywając jego czcze wysiłki.
–
To, czego szukasz, jest w moim pokoju. Zapraszam cię do niego.
Kelner
przyniósł drinki.
***
Po schodach zbiegał
jak jakiś nienormalny, co najmniej dziki, mając duszę wyzbytą z wszelkich
niepotrzebnych myśli poza tymi, które dotyczyły Lary. Wizja tego, co mogło
dziać się w jej pokoju, była na tyle upierdliwa, że postanowił położyć wszystko
na jedną kartę. Zresztą niewiele miał do stracenia. W ogóle nie spodziewał się
po tym chodzącym niedorozwoju romantycznych kolacji i seksualnych podtekstów,
na boga! Specjalnie wybrał nierozgarniętego chłystka, który miał się
przypodobać, dostać nazwisko albo od razu artefakt i tyle!
Spojrzał
przed siebie i dostrzegł czarną toyotę S-klasy, której drzwi oklejono żółtą
wlepą z uderzająco widocznym napisem TAXI.
–
Zapraszam do przodu.
Trent
rozsiadł się wygodnie, kiedy skręcali na skrzyżowaniu, obierając kierunek na
hotel.
–
Pan do kobiety? – Usłyszał.
–
He?
–
Pytam, czy jedziesz pan do kobiety.
Przytaknął,
a jego ramiona wzruszyły w górę i opadły, jak gdyby bez jego woli.
–
To powiem ci, panie, że strój to masz pan niedobrany paskudnie.
Świetnie.
Jeszcze tego mu było trzeba. Uwag o jego wyglądzie! I to od jakiegoś woźnicy!
Właściwie
miał je gdzieś, nie będzie się przejmował; odetchnął i przewrócił oczami. Znał
Larę. Może i liczył się dla niej wygląd typa, który zawraca jej głowę jakimiś
propozycjami biznesowymi. Ale był też święcie przekonany, że wygląd nie zrobi
jej różnicy, gdy tylko zobaczy jego nieogoloną mordę. Tę z dużym nosem i
charakterystycznie opadającą na czoło grzywką.
–
To nieistotne. Jedź. – Spojrzał na żółte światło, które po chwili zmieniło
kolor na zielony.
***
Czuł, że łapał dwie sroki za dwa
ogony. Tę rzecz dla szefa i seks z panną Croft?
I kto jest debeściak?!
–
…ale jeśli to cię interesuje, Kurtisie Smithie, to powiem ci jeszcze, że wiedza
o Lux Veritatis jest zbyt szczątkowa, aby robić o nich ekspozycję. Chyba że
masz na nią jakiś pomysł.
Oczywiście,
że nie miał! Nie było żadnej ekspozycji! Wiedział o tym on, jego szef i cała
firma. Nie było w sieci zbyt wielu informacji o zakonie. To, co Dwayne
wiedział, to tylko tyle, że za chwilę, lada moment pójdzie z lepszą wersją
Księżnej Bony do jej pokoju i to tym przejmował się najbardziej.
–
Hmm? – podkreśliła poprzednie pytanie, sięgając po szklankę.
Wiedział,
że oczekiwała odpowiedzi. Że na to pytanie musi odpowiedzieć cokolwiek. Nie!
Nie cokolwiek, tylko to, co spodoba jej się na tyle, by mógł ją
dotknąć.
–
To może być więc idealny wstęp, aby rozjaśnić te nieznane karty historii –
zapewnił.
Przeraził
się. Ale nie było tego, o dziwo, po nim widać. Po prostu czuł wewnętrzną
presję.
–
Na pewno – odezwała się bez przekonania i wypiła do końca swoją cuba libre.
–
Laro… – Usłyszała uspokajający głos. – Weź pod uwagę, że szef mój jest w stanie
naprawdę dużo zapłacić. To tylko bezużyteczny eksponat, sama tak powiedziałaś.
Więc może pokaż mi go, zrobię mu zdjęcie i umówię was na spotkanie.
Dużo
zapłacić? Dobre sobie. Trent nigdy nie miał grosza przy duszy – przypomniała sobie.
Rozczarowała
się; to nie o niego chodziło lub Dwayne wciąż kłamał. Musiała się przekonać.
–
Dobrze. – Wstała z krzesła i skinęła na kelnera, by przyniósł jej rzeczy. – A
teraz chodźmy – ponagliła niemal szorstko.
***
Czuł, że jest
coraz bliżej niej, już jakby choć cząstką… Jedną nogą, tak blisko! Chciał wbiec
do hotelu, prawie zapominając o zapłacie taksiarzowi, ale ten przypomniał się,
szarpiąc w ostatniej chwili Kurtisa za rękaw jego bluzy. Trent był jak w
transie. Spojrzał na swój cień odbijający się w szklanych oknach Grand Hotelu.
Wyglądał jak szczeniak.
Wyglądał
jak wtedy. Ciemna, choć odrobinę sprana bluza z czerwoną pieczęcią na klacie;
zielone bojówy i wysokie buty. To w takim stroju było mu najwygodniej i w takim
zaszywał się w biurze, gdy nikogo nie było już w robocie. Pierwszy pojawiał się
w firmie i ostatni wychodził. A właściwie, kogo chciał oszukać? Mieszkał w
apartamencie, bo nigdy nie miał własnego kąta ani miejsca, do którego mógłby
wracać.
Trzy
ostatnie lata podróżował. Szukał spuścizn po Lux Veritatis, aż w końcu
wylądował w Londynie. W świetnym wieżowcu, z grzecznymi pracownikami, którzy
spełniali jego zachcianki, bo postawił się dość wysoko. Używał nazwiska ojca, a
znajomość kilku języków przychyliła się do rozwoju kariery zawodowej w branży
spedycyjnej. Nie czuł, że zmienił się bardzo. Syndykat zbrodni poznany od
podszewki jeszcze za czasów Gundersona sprawił, że Trent nie miał oporów przed
układaniem się z mafią. Miał za to ludzi wyszkolonych przede wszystkim do
roboty, nie do gadania. Wzbudzał respekt. W garniturze, na kolacjach
biznesowych, kiedy towarzyszyły mu najładniejsze i najdroższe prostytutki
Brytanii, wiedział, jak się zachować.
Dlaczego
teraz stał przed tym drogim hotelem jak jakiś gówniarz? Odwrócił twarz.
Zobaczył nocny sklep umiejscowiony po drugiej stronie ulicy. Monopolowy,
całodobowy. Najszybciej jak potrafił przebiegł nie po pasach i dostał się do
środka. W pośpiechu ściągnął z półki butelkę czeskiego, dość taniego wina,
które kojarzyło mu się z dobrymi czasami. Zapłacił zdziwionej ekspedientce o
dużo za dużo, nie czekając na resztę. Wrócił do hotelu.
Kilku
ochroniarzy nie chciało go wpuścić. Że niby pijany, hałasuje i nie wygląda. Ale
portfel Kurtisa był dziś i dla nich hojny, i Trent postanowił nie przejmować
się złym wejściem. Mówiło się, że nie ważne, jak się zaczyna, ale jak się
kończy. Po cichu jeden służbista hotelowy odprowadził go do recepcji.
Recepcjonistka spojrzała na niego zdziwiona.
–
Nie będziesz chciała mi pomóc. – Usłyszała. Zdziwiła się, marszcząc czoło.
–
Ale możesz mi uwierzyć lub nie. Jeśli mi nie powiesz, w którym pokoju ulokowała
się Lara Croft, wejdę do każdego pomieszczenia w tym hotelu i narobię bałaganu.
–
Ochro…
–
Proszę. – Spojrzał na nią poważnie na tyle, by zaniechała. – Tu chodzi o coś
więcej niż to, że jest z niewłaściwym facetem. Po co ma robić głupstwa? Bo nie
zjawiłem się wcześniej?
Pogratulował
sam sobie. Nawet w łachmanach i z tanim winem pod pachą potrafił jeszcze robić
wrażenie na ludziach. Na kobietach. To dodawało mu pewności siebie.
***
Nie
miał zamiaru pukać ani nic w ten deseń. Pociągnął za klamkę od razu, jednak drzwi
pozostawały zamknięte. Zapukał, chociaż po chwili zrozumiał, że przecież po
dotykaniu klamki było to zupełnie bezsensowne. Mimo wszystko usłyszał ciche
przekręcanie klucza w zamku. Nie poruszył się. Po chwili dotarło do jego uszu
ciche proszę.
Kobiece proszę.
Wszedł
niepewnym krokiem, zamykając za sobą drzwi. Dookoła nie było żywej duszy. Szedł
korytarzem prowadzącym do bawialni. Pusto. Przy aneksie? Nikogo.
Sypialnia.
Uchylił
drzwi i nie uwierzył własnym oczom.
–
Dwayne?
Podbiegł
do skrępowanego i zakneblowanego mężczyzny, który w samych bokserkach
prezentowałby się nawet zabawnie, gdyby nie fakt, że dłonie i stopy miał już
sine od zbyt mocno zaciągniętych więzów. Na jego głowie niewielki strup krwi
świadczył o zupełnie czymś innym,
niż podejrzewał Kurtis. Dlaczego nic wcześniej nie mówił? Nie wołał… o cholera.
niż podejrzewał Kurtis. Dlaczego nic wcześniej nie mówił? Nie wołał… o cholera.
Kurtis
przypomniał sobie, że zostawił nasłuch w biurze, nie wziął przenośnego. Usprawiedliwiając
się w myśli, pochylił się nad ofiarą, jednak w tym samym czasie spostrzegł w
oczach już przerażonego Dwayne’a jeszcze większe przerażenie.
Nie
odwrócił twarzy. Powrócił tylko bardzo powoli z pozycji zgiętej do
wyprostowanej.
–
Dobrze cię widzieć, Trent.
–
Laro…
–
Przysłałeś kogoś po Chirugai? Czyżbyś zapomniał, gdzie mieszkam?
–
Mogę wszystko…
–
Wytłumaczyć? – przerwała mu natychmiast.
Poczuł
jej dłoń na swoim ramieniu, momentalnie odwrócił się w jej stronę. Spojrzał w
jej oczy. Czekoladowe. Głębokie. Niżej na jej usta, za którymi tak tęsknił. Na
dekolt elegancko przyozdobiony kolią. Na suknię, odrobinę rozerwaną
gdzieniegdzie, pewnie przez Dwayne’a, w akcie samoobrony.
–
Nie musisz się tłumaczyć. Po prostu miałeś przyjść wcześniej. Stchórzyłeś,
Trent?
Całe
szczęście, że mówiła mu po nazwisku! Niech to będzie jego nowa ksywka w pracy
czy cokolwiek. Byleby nie wyszło, że Kurtis. Byłoby mu wstyd jeszcze bardziej.
–
Pozwolisz, że uwolnię mojego pracownika, a potem porozmawiamy? Mam wino –
zapytał.
Nie.
To nie było zwykłe pytanie. Nie mogła mu przecież zabronić.
–
Próbowałam go przepytać, jak widzisz, dość… dogłębnie. Ale kompletnie nic o
tobie nie wiedział. – Usłyszał w odpowiedzi, po czym znów pochylił się i wrócił
do rozwiązywania supłów przy dłoniach Dwayna, który tylko patrzył wystraszony, drżący.
Lara
obserwowała to w milczeniu. Zwróciła uwagę na trunek, który Kurtis postawił na
nocnym stoliku tuż obok łóżka.
–
Frankovka? Ty to masz gust.
–
Mogłaś być delikatniejsza – zauważył, depcząc po szkle rozbitego na ziemi
wazonu.
***
Ustawiła go do
pionu. Denerwowało go to. Postanowił zapomnieć o niezdrowej fascynacji i
ograniczyć rozmowę do minimum. Wyjść szybko i przemyć twarz zimną wodą. Co za
cholerny dzień!
Dwayne,
gdy rozeznał już, że uczestniczy w jakiejś taniej szopce, romansie na miarę
brazylijskiego tasiemca, ryknął wściekły, że się zwalnia. Kiedy Kurtis
zaproponował mu taksówkę na swój koszt, by prześwietlić czaszkę, kazał im
obojgu się jebać, a potem iść do diabła i za wszystko zapłacić kartą Master
Card.
Uśmiechnęli
się pod nosem do siebie, gdy z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.
–
Możesz mi wyjaśnić, dlaczego przerwałeś mi zabawę? Deamonie, zaraz, jak to
było? Heissturmie? Tak cię mam znaleźć na Facebooku? – Lara odezwała się
pierwsza.
–
I na Instagramie.
– Deamon pewnie od Demon Hunter. Domyśliłabym się, gdyby tamten się
wygadał.
–
Wybacz, że musiałaś zmierzyć się z tym dupkiem – wymamrotał dość poważnie i
wyciągnął papierosa, gdy ta stała przed nim i przyglądała mu się badawczo.
Po
jego słowach uniosła jedną brew.
–
Och czyżby? Na pewno był bardziej szarmancki, przystojny i…
–
Musiałem mu powiedzieć, co cię kręci. W ostateczności ty miałaś mu zdradzić,
komu trzy lata temu zlicytowałaś Chirugai. – Kurtis odpalił swoje zippo i
zaciągnął się.
–
Pieprzysz, Trent. To ja rozdawałam karty. Miałam wszystko pod kontrolą.
–
Chciał cię zabrać do pokoju i przelecieć – kontynuował i spokojnie wypuścił dym
z ust. – Słyszałaś to nijakie pieprzenie o Lux Veritatis? Same ogólniki, nieskładne. Pewnie w głowie miał tylko, jak ściągasz… – wstrzymał się. Przecież miał ograniczyć rozmowę do minimum! Przed chwilą o tym myślał, taki właśnie miał plan!
z ust. – Słyszałaś to nijakie pieprzenie o Lux Veritatis? Same ogólniki, nieskładne. Pewnie w głowie miał tylko, jak ściągasz… – wstrzymał się. Przecież miał ograniczyć rozmowę do minimum! Przed chwilą o tym myślał, taki właśnie miał plan!
Nigdy
nie potrafił dać sobie spokój. Nie przy niej.
–
Naprawdę tęskniłeś tak mocno, że przybyłeś mnie uratować? Czy go uratować? Jak
pewnie słyszałeś, sama zaprosiłam go na górę. Jestem już dużą dziewczynką.
Zmarszczył
brwi. Gdy podchodziła do niego bliżej, nawet nie drgnął.
–
Przyznaj się. Przybyłeś tu dokładnie z takimi samymi zamiarami. Chirugai? Seks?
Kogo to obchodzi. Bałeś się, że cię wyproszę albo, co gorsza, zastrzelę, za tę
ostatnią szopkę w rezydencji, gdy rozstaliśmy się hucznie w ogrodzie.
–
Pojedynek nas godny.
Położyła
mu dłoń na ramieniu, usta zbliżając do jego ucha.
–
Byłeś zazdrosny – szepnęła.
Poczuł
ciarki. Na widok drobnej sylwetki w rozdartej sukience wbił paznokcie we
wnętrze dłonii usiłował uregulować przyspieszony oddech. Powitał jej zbliżenie
szerokim uśmiechem.
–
Po prostu nie uważam punktualności za podstawową zasadę dobrego wychowania.
Co
ja pierdolę? –
Nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Bliskość zabójczo pięknej kobiety
wywoływała u niego kłopoty z koncentracją.
–
A co jest podstawą dobrego wychowania, Trent?
–
Mówienie… – zawahał się, co nie umknęło jej uwadze. A, do licha! Wyrzuć
to z siebie, chłopie! – Mówienie sobie po imieniu.
Spojrzała
na niego zdziwiona. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi, nie miała pojęcia,
że boli i gniecie go gdzieś w środku taka pierdoła.
że boli i gniecie go gdzieś w środku taka pierdoła.
–
Bzdury, same bzdury, kto by się przejmował. Wolałabym, żebyś się nie spóźniał,
Trent i zawsze przychodził osobiście. Olałeś sprawę. Nie przyszedłeś, wysłałeś
przystojnego dzieciaka z takim samym zarostem, słuchającego U2, pijącego
francuskie wina i zajadającego się owocami morza. Elegancika w brylantynowych
włosach. Dziwne. Ty nigdy nie używałeś brylantyny.
–
Nie wiesz, kim jestem. Już się nie znamy. – Usłyszała. – Ale pozwól, że się
przedstawię.
Wyciągnięcie
szorstkiej, męskiej dłoni w jej stronę było dla niej zagwozdką. Kurtis rozbierał
ją wzrokiem, to samo ona robiła z nim. Napiął wszystkie mięśnie aż do bólu, jak
drapieżnik gotów do ataku. Bez wątpienia wiedział, że go pożąda. Pragnie go jak
pokarmu, powietrza.
Wiedziała,
co się stanie, jeśli za nią chwyci. Wiedziała też, jak będzie wyglądało
pożegnanie, gdy ją odepchnie… Znała odpowiedź i westchnęła głęboko.
Złapała.
Kurtis
objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Całe ciało; policzek, szyja, kark i
wszystkie inne miejsca, których nie całował przez ostatnie trzy lata, płonęły. Uniosła
twarz, nadstawiając szyję, by całował dalej i dłużej; wsunęła ręce pod ulubioną
bluzę. Jego bluzę. Chłonęła ciepło jego skóry, twardość mięśni. Nie stracił
kondycji mimo biurokratycznego zajęcia. Oplotła go ciasno ramionami,
przycisnęła piersi do szerokiego torsu.
Łatwo
ci poszło, Kurtisie.
Zdała
sobie sprawę, że brzmiało to paskudnie nienaturalnie.
Lepiej tak niż wcale.
***
Patrzyła na
niego nieco ospale. Obserwował ją, gdy delikatnie leżała naga na łóżku z
butelką w dłoni. Jak za dawnych lat pili Frankovkę z gwintu. Długie brązowe
włosy opadały na jej plecy. Miał ochotę zanurzyć w nich dłoń. Wyglądała powabnie
i kobieco nawet z tanią prytą w dłoni.
–
Przepraszam, że nie przyszedłem.
–
Jesteś tu.
–
Laro…
Wyplątał
rękę z jej włosów, by pogładzić jedną pierś, potem drugą. Bawiła się w tym
czasie jego zarostem. Dotykała go, następnie przysunęła swój policzek, lecz
Kurtis odsunął się nagle.
–
Mam dość tych gówniarskich gierek. Dobra, zrobimy to tu i teraz. I jutro. I
pojutrze, dopóki nam się nie znudzi. Ale nie mów już do mnie po nazwisku.
–
I niech cię ręka boska broni przed strzelaniem w moją fontannę – odpowiedziała
mu.
–
Kampiłaś za nią.
–
W MOJĄ FONTANNĘ.
Chciała
coś jeszcze dodać, ale zamknął jej usta pocałunkiem.
Nie
była w stanie myśleć; jedynie odczuwała.
***
–
Wpadnij w czwartek, Tr… Trochę czasu będę mieć – oznajmiła na pożegnanie, gdy
zawiązywał krawat.
Garnitur
polecony przez boja hotelowego wyglądał na nim jak na Bondzie. Lara patrzyła na
niego, widząc w jego oczach błysk, który mówił: tak, wyglądam
zajebiście. I wyglądał tak, chociaż padające na niego przez szybę
słońce zdawało się go rozjaśniać. Jeszcze bardziej upiększać.
I w ogóle nie chciała, by aż tak jej się podobał. Odwróciła wzrok i wyciągnęła z kieszeni telefon.
I w ogóle nie chciała, by aż tak jej się podobał. Odwróciła wzrok i wyciągnęła z kieszeni telefon.
–
Niech zgadnę. Czwartkowe kanapowe posiedzenia z familią przy Przyjaciołach?
Nie
odpowiedziała, co zdziwiło go na tyle, by przyjrzeć się jej twarzy. Zmarszczyła
czoło.
Comedy
Central zdjęło „Przyjaciół”.
Wróć
już. Potrzebujemy pocieszenia.
Alister.
Zanim
zdążyła odwrócić wzrok, poczuła na swoim policzku delikatny pocałunek.
–
Wracam do pracy. Przekaż Alisterowi, że mam wszystkie odcinki na DVD.
Lara
uśmiechnęła się, odprowadzając wzrokiem mężczyznę do drzwi.
–
A ja mam twoje Chirugai. W Surrey. Zostawiłeś je w przebieralni na basenie.
–
No to skoro już jestem w Lodnynie…
Zobaczył
jej uśmiech.
–
Tchórz – rzuciła na pożegnanie, gdy zamykał za sobą drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz