Pukanie rozeszło się po gabinecie. Młody
mężczyzna w mundurze nie usłyszał wcale zaproszenia, mimo to otworzył drzwi
ostrożnie i wszedł. Rozejrzał się. Było ciemno; jedynie lampka przy biurku
dawała jakieś światło, rozjaśniając twarz inspektora. Zarośniętą, zmarszczoną i
napiętą w powadze.
– Przepraszam, czy mogę… Mam dokumenty, o które pan prosił.
Levis nawet na niego nie zareagował. Ruchem
ręki zaprosił go, by podszedł i rozszerzył drżące palce, w które junior wsadził
teczkę.
– To wszystko. Idź już. – Usłyszał.
Wycofał się kilka kroków, ale odwrócił się
jeszcze. Inspektor Levis notował coś na jednej z rozrzuconych po biurku kart. Pismo miał nierówne, długopis drżał mu w dłoni.
– Przepraszam, ale… Mogę o coś zapytać?
Robert dopiero teraz odwrócił do niego głowę
i spojrzał pytająco. Junior kontynuował:
– Z tego wszystkiego wynika, że była…
niewinna, prawda?
Zamilknął, gdy inspektor wstał i stanął przed
nim. Przewyższał go prawie o głowę.
– Była. A teraz spierdalaj stąd – wycharczał.
– I powtórz to samo tym od mediów. Mają zrobić wszystko, rozumiesz – zacisnął
zęby – wszystko, aby cały świat się o tym dowiedział.
Junior nie czekał już; skłonił się tylko i
szybko wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Robert westchnął. Oddychał
ciężko; jak ciężko było też powstrzymać drżenie w dłoni? Nie potrafił tego. Podszedł do
sejfu, wstukał kod i wyciągnął dziennik. Ważył go chwilę w ręce, odłożył na
biuro, zaraz podniósł paczkę papierosów i zapalniczkę. Odpalił jednego i zaciągnął
się mocno. Mocniej, raz jeszcze. Palił szybko.
Mógł tam być.
Klął w duchu, dlaczego tego nie zrobił. Być
może nie mógłby i tak nic zrobić, niczego by nie zmienił. Ale nawet nie
znaleźli jej ciała, jedynie ślady krwi, kilka wyrwanych pęków włosów, to za
mało. Gdzie ona była? Co się z nią stało? Mnich też zniknął, nic się nie
zgadzało i nic nie miało sensu, jak zwykle.
Powinien tam być.
Nie wyciągnął już papierosa z ust; palił jak
Clint Eastwood, jak Brudny Harry, jak prawdziwy bad guy. Prawdziwi badboye nie
tchórzyli, tylko brali dupę w troki i rwali się do roboty, ale nie… On został tu,
za biureczkiem w ciepłym, bezpiecznym Londynie. To była, kurwa, jakaś kpina.
Położył ciężką dłoń na blacie i kilka
papierów przesunęło się, w tym transkrypcja z nagrania w celi. Levisowi mignęła w oczach jedna z wypowiedzi. Niebezpieczeństwo, zmiennokształtni, dziennik. Tajemnice,
które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Bez zastanowienia sięgnął po diariusz, lecz
nie otworzył go. Podniósł tylko zippo i pstryknął nim, podpalił jeden róg,
stare pożółkłe kartki chwyciły szybko, Levis trzymał dziennik w ręce, a gdy już
ogień parzył za mocno, zrzucił go na kafle, resztki przydeptał ciężkim obuwiem.
Powinien tam być, a teraz nic już nie dało
się zrobić.
– Jeżeli kiedyś wrócisz... – wyszeptał pod nosem, trochę w złości, trochę w smutku; wziął wdech i spojrzał na jedno ze zdjęć w dokumentach. – Też będę.
***
Rozpadało się na potęgę. W
samo południe czarne chmury przemierzały niebo, wisząc nad cmentarzem Hazelmere
w hrabstwie Surrey. Zaledwie trójka mężczyzn pochylała się nad rozkopanym
grobem, gdy przedstawiciel kościoła rzymskokatolickiego poświęcał czarną trumnę.
Po chwili z tej małej grupki osób jeden, czarnoskóry, chowając głowę
pod dużym kapturem, wyszedł, by podejść do nieopodal stojącej ławeczki.
Widziała z daleka jego łzy
mieszające się z kroplami deszczu, kiedy podniósł ze srebrnej tacki mały dzbaneczek
i wylał przez dziubek herbatę na wieko.
Widziała, jak drugi mężczyzna, przetarłszy
okulary, podniósł z ziemi ogromny wieniec i złożył go na trumnie. Zatrzymał
wzrok na lekko uśmiechniętej, ale zmęczonej i pomarszczonej twarzy starca wykutej na kamiennym nagrobku. Dante Leydon stał najdalej; o twarzy bardziej
podłużnej niż pulchnej jak zazwyczaj, tej, którą Lara pamiętała. Pomógł grabarzowi
opuścić trumnę.
Widziała, jak Alister nie
patrzył w dół. Rozglądał się, jakby w poszukiwaniu jakiegoś punktu, na którym
mógłby choć na chwilę zawiesić wzrok. Przez moment ich spojrzenia się spotkały,
choć nie miał prawa jej widzieć; stała daleko, kilkaset metrów, na wzgórzu.
Była dla niego ledwo sylwetką, punktem, niczym więcej.
Widziała, jak Alister
szturchnął ramieniem Zipa, i cofnęła się. Gdy ten uniósł głowę i ulokował wzrok
na oddalonym wzgórzu, pewnie z rozczarowaniem stwierdził, że nikogo tam nie
ma.
Lara skupiła się, by ściszyć
wiatr świszczący w jej uszach.
– Byłaby tu, gdyby żyła.
Wiesz o tym.
Alister przytaknął, wziął Zipa pod rękę i zaraz
potem ruszyli razem z Leydonem w stronę głównej bramy.
Kurtis odczekał jeszcze
chwilę, po czym mocno ścisnął delikatną dłoń. W tym silnym uścisku poczuła wszystko – spokój, zapewnienie, nostalgię, współczucie, oddanie. Wszystko to było jej obojętne, lecz... było. Czuła to; to samo w sobie było w jakiś sposób ważne? Być może powinno takie być, sama nie wiedziała. Spojrzała
na niego jakby nieobecna, wzrokiem pustym. Domyślała się, że taki był; pewnie
będzie już zawsze, nie miała nad nim kontroli i nie potrafiła ani się uśmiechnąć,
ani porządnie rozpłakać; nie czuła żadnej z potrzeb. Wzruszyła ramionami i wskazała podbródkiem drogę
za nimi. Ruszyli przed siebie najpierw spokojnie, by za chwilę puścić się
pędem, ile sił.
Choć oboje nie wiedzieli
dokąd i po co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz