SPECJAŁ TRZECI


TCHÓRZ




To miała być komedia. Komedia jakich mało. Komedia, która rozbawiłaby do łez starych wyjadaczy i która zawsze dobrze się kończy. Miała wzruszyć, rozkleić i pozostawić po sobie miłe, cieplusie , mięciusie flafi wrażenie. Tymczasem wielbicielom ich przygód pozostały już tylko wspomnienia potyczek, nie tylko tych seksualnych. Ciągnęły się bowiem ich dzieje już lat tyle, że ho-ho.
Czarnoskóry wiedział o tym bardzo dobrze. A narrator, mimo panującego przekonania, że nie powinno się bohaterów tak okrutnie przedstawiać – z oczu, włosów czy koloru skóry – i tak postanowił robić swoje. Zip? Bez dopisku czarnoskóry nie byłby już tym samym Zipem. I nawet fakt, że mężczyzna o kolorze skóry kawy z mlekiem załamany rasizmem niewdzięcznego narratora zapuścił na złość mu dredy, niewiele zmienił. Nikt nigdy nie nazwał go dredziarzem.
– Wszystko jak zwykle przeciwko mnie.
Zip siedział na kanapie i wzdychał ciężko raz po raz. Jego nostalgii tak bardzo chciał nie widzieć i nie komentować przemaszerowujący z kubkiem herbaty do biblioteki Alister. Ale musiał. Poczuł na sobie brzemię obowiązku, aby współczuć właśnie w tym momencie. Odłożył więc łaciaty kubek na stoliku i spojrzał na Zipa spod okularów, które przy siadaniu zsunęły się na czubek nosa.
– No dobra. Bo chyba coś cię gryzie…?
Zip pokręcił dość wolno głową – raz w prawo, a raz w lewo. Mlasnął przy tym dwukrotnie, co by nie było, że tak od razu wszystko z siebie wyrzuci. No way! Przecież to obok, co usiadło, to ta menda, Alister! Ta menda, która zawsze wszystko pierwsza kapuje Larze i Winstonowi. Ta łachudra, której wydaje się, że wszystkie rozumy pozjadała. Ten nudny lizodup, który tak się potrafi niefortunnie napatoczyć, że zepsuje każdy najdrobniejszy i najbardziej odporny na zniszczenie element elektronicznej konstrukcji rezydencji. Nawet tytanowy! To już nawet stupięćdziesięcioletni – czy jakoś tak by w sumie było – Winston nie był tak nieostrożny i nie pukał z wykrzywionym ryjem do drzwi przyczepy codziennie, bo coś nie chodzi.
– No dawaj. Przecież widzę, że coś cię męczy. – Usłyszał Zip.
– Rachel znów zerwała z Rossem – wyszeptał od razu.
– Przecież dziś piątek. To powtórka z wczoraj. A poza tym mam już dość słuchania o Przyjaciołach. To tylko serial! – Alister wstał oburzony, popychając kolanem stolik na tyle, by z łaciatego kubeczka odrobina herbaty ulała się na szklany blat.
Tak łatwo dałem się podejść? To niemożliwe. Przecież wyglądał na faktycznie załamanego. Na przesiąkniętego do szpiku kości nieszczęściem. J a k t o m o ż l i w e?!
– Taaak?! – łypnął Zip, również wstając, tym razem z takim impetem, że w kubeczku zostało już herbaty mniej niż połowa.
– Właśnie tak!
– No to już nie będziesz słuchał, bo zawiesili transmisję!
Zip odwrócił się na pięcie i wyszedł.
C…co? Jak to? 
Alister wyciągnął dłoń, by złapać niedoszłego współlokatora  (niedoszłego, bo jego przyczepa mieściła się de facto w ogrodzie), lecz na nic. Zip, nie oglądając się za siebie, moment potem trzasnął za sobą wyjściowymi drzwiami.
Fletcher rzucił nienawistne spojrzenie w stronę telewizora.
–  Obyś sczeznął, Comedy Central.
Postanowił natychmiast podzielić się traumatyczną informacją z samą Larą. I Winstonem. Tylko oni jeszcze nie wiedzieli, że wspólne cotygodniowe czwartki spędzane na kanapie z paczką Przyjaciół i popcornu dobiegły końca.
– WYCHODZĘ! – Po rezydencji rozniósł się głos tak mocny, że bezproblemowo wtargnął do uszu wszystkich domowników, zaglądając w każdy kąt rezydencji.
Głos Lary.
Alister wzdrygnął się. Zacisnął pięść i tupnął nogą.
–  No jasne! Wszyscy szczeźnijcie!

***

– A czy wie pan coś więcej o tej Brytyjce?
– Oczywiście, Dwayne. Co chciałbyś wiedzieć? Trzydzieści lat. Urodzona w Wimbledon. Włosy i oczy brązowe. Wzrost: z metr siedemdziesiąt. Zawód: kobieta samotna. Dodatkowo w ciągu minionych trzech lat słyszałem o niej ze dwanaście razy. Albo i częściej – pod zmienionym nazwiskiem. Zawsze zatrzymuje się w Grand Hotel i nigdy nie przebywa tam dłużej niż trzy noce. Ma słabość do malarstwa, U2, trzydniowego zarostu, dobrego wina i imienia Kurtis. Żadnych kłopotów. To wszystko. Pamiętaj, żebyś przed spotkaniem przygotował sobie dobrą historię. Dlaczego to robisz i tak dalej.
– U2? A nie… muzyki klasycznej?
Trent puścił usłyszaną uwagę mimo uszu. Tak, też czytał tę gniotowatą biografię napisaną po chuju o tym, jak z grzebiącej z miotełką w dłoni archeolog Croft stała się zaradną kobietą sukcesu, wykupującą coraz to śmielsze i większe nieruchomości pod cele filantropijne i kulturowe. Z jednej strony cieszył się, że nie było tam ani słowa o nim, z drugiej jednak pominięcie tak ważnych aspektów jej życia jak śmierć Wernera i ataki Monrtsum to dość duży falsyfikat.
– Dlaczego sam pan nie pójdzie? To tylko rutynowa seria pytań, a ja… ja nie czuję się na tyle kompetentny. Pan już ją zna…
– Fabryka debili – mruknął pod nosem Trent.
– Słucham?
– Bo spotkanie z nią to dla niektórych spowiedź – poprawił się głośniej. – Pomódl się i miej nadzieję, że cię polubi. Twoim jedynym obowiązkiem jest przynieść mi nazwisko.
Kurtis przejechał dłonią po delikatnym zaroście. Nie czuł się winny. Po prostu wiedział, że nie może się z nią zobaczyć pod tak błahym pretekstem. Zjadłaby go na śniadanie i wyrzygała dnia następnego. Bał się tego? Nie. Nie obawiał się jej kąsania. Lubił to nawet, tylko nie w takich okolicznościach, w jakich ostatecznie porzucił ją trzy lata temu. Wiedział, że tym razem przy pierwszej lepszej okazji nie poszłaby z nim do łóżka. Ewentualnie – ale tylko po to, by przestrzelić mu dupsko na wylot, aby kula wyszła kutasem.
Nigdy w życiu, Croft…
– Mam powiedzieć, że pan Deamon Heissturm przysyła mnie po informacje, tak?
– Żaden Deamon, żaden Heissturm. Zagaj delikatnie. Ma nad nami przewagę, więc nie radzę odnosić się do niej z przestrogą i zdradzać zbyt wiele. Wymyśl coś. Bądź… kreatywny.
– To znaczy?
Młody jegomość stał wyprostowany przed biurkiem. Kurtis miał wrażenie, że był on skończonym debilem. Czy nie wypowiadał się w jego kierunku dość jasno? Dlaczego musiał pracować z samymi ignorantami? Czy naprawdę lata pracy poświęconej odbudowaniu respektu, którym szczycili się wszyscy potomkowie Konstantina musiały spełznąć na niczym tylko dlatego, bo Trent nie potrafił wychować sobie swoich najemników?
No jebane debile, no.
– Jak nie pójdzie po dobroci, to nie pójdzie wcale.
Dwayne zmarszczył czoło. Zastanawiał się. Wszystko już teraz zależało chyba od niego samego. Kiedy wkroczy na szlak, wynik będzie kwestią improwizacji. Potem przypomniał sobie pewną firmę jubilerską.
– Prezenty mile widziane?
– Próbuj. – Trent podniósł dłoń i wcisnął przycisk wielkiego interkomu na swoim biurku. – Vallance, do mnie. Ekspresowo.
Kurtis Trent, a raczej Deamon Heissturm, podszedł do okna i spojrzał na rzekę w dole. Wyjął zapalniczkę z kieszeni kamizelki i szybkim ruchem ręki machnął nią w dół. Zippo otworzyło się z charakterystycznym pstryknięciem, ujawniając płomień. W tym samym czasie rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść.
Dwayne odwrócił twarz i zobaczył w progu starszego kolegę po fachu. Ten niósł pod pachami kilka teczek. Jedną otworzył i wyciągnął na zewnątrz małego pendrive’a. Zrobił kilka odważnych kroków i położył go na biurku Trenta. Kurtis odpalił papierosa i rzucił:
– To wszystko.
Vallance skłonił się i bez słowa opuścił pomieszczenie. Trent dłonią, w której trzymał papierosa, wskazał Dwaynowi biurko.
– Weź ten plik. Jeśli odczuwasz potrzebę, przejrzyj go, wydrukuj… cokolwiek. Lepiej miej go przy sobie w czasie wykonywania zadania. Pójdziesz też do Nicolsona i weźmiesz podsłuch.
Zmieszany trzydziestolatek zawahał się, ale nic nie powiedział. Podszedł ostrożnie do biurka i podniósł pendrive’a. Zawiesił na nim wzrok na chwilę, by zaraz potem spojrzeć pytająco
w stronę Trenta.
Ale on tylko uśmiechnął się z przekąsem.
– Plany hotelu. To tak na wszelki wypadek, gdybyś potrzebował wyjścia ewakuacyjnego.

***

Wóz patrolowy, który był najnowszym oplem omegą, doszczętnie zakorkował w samym centrum Londynu. Dwayne zatonął we własnych myślach i bez słowa jechał z Vallance’em, który klął raz po raz za kółkiem. Gdy stanął na kolejnych światłach, westchnął przeciągle i spojrzał na towarzysza.
– Coś cię trapi? – zapytał wprost. – Zwykle gadasz jak potłuczony…
– Heissturm mnie wkurwia. Wszystko robi tak, żeby go, kurwa, nienawidzić.
– Mówią, że kiedyś taki nie był.
– Nie ważne. Ani dziękuję, ani pocałuj mnie w dupę.
– Ale płaci.
Dwayne odwrócił twarz w stronę okna. Westchnął przeciągle.
–  Nie wiem, czy poradzę sobie z tą kobietą. Wiele o niej słyszałem.
– Wszyscy słyszeliśmy. To Lara Croft. Czego się spodziewasz?
– Miał na biurku jej zdjęcie. Gdy zabierałem pendrive’a…
– Stary, współczuję ci. Zamieszali cię w jakieś gówno.
Wóz zaparkował przy schludnych białych portalach Londyńskiego Klubu Diamentowego, kiedy Dwayne poczuł na swoim ramieniu dłoń towarzysza.

***

Wiele o niej słyszał. Krocząc długim, cichym korytarzem do pokoju na samym końcu, Dwayne czuł, że jest obserwowany przez windziarza, ale nic sobie z tego nie robił; zastanawiał się tylko, czy dobrze wygląda. Musiał, bo przecież zaraz miał spotkać się z kimś o wygórowanych roszczeniach względem prawdopodobnie wszystkiego. Choć nie znał jej wcale, martwił się o siebie, gdyż słyszał o jej gustach i guścikach. Przeglądał czasopisma, Internet i nawet zajrzał do książki biograficznej.
Zatrzymał się i spojrzał na lakierki z Clarksa. Delikatnie z matu przechodziły w materiał świecący, co miało, według ekspedientki, dodawać powagi i dojrzałości. Wyprasowane w kancik grafitowe spodnie, tak samo jak marynarka, przy śnieżnobiałej koszuli prezentowały się elegancko. Przez myśl Dwayne’a przeszło, że samo elegancko może dziś nie wystarczyć, ale nie chciał też wyjść na przereklamowanego Jamesa Bonda z bilbordów, gdy reklamówka Spectre wisiała na każdym słupie Londynu.
Zbliżając się do końca korytarza, usłyszał grany na pianinie swingujący, melancholijny cover One. Stanąwszy u drzwi pokoju, zyskał pewność, że muzyka dobiegała zza nich. Upewnił się, że zna tę piosenkę. Odetchnął ostatni raz. Zapukał.
– Wejdź.
Portier pewnie telefonował z holu i musiała na mnie czekać. – Wkroczył do małej bawialni i zamknął za sobą drzwi.
– Przekręć klucz – powiedział głos z sypialni.
Dwayne uczynił, co mu kazano, i przemierzywszy pokój, stanął u otwartych drzwi. Kiedy mijał stojący na biurku przenośny gramofon, zaczynała się właśnie druga zwrotka.
–  Czy cię zawiodłem? Lub pozostawiłem niesmak w twoich ustach? – zacytował.
W eleganckiej sukni siedziała na krześle przed toaletką tak delikatnie i z taką gracją, jak gdyby prawie nie dotykała krzesełka. Obnażone ramiona spoczywały wyprostowane na wysokim oparciu. Wpatrywała się w trójskrzydłowe zwierciadło, w dłoni trzymając pędzelek do różu. Gdy ostatni raz przejeżdżała nim po skórze, Dwayne odważył się spojrzeć w zwierciadło. Zaledwie przez ułamek sekundy, wydawało mu się, dostrzegł w jej oczach zdziwienie. Lub rozczarowanie. Po niczym innym nie mógł wywnioskować jej rozżalenia, więc mrugnął i spojrzał raz drugi, ale tym razem w odbiciu ujrzał tylko pewność siebie.
–  Wróć proszę do bawialni. Zaraz do ciebie przyjdę. – Usłyszał.
Stresował się. Skłonił, jak zwyczaj miał to robić przed samym Deamonem Heissturmem.
W odpowiedzi zobaczył nikły uśmiech. Kobieta lekko podniosła wzrok, by krótko i chłodno oszacować go w lustrze.
–  Albo poczekaj. – Wstała.
Odwróciła się do niego tyłem, stając na tyle blisko, by czuł zapach jej wytrawnych perfum. Zaciągnął się, rozchylając usta, by nie usłyszała, jak ujęte kolorytem powietrze rozchodziło się w jego nozdrzach. Miała wygięte w łuk plecy, w ułożeniu głowy i barków było coś aroganckiego i jednocześnie pełnego powagi. Widok czarnej smugi stanika na obnażonych plecach wzbudził dreszcz w zmysłach Dwayne’a, jednak nie był aż taki głupi. To nie na niego czekała.
– Musisz być Kurtis – powiedziała gładkim głosem, który niczego nie obiecywał. – Zapnij.
Dwayne’owi zadrżały ręce, gdy sięgał po suwak. Jedną dłonią przytrzymał delikatnie pleców, drugą pociągnął za zamek. Znał Larę do tej pory tylko ze zdjęć. Podejrzewał bardziej, że będzie jakąś twardą, stawiającą od wstępu warunki i pytania, babeczką o lodowatym spojrzeniu – ponurą kobietą, która wiele widziała i wymaga szacunku na najwyższym poziomie. Myślał też, że skoro tyle przeżyła historii opisanych w tej kultowej biografii, jej ciało nie będzie tak miłe; raczej suche od promieni słonecznych Egiptu. 
Oto Lara. Lara Croft. 
Przypomniał sobie o zadaniu. Zapiął sukienkę, po czym podszedł do gramofonu.
– Nie przełączaj – zabroniła z wdziękiem kobiety, która wiedziała, czego pragnie od życia.
Zepsuła mu pierwszą część planu. Miał ją zauroczyć znajomością ulubionego zespołu, opowiedzieć cokolwiek o jakimkolwiek wiszącym w pobliżu obrazie. Tak się złożyło, że żadnego w pokoju nie dostrzegł. Miał się też przedstawić jej ulubionym imieniem. Nawet nie zdążył!
Co za kobieta…
Niespiesznie podniósł na nią wzrok. Ubrana była do wyjścia; elegancką czarna suknię dopełniła wąską, kremowa marynarką. Nie włożyła tylko kapelusza, który złapała w wolną dłoń. W drugiej miała małą torebkę. Jeden nadgarstek opinał jej damski złoty zegarek na prostym, czarnym pasku, drugi – drobna złota bransoleta. Taksował kobietę dalej. Na prawym uchu zaczesane w tył włosy ukazywały płaski kolczyk z perłą w ażurowym złocie. Lubiła złoto. Uśmiechnął się pod nosem. Była bardzo piękna w ten zuchwały i beztroski sposób. Ironiczne podniesione w delikatny łuk brwi nad szerokimi, prostymi oczyma o dość wzgardliwym spojrzeniu, dawały mu jeden sygnał: masz szansę, koleś. Ale lepiej bądź samcem alfa.
Heissturm, ty ośle! Mówiłeś, że ma oczy brązowe, a zmieniają kolor od oświetlenia! Przechodzą przez gamę odcieni, od jasnego bursztynu aż po gorzką czekoladę!
Te oczy patrzyły teraz beznamiętnie w oczy Dwayne’a. Aż mu się siebie zrobiło żal. Czyżby był za słaby? Spojrzał na jej dekolt nieozdobiony żadną biżuterią. Dobrze, że w Londyńskim Klubie Diamentowym polecono mu kolię.
– Podobno sprowadza cię do mnie przekupstwo. – Usłyszał.
– Owszem. Nazywam się Kurtis Smith – odparł najbardziej szarmancko, jak tylko potrafił. – Chęć posiadania informacji. I nie wytłumaczę jej niczym więcej.
Zamyśliła się na moment.
– Absolutnie nie na ciebie czekałam – przyznała, zaskakując go tym. – Zejdźmy na kolację
i porozmawiajmy o twoich interesach przy butelce dobrego wina. Mam nadzieję, że znasz się na winie. – Podeszła do gramofonu i zatrzymała płytę w połowie. Odwróciła się. – Tylko nie mów nikomu, że ja nie.
Mrugnęła porozumiewawczo, zmieniając się. Jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki! 
Co za kobieta! Magiczna!
Dwayne wzruszył tylko ramionami i otworzył jej drzwi, by ruszyła przodem.

***

Lokal wydawał się bardziej classic niż modern. Lara stanęła przy wybranym przez kelnera stoliku w ciemnym kącie lśniącej, półkolistej restauracji hotelowej. Poczekała, aż garson odsunie jej krzesło i zdejmie z ramion marynarkę. Zgrabną kopertówkę postanowiła zatrzymać przy sobie, wieszając na oparciu siedziska, gdy w końcu przysunięto ją do solidnego, dębowego blatu.
– Po co ta izolacja? – zapytała, gdy kelner zostawił karty menu i oddalił się.
– To nasze pierwsze spotkanie. Wybacz, jeśli chciałem mieć cię tylko dla siebie.
Odważył się. Nie wiedział do samego końca, czy zaraz nie pożałuje tych słów. W wyobraźni odetchnął z ogromną ulgą, gdy tylko zobaczył delikatny uśmiech na jej twarzy.
– Wybiorę to samo danie, które wybierzesz ty. Widzę, że masz dobry gust.
Skomplementowała samą siebie, na co i on zareagował uśmiechem. Może zbyt szerokim i mało szarmanckim, pokazującym zęby, w ogóle niepasującym do sytuacji. Podrapał się z powagą po idealnym, trzydniowym zaroście. Brodę miał nadal bardziej jak papier ścierny niż delikatny dywanik; łudził się tylko, że o to właśnie chodziło Heissturmowi, gdy o tym wspominał.
Ona jednak wcale nie wydała się zniesmaczona. Przez moment Dwayne miał nawet wrażenie, że już ją poznał, zobaczył prawdziwą. Wcale nie była taką sztywną zołzą, Księżną Boną.
Roześmiał się tym razem bardziej do siebie. Skinąwszy na kelnera, zamówił butelkę czerwonego Château Cantemerle i tagliatelle z owocami morza dwa razy. Nie miał pojęcia, czy lubiła owoce morza, ale on sam czuł się już nieco odważniej.
– Miałabym pewną sugestię – usłyszał jej głos, gdy rozmawiał z kelnerem.
Obydwaj odwrócili twarze w jej stronę. Dwayne – nieco zaskoczony i automatycznie zduszony. Jak gdyby zawalił bardzo ważny egzamin, choć nie poznał jeszcze jego wyników.
– To nic takiego, preferuję po prostu penne.
Kelner zapisał wszystkie uwagi i odmaszerował dostojnie. Lara spojrzała na Dwayne’a, uśmiechając się delikatnie. Nieprzerwanie. Dziwił się i sobie, i jej.
– Mam nadzieję, że nie jesteś prawiczkiem. – Usłyszał i zakrztusił się własną śliną.
– Skąd… skąd to…
– Jesteś strasznie spięty. Wyluzuj trochę. To nie jest egzamin.
Jak to „nie”?!

***

– Dwayne wszedł.
Kurtis bez słowa odłożył słuchawkę. Najwyższy czas. Akurat zdążył wziąć prysznic i przebrać się z garniaka w ulubiony set. Postanowił się wyluzować.
Więc zaczynało się. Start.
Z namysłem podszedł do okna i raz jeszcze przesunął spojrzeniem po w oddali widocznych budynkach. Widział Grand Hotel, a oczami wyobraźni i to, co działo się w środku.
Zapalił papierosa. Odczuwał w żołądku lekką pustkę, mimo że wrąbał kawałek pizzy ledwo chwilę temu – więcej nie dał rady. Czy to nagły żal? Że oddał zadanie, bo nie mógł przyznać się do winy? Myśl ta zapaliła go wstydem.
Ale właściwie czemu miałby się płaszczyć? Nie chciał się płaszczyć. Nie był tą samą osobą, którą Croft po raz pierwszy ujrzała w Café Metro, na końcu tego paryskiego getta. Ona też wydawała się przez pryzmat medialny inna, mniej ciekawa. Ale, do cholery, to nadal Lara!
Wszyscy najemnicy już dawno skończyli robotę i poszli do domu. Samotność, na myśl o tym wielkim gmachu, w którym się znajdował i o tej niedosiężnej fortecy, którą stworzył, była wzruszająca. Z odpalonym papierosem podszedł do biurka i włączył jeden z przycisków na swoim komputerze. Ustawił głośność na taką, by z papierosem rozłożyć się wygodnie na kanapie w rogu. Nie zważając, że popiół opada na zdobioną szklanymi wykończeniami podłogę, zamknął oczy.
– Mam nadzieję, że nie jesteś prawiczkiem. – Usłyszał przejrzysty, klarowny głos, po którym poczuł, że na ramionach wszystkie, nawet najmniejsze włoski, stanęły dęba. Parsknął.
– Mam nadzieję, Croft, że nie pójdziesz z nim tak łatwo do łóżka. Oddaj mu, co masz oddać albo powiedz, co wiesz, i spierdalaj.

***

– Denerwuje cię, gdy ktoś się stara?
– Sztuką jest robić sztukę, ale nie być sztucznym.
Rozmowa z tą kobietą była jak narkotyk. Im więcej porozumiewawczych spojrzeń Dwayne z nią wymieniał i im więcej słów docierało do niego z jej pełnych ust, tym bardziej nie mógł się powstrzymać przed czerpaniem z radości i zapominaniem się. Zapominaniem, że był w pracy. Ciężar schowanego w kieszeni podsłuchu pił go czasami, gdy przypominał sobie o Heissturmie i jego moralizatorskim pieprzeniu. Jakby wcale jej nie znał! Przecież nie była taka, jak mówił!
– Mam coś dla ciebie. – Wyciągnął z kieszeni podłużne, granatowe pudełeczko, elegancko owinięte śnieżnobiałą wstążką zwiniętą w kokardkę.
Przesunął pakunek po stole, a Lara dotknęła go opuszkiem palca. Po chwili złapała w dłoń
i rozwiązała wstążkę. Jej wzrok wydał się nieco chłodniejszy.
– Zapnę ci ją, jeśli opowiesz mi coś o sobie.
– To nie jest randka – urwała sucho, a kelner podał posiłek.

***
            Co ty narobiłeś!
Czuł, że zaraz eksploduje.
No kurwa, no nie! Nie jesteś tam, kurwa, na żadnej, kurwa, randce!
Zazdrościł. Wiedział o tym, gdy przełykał raz po raz ślinę. Gdy co chwilę wstawał po kolejnego papierosa, aż w końcu całą paczkę zabrał ze stołu na kanapę. Nie mógł jednak leżeć w spokoju, bo każde kolejne brzmienie głosu Dwayne’a irytowało go po stokroć.
Nie wiedział sam, czy wkurza go bardziej jego nieudacznictwo i fakt, że właśnie zepsuł sobie czystą pozycję do zdobycia informacji, czy może raczej mierziła go ta romantyczna otoczka.
Zaczął żałować. Mógł to inaczej rozegrać. Mógł pójść sam.
– Drogi dzienniczku. – Usłyszał z głośników kpiący ton. – Spędzam uroczo czas w towarzystwie pewnego przystojnego Kurtisa. Niestety wiem, że przyszedł on tylko po to, aby mnie oczarować i zaoferować coś kompletnie nieopłacalnego.
Dzienniczku?! Przecież cierpiała na cholerę, gdy ktoś cokolwiek w jej obecności mówił o dziennikach. Kojarzyło jej się to z Wenerem i w ogóle… Przez dwa lata nie mógł znieść jej histerycznego podejścia do kwestii Monstrum. Teraz radowało go, że najwyraźniej się wyleczyła, tylko uwierało i drażniło, że nie był częścią tej przemiany. Ona była później.
Dobrze, że nie miał w biurze kamery na obraz restauracji. Umknęło mu, że Croft bawiła się całkiem nieźle, choć nie słyszał tego tak wyraźnie w jej głosie. Naraz przechyliła się nad stolikiem i położyła dłoń na dłoni Dwayne’a.
–  Posłuchaj, Kurtis – szepnęła.
Trent zadrżał. Nigdy nie mówiła mu po imieniu! N I G D Y! Zawsze tylko: Co ty odpierdalasz, Trent? Co ty sobie myślisz, Trent. Zachowujesz się jak debil, Trent. Wyjdź, Trent. Nie chcę na ciebie patrzeć, Trent. Brzydzę się tobą… Trent. No dobra… ale nawet gdy powiedziała, że go kocha, też powiedziała: Kocham cię, Trent, wiesz?
Położył chłodną dłoń na czole i odetchnął głęboko. Nie mógł słuchać tego bełkotu, a jednak musiał trzymać pieczę nad sytuacją. Potrzebował tego. Potrzebował też nazwiska, które mogło mu pomóc. Stawka była zbyt wysoka, by to teraz zaprzepaścić z powodu sentymentów, chociaż także sentymentów dotyczyła. Znów usłyszał głos Dwayne’a:
– Słucham cię cały czas, Laro.
– Mogę ci pomóc. Jesteś nawet zabawny. Nawet czarujący. Nawet słodki.
Trent przewrócił się z pleców na brzuch.
Zaraz się zrzygam…
– Jeśli dasz mi dobry powód…
– Lux Veritatis – Dwayne przerwał odważnie. Po chwili kontynuował: – Zakon ten nie jest przesadnie znany w kręgach szerszych niż te interesujące się najmniejszą spuścizną historyczną.
Pierdolenie o Szopenie… – wymsknęło się Kurtisowi. To samo pomyślała Lara.
– Mów dalej.
– Chciałbym, byś przekazała mi nazwisko osoby, która ma najnowsze dane na temat lokalizacji Chirugai. Wiem, że jakiś czas temu miała miejsce licytacja. Interesuje mnie to znalezisko. Tak jakby znam…
– Trent.
– Słucham?

Przez kilka setnych sekund, które wydawały się dla niej całą wiecznością, przyglądała się twarzy Dwayne’a. Mimice, gestom. Wiedział coś? Znał go? Skojarzył nazwisko? Nic?
Naprawdę nic?
Nie mogła w to uwierzyć, ale mężczyzna wydawał się zupełnie nieporuszony. A jednak dostał to, czego chciał – jakieś nazwisko. To znaczy, nie dostał. Prawdziwy Kurtis nie miał swojego Chirugai. Wiedziała o tym dobrze. Ale skoro ten tutaj nie wiedział, powinien jej podziękować.
– Co z tego będę mieć?

W co ty pogrywasz, Croft? 
Poczuł ciarki, gdy usłyszał swoje nazwisko wypowiadane przez nią samą. Automatycznie skierował się na tor jej myślenia. Już wiedział. Sprawdzała go. Myśli o mnie, tak. Na pewno. Pewnie nawet liczyła, że to ja umawiam się z nią, gdy typ przedstawił się jako zainteresowany starymi czasami Kurtis.

– Powtórzysz nazwisko?
– Jeszcze raz: co z tego będę mieć? I mam jeszcze drugie pytanie w zanadrzu: po co ci ostrze? Jest zupełnie bezużyteczne. To tylko muzealny eksponat.
– To wystarczy.
– Jeżeli będziesz odpowiadał półsłówkami, za moment się pożegnamy, panie Smith.
Mecenas sztuki? Co to za pieprzenie. Myśl, Lara. Gdzie trafiłoby Chirugai, gdybyś je oddała? Do Trenta? Co masz do stracenia? Pamiątkę? Setki razy próbowałaś jej używać. To nie działa. Tylko prawowity członek po inicjacji Lux Veritatis może wykorzystywać moce do sterowania dyskiem. Jest zupełnie bezużyteczne.
Miała przed sobą twarz Dwayne’a, który – zmieszany, nieco już wycofany – poruszył się niepewnie na krześle. Mówił coś, ale nie mogła się skupić, by słuchać jego czczych bajek.
Trzy lata temu zerwała kontakt z Kurtisem. Przypomniała sobie to drastyczne pożegnanie, gdy odrobinę nerwowo gorączkował na temat spuścizny Lux Veritatis. Mówił o spaleniu dziennika i oddaniu mu jego własności. Była zbyt wściekła. Rzuciła wtedy na odchodne coś o jakiejś aukcji, już wtedy miała plan bawić się nieruchomościami i swoimi znaleziskami. Nie zabrałaby ich przecież do grobu – musiała coś z nimi robić. Nawet teraz poczuła chłód lufy pistoletu, który wtedy przyłożył jej do czoła. Nie zastrzelił jej, mimo że irytowała go coraz bardziej. Pyskowała, mówiła po nazwisku. Nie brała pod uwagę jego słów. Odszedł ostatecznie przegrany, wybiegł z rezydencji  w podskokach, gdy strzelała mu pod nogi. I już nigdy nie usłyszała o Trencie. Ale ten, irytujący jak mucha, zawsze wracał. Głównie we wspomnieniach i prostych skojarzeniach, gdzieś w codzienności. Może jednak tego nie ustawił? Może jest gdzieś indziej? Może nie żyje? Jak długo żyją legioniści i poszukiwacze przygód?
Trochę szkoda…
Spojrzała niewzruszona i nieprzekonana na Dwayne’a, który nie przerywał monologu. Coś tam o pradziadku zakonniku po kądzieli i możliwości  swojego szefa do stworzenia wystawy, na której Lara mogłaby sporo zarobić, gdyby odzyskać dysk.
Co miałaby do stracenia, jeśli przepytałaby go dosadniej, dogłębniej? Może coś ukrywał? Może był lepszym kłamcą, niż oceniła na wstępie? A może Trent nie był już Trentem? 
Podjęła decyzję w zastraszająco szybkim tempie, przerywając jego czcze wysiłki.
– To, czego szukasz, jest w moim pokoju. Zapraszam cię do niego.
Kelner przyniósł drinki.

***

Po schodach zbiegał jak jakiś nienormalny, co najmniej dziki, mając duszę wyzbytą z wszelkich niepotrzebnych myśli poza tymi, które dotyczyły Lary. Wizja tego, co mogło dziać się w jej pokoju, była na tyle upierdliwa, że postanowił położyć wszystko na jedną kartę. Zresztą niewiele miał do stracenia. W ogóle nie spodziewał się po tym chodzącym niedorozwoju romantycznych kolacji i seksualnych podtekstów, na boga! Specjalnie wybrał nierozgarniętego chłystka, który miał się przypodobać, dostać nazwisko albo od razu artefakt i tyle!
Spojrzał przed siebie i dostrzegł czarną toyotę S-klasy, której drzwi oklejono żółtą wlepą z uderzająco widocznym napisem TAXI.
– Zapraszam do przodu.
Trent rozsiadł się wygodnie, kiedy skręcali na skrzyżowaniu, obierając kierunek na hotel.
– Pan do kobiety? – Usłyszał.
– He?
– Pytam, czy jedziesz pan do kobiety.
Przytaknął, a jego ramiona wzruszyły w górę i opadły, jak gdyby bez jego woli.
– To powiem ci, panie, że strój to masz pan niedobrany paskudnie.
Świetnie. Jeszcze tego mu było trzeba. Uwag o jego wyglądzie! I to od jakiegoś woźnicy!
Właściwie miał je gdzieś, nie będzie się przejmował; odetchnął i przewrócił oczami. Znał Larę. Może i liczył się dla niej wygląd typa, który zawraca jej głowę jakimiś propozycjami biznesowymi. Ale był też święcie przekonany, że wygląd nie zrobi jej różnicy, gdy tylko zobaczy jego nieogoloną mordę. Tę z dużym nosem i charakterystycznie opadającą na czoło grzywką.
– To nieistotne. Jedź. – Spojrzał na żółte światło, które po chwili zmieniło kolor na zielony.

***

            Czuł, że łapał dwie sroki za dwa ogony. Tę rzecz dla szefa i seks z panną Croft?
I kto jest debeściak?!
– …ale jeśli to cię interesuje, Kurtisie Smithie, to powiem ci jeszcze, że wiedza o Lux Veritatis jest zbyt szczątkowa, aby robić o nich ekspozycję. Chyba że masz na nią jakiś pomysł.
Oczywiście, że nie miał! Nie było żadnej ekspozycji! Wiedział o tym on, jego szef i cała firma. Nie było w sieci zbyt wielu informacji o zakonie. To, co Dwayne wiedział, to tylko tyle, że za chwilę, lada moment pójdzie z lepszą wersją Księżnej Bony do jej pokoju i to tym przejmował się najbardziej.
– Hmm? – podkreśliła poprzednie pytanie, sięgając po szklankę.
Wiedział, że oczekiwała odpowiedzi. Że na to pytanie musi odpowiedzieć cokolwiek. Nie! Nie cokolwiek, tylko to, co spodoba jej się na tyle, by mógł ją dotknąć.
– To może być więc idealny wstęp, aby rozjaśnić te nieznane karty historii – zapewnił.
Przeraził się. Ale nie było tego, o dziwo, po nim widać. Po prostu czuł wewnętrzną presję.
– Na pewno – odezwała się bez przekonania i wypiła do końca swoją cuba libre.
– Laro… – Usłyszała uspokajający głos. – Weź pod uwagę, że szef mój jest w stanie naprawdę dużo zapłacić. To tylko bezużyteczny eksponat, sama tak powiedziałaś. Więc może pokaż mi go, zrobię mu zdjęcie i umówię was na spotkanie.
Dużo zapłacić? Dobre sobie. Trent nigdy nie miał grosza przy duszy – przypomniała sobie. 
Rozczarowała się; to nie o niego chodziło lub Dwayne wciąż kłamał. Musiała się przekonać.
– Dobrze. – Wstała z krzesła i skinęła na kelnera, by przyniósł jej rzeczy. – A teraz chodźmy – ponagliła niemal szorstko.

***

Czuł, że jest coraz bliżej niej, już jakby choć cząstką… Jedną nogą, tak blisko! Chciał wbiec do hotelu, prawie zapominając o zapłacie taksiarzowi, ale ten przypomniał się, szarpiąc w ostatniej chwili Kurtisa za rękaw jego bluzy. Trent był jak w transie. Spojrzał na swój cień odbijający się w szklanych oknach Grand Hotelu. Wyglądał jak szczeniak.
Wyglądał jak wtedy. Ciemna, choć odrobinę sprana bluza z czerwoną pieczęcią na klacie; zielone bojówy i wysokie buty. To w takim stroju było mu najwygodniej i w takim zaszywał się w biurze, gdy nikogo nie było już w robocie. Pierwszy pojawiał się w firmie i ostatni wychodził. A właściwie, kogo chciał oszukać? Mieszkał w apartamencie, bo nigdy nie miał własnego kąta ani miejsca, do którego mógłby wracać.
Trzy ostatnie lata podróżował. Szukał spuścizn po Lux Veritatis, aż w końcu wylądował w Londynie. W świetnym wieżowcu, z grzecznymi pracownikami, którzy spełniali jego zachcianki, bo postawił się dość wysoko. Używał nazwiska ojca, a znajomość kilku języków przychyliła się do rozwoju kariery zawodowej w branży spedycyjnej. Nie czuł, że zmienił się bardzo. Syndykat zbrodni poznany od podszewki jeszcze za czasów Gundersona sprawił, że Trent nie miał oporów przed układaniem się z mafią. Miał za to ludzi wyszkolonych przede wszystkim do roboty, nie do gadania. Wzbudzał respekt. W garniturze, na kolacjach biznesowych, kiedy towarzyszyły mu najładniejsze i najdroższe prostytutki Brytanii, wiedział, jak się zachować.
Dlaczego teraz stał przed tym drogim hotelem jak jakiś gówniarz? Odwrócił twarz. Zobaczył nocny sklep umiejscowiony po drugiej stronie ulicy. Monopolowy, całodobowy. Najszybciej jak potrafił przebiegł nie po pasach i dostał się do środka. W pośpiechu ściągnął z półki butelkę czeskiego, dość taniego wina, które kojarzyło mu się z dobrymi czasami. Zapłacił zdziwionej ekspedientce o dużo za dużo, nie czekając na resztę. Wrócił do hotelu. 
Kilku ochroniarzy nie chciało go wpuścić. Że niby pijany, hałasuje i nie wygląda. Ale portfel Kurtisa był dziś i dla nich hojny, i Trent postanowił nie przejmować się złym wejściem. Mówiło się, że nie ważne, jak się zaczyna, ale jak się kończy. Po cichu jeden służbista hotelowy odprowadził go do recepcji. Recepcjonistka spojrzała na niego zdziwiona.
– Nie będziesz chciała mi pomóc. – Usłyszała. Zdziwiła się, marszcząc czoło.
– Ale możesz mi uwierzyć lub nie. Jeśli mi nie powiesz, w którym pokoju ulokowała się Lara Croft, wejdę do każdego pomieszczenia w tym hotelu i narobię bałaganu.
– Ochro…
– Proszę. – Spojrzał na nią poważnie na tyle, by zaniechała. – Tu chodzi o coś więcej niż to, że jest z niewłaściwym facetem. Po co ma robić głupstwa? Bo nie zjawiłem się wcześniej?
Pogratulował sam sobie. Nawet w łachmanach i z tanim winem pod pachą potrafił jeszcze robić wrażenie na ludziach. Na kobietach. To dodawało mu pewności siebie.

***

Nie miał zamiaru pukać ani nic w ten deseń. Pociągnął za klamkę od razu, jednak drzwi pozostawały zamknięte. Zapukał, chociaż po chwili zrozumiał, że przecież po dotykaniu klamki było to zupełnie bezsensowne. Mimo wszystko usłyszał ciche przekręcanie klucza w zamku. Nie poruszył się. Po chwili dotarło do jego uszu ciche proszę.
Kobiece proszę.
Wszedł niepewnym krokiem, zamykając za sobą drzwi. Dookoła nie było żywej duszy. Szedł korytarzem prowadzącym do bawialni. Pusto. Przy aneksie? Nikogo.
Sypialnia.
Uchylił drzwi i nie uwierzył własnym oczom.
– Dwayne?
Podbiegł do skrępowanego i zakneblowanego mężczyzny, który w samych bokserkach prezentowałby się nawet zabawnie, gdyby nie fakt, że dłonie i stopy miał już sine od zbyt mocno zaciągniętych więzów. Na jego głowie niewielki strup krwi świadczył o zupełnie czymś innym,
niż podejrzewał Kurtis. Dlaczego nic wcześniej nie mówił? Nie wołał… o cholera.
Kurtis przypomniał sobie, że zostawił nasłuch w biurze, nie wziął przenośnego. Usprawiedliwiając się w myśli, pochylił się nad ofiarą, jednak w tym samym czasie spostrzegł w oczach już przerażonego Dwayne’a jeszcze większe przerażenie.
Nie odwrócił twarzy. Powrócił tylko bardzo powoli z pozycji zgiętej do wyprostowanej.
– Dobrze cię widzieć, Trent.
– Laro…
– Przysłałeś kogoś po Chirugai? Czyżbyś zapomniał, gdzie mieszkam?
– Mogę wszystko…
– Wytłumaczyć? – przerwała mu natychmiast.
Poczuł jej dłoń na swoim ramieniu, momentalnie odwrócił się w jej stronę. Spojrzał w jej oczy. Czekoladowe. Głębokie. Niżej na jej usta, za którymi tak tęsknił. Na dekolt elegancko przyozdobiony kolią. Na suknię, odrobinę rozerwaną gdzieniegdzie, pewnie przez Dwayne’a, w akcie samoobrony.
– Nie musisz się tłumaczyć. Po prostu miałeś przyjść wcześniej. Stchórzyłeś, Trent?
Całe szczęście, że mówiła mu po nazwisku! Niech to będzie jego nowa ksywka w pracy czy cokolwiek. Byleby nie wyszło, że Kurtis. Byłoby mu wstyd jeszcze bardziej.
– Pozwolisz, że uwolnię mojego pracownika, a potem porozmawiamy? Mam wino – zapytał.
Nie. To nie było zwykłe pytanie. Nie mogła mu przecież zabronić.
– Próbowałam go przepytać, jak widzisz, dość… dogłębnie. Ale kompletnie nic o tobie nie wiedział. – Usłyszał w odpowiedzi, po czym znów pochylił się i wrócił do rozwiązywania supłów przy dłoniach Dwayna, który tylko patrzył wystraszony, drżący.
Lara obserwowała to w milczeniu. Zwróciła uwagę na trunek, który Kurtis postawił na nocnym stoliku tuż obok łóżka.
– Frankovka? Ty to masz gust.
– Mogłaś być delikatniejsza – zauważył, depcząc po szkle rozbitego na ziemi wazonu.

***

Ustawiła go do pionu. Denerwowało go to. Postanowił zapomnieć o niezdrowej fascynacji i ograniczyć rozmowę do minimum. Wyjść szybko i przemyć twarz zimną wodą. Co za cholerny dzień!
Dwayne, gdy rozeznał już, że uczestniczy w jakiejś taniej szopce, romansie na miarę brazylijskiego tasiemca, ryknął wściekły, że się zwalnia.  Kiedy Kurtis zaproponował mu taksówkę na swój koszt, by prześwietlić czaszkę, kazał im obojgu się jebać, a potem iść do diabła i za wszystko zapłacić kartą Master Card.
Uśmiechnęli się pod nosem do siebie, gdy z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.
– Możesz mi wyjaśnić, dlaczego przerwałeś mi zabawę? Deamonie, zaraz, jak to było? Heissturmie? Tak cię mam znaleźć na Facebooku? – Lara odezwała się pierwsza.
– I na Instagramie.
– Deamon pewnie od Demon HunterDomyśliłabym się, gdyby tamten się wygadał.
– Wybacz, że musiałaś zmierzyć się z tym dupkiem – wymamrotał dość poważnie i wyciągnął papierosa, gdy ta stała przed nim i przyglądała mu się badawczo.
Po jego słowach uniosła jedną brew.
–  Och czyżby? Na pewno był bardziej szarmancki, przystojny i…
– Musiałem mu powiedzieć, co cię kręci. W ostateczności ty miałaś mu zdradzić, komu trzy lata temu zlicytowałaś Chirugai. – Kurtis odpalił swoje zippo i zaciągnął się.
– Pieprzysz, Trent. To ja rozdawałam karty. Miałam wszystko pod kontrolą.
– Chciał cię zabrać do pokoju i przelecieć – kontynuował i spokojnie wypuścił dym
z ust. – Słyszałaś to nijakie pieprzenie o Lux Veritatis? Same ogólniki, nieskładne. Pewnie w głowie miał tylko, jak ściągasz… – wstrzymał się. Przecież miał ograniczyć rozmowę do minimum! Przed chwilą o tym myślał, taki właśnie miał plan!
Nigdy nie potrafił dać sobie spokój. Nie przy niej.
– Naprawdę tęskniłeś tak mocno, że przybyłeś mnie uratować? Czy go uratować? Jak pewnie słyszałeś, sama zaprosiłam go na górę. Jestem już dużą dziewczynką.
Zmarszczył brwi. Gdy podchodziła do niego bliżej, nawet nie drgnął.
– Przyznaj się. Przybyłeś tu dokładnie z takimi samymi zamiarami. Chirugai? Seks? Kogo to obchodzi. Bałeś się, że cię wyproszę albo, co gorsza, zastrzelę, za tę ostatnią szopkę w rezydencji, gdy rozstaliśmy się hucznie w ogrodzie.
– Pojedynek nas godny.
Położyła mu dłoń na ramieniu, usta zbliżając do jego ucha.
– Byłeś zazdrosny – szepnęła.
Poczuł ciarki. Na widok drobnej sylwetki w rozdartej sukience wbił paznokcie we wnętrze dłonii usiłował uregulować przyspieszony oddech. Powitał jej zbliżenie szerokim uśmiechem.
– Po prostu nie uważam punktualności za podstawową zasadę dobrego wychowania.
Co ja pierdolę? – Nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Bliskość zabójczo pięknej kobiety wywoływała u niego kłopoty z koncentracją.
– A co jest podstawą dobrego wychowania, Trent?
– Mówienie… – zawahał się, co nie umknęło jej uwadze. A, do licha! Wyrzuć to z siebie, chłopie! – Mówienie sobie po imieniu.
Spojrzała na niego zdziwiona. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi, nie miała pojęcia,
że boli i gniecie go gdzieś w środku taka pierdoła.
– Bzdury, same bzdury, kto by się przejmował. Wolałabym, żebyś się nie spóźniał, Trent i zawsze przychodził osobiście. Olałeś sprawę. Nie przyszedłeś, wysłałeś przystojnego dzieciaka z takim samym zarostem, słuchającego U2, pijącego francuskie wina i zajadającego się owocami morza. Elegancika w brylantynowych włosach. Dziwne. Ty nigdy nie używałeś brylantyny.
– Nie wiesz, kim jestem. Już się nie znamy. – Usłyszała. – Ale pozwól, że się przedstawię.
Wyciągnięcie szorstkiej, męskiej dłoni w jej stronę było dla niej zagwozdką. Kurtis rozbierał ją wzrokiem, to samo ona robiła z nim. Napiął wszystkie mięśnie aż do bólu, jak drapieżnik gotów do ataku. Bez wątpienia wiedział, że go pożąda. Pragnie go jak pokarmu, powietrza.
Wiedziała, co się stanie, jeśli za nią chwyci. Wiedziała też, jak będzie wyglądało pożegnanie, gdy ją odepchnie… Znała odpowiedź i westchnęła głęboko.
Złapała.
Kurtis objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Całe ciało; policzek, szyja, kark i wszystkie inne miejsca, których nie całował przez ostatnie trzy lata, płonęły. Uniosła twarz, nadstawiając szyję, by całował dalej i dłużej; wsunęła ręce pod ulubioną bluzę. Jego bluzę. Chłonęła ciepło jego skóry, twardość mięśni. Nie stracił kondycji mimo biurokratycznego zajęcia. Oplotła go ciasno ramionami, przycisnęła piersi do szerokiego torsu.
Łatwo ci poszło, Kurtisie.
Zdała sobie sprawę, że brzmiało to paskudnie nienaturalnie.
Lepiej tak niż wcale.

***

Patrzyła na niego nieco ospale. Obserwował ją, gdy delikatnie leżała naga na łóżku z butelką w dłoni. Jak za dawnych lat pili Frankovkę z gwintu. Długie brązowe włosy opadały na jej plecy. Miał ochotę zanurzyć w nich dłoń. Wyglądała powabnie i kobieco nawet z tanią prytą w dłoni.
– Przepraszam, że nie przyszedłem.
–  Jesteś tu.
– Laro…
Wyplątał rękę z jej włosów, by pogładzić jedną pierś, potem drugą. Bawiła się w tym czasie jego zarostem. Dotykała go, następnie przysunęła swój policzek, lecz Kurtis odsunął się nagle.
– Mam dość tych gówniarskich gierek. Dobra, zrobimy to tu i teraz. I jutro. I pojutrze, dopóki nam się nie znudzi. Ale nie mów już do mnie po nazwisku.
– I niech cię ręka boska broni przed strzelaniem w moją fontannę – odpowiedziała mu.
– Kampiłaś za nią.
– W MOJĄ FONTANNĘ.
Chciała coś jeszcze dodać, ale zamknął jej usta pocałunkiem.
Nie była w stanie myśleć; jedynie odczuwała.

***

– Wpadnij w czwartek, Tr… Trochę czasu będę mieć – oznajmiła na pożegnanie, gdy zawiązywał krawat.
Garnitur polecony przez boja hotelowego wyglądał na nim jak na Bondzie. Lara patrzyła na niego, widząc w jego oczach błysk, który mówił: tak, wyglądam zajebiście. I wyglądał tak, chociaż padające na niego przez szybę słońce zdawało się go rozjaśniać. Jeszcze bardziej upiększać.
I w ogóle nie chciała, by aż tak jej się podobał. Odwróciła wzrok i wyciągnęła z kieszeni telefon.
– Niech zgadnę. Czwartkowe kanapowe posiedzenia z familią przy Przyjaciołach?
Nie odpowiedziała, co zdziwiło go na tyle, by przyjrzeć się jej twarzy. Zmarszczyła czoło.

Comedy Central zdjęło „Przyjaciół”.
Wróć już. Potrzebujemy pocieszenia.
Alister.

Zanim zdążyła odwrócić wzrok, poczuła na swoim policzku delikatny pocałunek.
– Wracam do pracy. Przekaż Alisterowi, że mam wszystkie odcinki na DVD.
Lara uśmiechnęła się, odprowadzając wzrokiem mężczyznę do drzwi.
– A ja mam twoje Chirugai. W Surrey. Zostawiłeś je w przebieralni na basenie.
– No to skoro już jestem w Lodnynie…
Zobaczył jej uśmiech.
– Tchórz – rzuciła na pożegnanie, gdy zamykał za sobą drzwi.

End.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz