Nazwa pochodziła od słowa kanata, które oznaczało osadę.
Gerhard naprawdę czuł się jak prawdziwy osadnik, mimo iż jego
ojczyzna nie była wcale najmniejsza ani najdziksza. No i w końcu Brytyjczycy odebrali ją Francuzom... – pomyślał. Sam jeden w swojej ostoi przeciwko całemu światu.
Gerhard nienawidził Francuzów. Nie robili
z Kanadą nic. Nie dbali o nią, nie należała im się. Trzy oceany otaczały tę
cudowną krainę. Tyle szlaków handlowych, możliwości negocjacji o terytoria
portów i nic, tylko zawyżać sąsiadom stawki. Dwa Parki Narodowe na Zatoce
Świętego Wawrzyńca utworzono dopiero za panowania Brytoli; do tej pory Francuzi
tylko rozsiadali się wygodnie w furmankach i podróżowali. Zwiedzali.
Przeklęci turyści.
Gerhard ziewnął, zamrugał kilka razy.
Odwrócił się i spojrzał na zegar zawieszony nad sobą. Druga w nocy. Nadal
Largactyl, chociaż francuski, działał dobrze, więc noc była jeszcze spokojna.
Mężczyzna wrócił do lektury, lecz wciąż bez skupienia; jego myśli błądziły
gdzieś indziej niż w ulubionej powieści żony, nad którą pewnie i by zapłakał,
zbrudził łzami strony, gdyby nie pokrzepił go lek. Kanado, kochana Kanado...
W Stanach właśnie oddano do publicznego
użytku kalkulator. Nowy Jork kolebką nowoczesności… 14 stycznia słodka Marlyn
poślubiła baseballistę Joe’a DiMaggio w San Francisco, a kilka dni później w
Groton zwodowano okręt USS Nautilus. Media wrzały, matką chrzestną pierwsza
dama USA – Mamuśka Eisenhower. A!
Jeszcze w marcu Jankesi testowali bombę wodorową, wtedy też nacjonaliści
portorykańscy rozstrzelali ludzi w galerii. Potem Jankesi rozstrzelali ich.
Działo się tam. Same dobre rzeczy. Same dobre zmiany. Wszędzie.
Francuzi – tfu! – w styczniu ogłosili
nowego prezydenta. W dwa następne dni zmienił się premier Włoch. A Australia?
Ten wypizdówek wszechglobu? Nawet tam dotarła po raz pierwszy Wielka Królowa
Elżbieta, a potomkowie Aborygenów otworzyli dumnie wstępną stację badawczą na
Antarktydzie. Robili coś. Kanada nie robiła nic, tylko pomijając te parki...
Kanada miała Lux Veritatis. Kanada miała
Kabałę.
Kanada miała, psia jucha, problem.
Gerhard wstał. Odłożył książkę i zdjął
okulary, bo i jak mógłby skupić się na czytaniu, myśląc takie rzeczy? Kochał
historię. Kochał geografię, kochał świat. No, może poza Francuzikami, tymi
wszami Starego Kontynentu. Rozprzestrzenili się jak jakaś plaga i byli już
wszędzie, i chcieli wszystko. Na szczęście, według Gerharda, tylko ambicja
pozostawała im wysoka. Nie dorównywali największym państwom świata, najsilniej
postawionym, chociaż próbowali doskoczyć. Oj, próbowali.
Zgasił lampkę i podszedł do rogu, ułożył
się na kuszetce. Psia jucha! Nawet to słowo było francuskie. La coucher,
niewielka kanapa. No nic, było spać, póki jeszcze mógł. Nie miał chyba więcej
ampułek, a jutro trzeba wrócić do pracy, do nowej siedziby… Zadbać o nią jak o
żadną do tej pory.
Gerhard podrapał się po brodzie i zerknął
na ścianę. Wprawdzie w pokoju panowała ciemność, ale światło księżyca w pełni
wbijało się przez szybę i padało akurat w to miejsce, nocą odkrywając stare,
przyklejone fotografie.
Na jednej Diana w staniku. Och, jakież
trudne to było namówić ją do zdjęcia! Jakaż ona była ugrzeczniona, z tym swoim
długim warkoczem skracającym ją jeszcze bardziej niż króciutkie nóżki.
Zasłaniała się wtedy, wzbraniała. Chowała, zakrywała sukieneczką, bo niby
gruba, grubiutka, przy kości. Wcale nie była przy kości, policzki miała tylko
jak u chomiczka, a paluszki jak serdelki. Oponki przy biodrach tez słodkie, że
chrupałby wtedy. I chrupałby dziś. Przejechał dłonią po fotografii. Gdyby była
w kolorze, dotknąłby policzka różowego. Gerhard pamiętał jak dziś, że bardzo
poróżowiał od wstydu.
Na drugim zdjęciu była jeszcze grubsza.
Ale to widoczny brzuszek poszerzał ją w biodrze. Który to miesiąc wtedy? Z
szósty? Gerhard przygryzł wargę i zamknął oczy. Poczuł, że powieki mu
drżały, a pod nimi zaczęło robić się wilgno. Uwielbiał wracać do domu.
Nienawidził wracać do zdjęć. I na tę, psia jucha, kuszetkę.
Nie lubił tego pomieszczenia; ułożenie
poszczególnych mebli nie odpowiadało mu. W takie noce jak ta nie potrafił spać,
bo tu właśnie świecił księżyc – Gerhard siadał więc często w fotelu przy
stoliku, w najciemniejszym kącie pokoju, gdzie zapalał naftówkę i czytał,
dopóki oczy nie robiły się cięższe. Lubił tę starą lampę. Trochę śmierdziała i
gdzieniegdzie pokrywała ją rdza, ale była pojemna, dostał ją od Thaddäusa i
miał do niej sentyment. Nie lubił też za dużo światła. Przyzwyczajony raczej do
półmroku – pół życia w podziemiach klasztornych, drugie pół w borach i po
zagajnikach. Dało się? Ano dało. Do domu wracał rzadko, ale gdy już wracał, to
lubił sobie siąść i poczytać. Meblościana aż do sufitu, którą jeszcze montował
ojczym, nie dawała się przesunąć, chociaż Gerhard próbował nieraz. Nie
zmieniałby, nie ciął jej jednak, za bardzo szanował Thaddäusa i jego pracę. Za
bardzo szanował rodzinę. Jej wartość.
Westchnął pod nosem.
— Gdybyś to widział… — szukał przez moment
słów. — Gdybyś to widział… widziała… widzielibyście. To byście mnie chyba
zabili.
Odpoczywał. A nie powinien, ale on ciągle
był w pracy! Pracował bez wytchnienia, całe życie w drodze. Tylko klucz do
mieszkania przy sercu, ale rzadko wyjmowany, bo jeszcze ktoś dojrzy i skradnie.
I jak do domu, to tylko na chwilę, na noc, na raz w roku czy dwa w pół. Pod
innym nazwiskiem, skryty w cieniu, byleby przyjść i odkurzyć książki, byleby
poczytać tę książkę, zobaczyć te zdjęcia, których nienawidził, i zasnąć na
kuszetce, na której nie dało się spać. Od wielkiego dzwonu, bo jeszcze ktoś
dostrzeże, zaśledzi aż dotąd. Do Kanady. Do Wawrzyńca. A najgorzej, gdyby to
jakiś najmita jeden z drugim kabałowski. Albo nie – ten jasnowłosy, o chłodnym
spojrzeniu.
Gerharda przeszedł dreszcz. Mężczyzna
podniósł się natychmiast i usiadł na kuszetce. Jasność światła uderzyła go w
twarz.
Nie potrafił inaczej określić Joachima,
niż ten o chłodnym spojrzeniu. Tylko te oczy mu zostały; jakby ani
duszy, ani w środku niczego już nie miał, nawet krwi gorącej w żyłach, nawet
rozumu ludzkiego sięgającego przyziemnie. Jego rozum sięgał gdzieś wyżej,
gdzieś do gwiazd, gdzie wzrok Gerharda nie uciekał się nawet, bo za daleko.
Czuł się stłamszony od środka. Zmęczony
tak bardzo; dlaczego nie mógł spać? To on zaśnie w fotelu jednak… Ale jakby,
ale jakby wtedy ktoś wszedł…? Joachim?!
Chwycił głowę, przyłożył dłonie do uszu, a
palce zacisnął na krótkich, przerzedzonych już wiekiem włosach. Załkał cicho.
Co on tu robi sam? Dlaczego jest sam? Dlaczego nie mogło być już należycie, po
prostu być! Dlaczego, psia jucha, psia mać, psia kurwa, kurwisko, kurwiszcze…
Dlaczego to się jeszcze nie skończy?!
Gerhard wstał i zacisnął pięści, postarał
się dychać miarowo. Rozejrzał się po ciemku i doszedł do stolika. Drżącą ręką
zapalił lampkę, włożył okulary i podszedł do meblościanki. Zza oszklonej szafy
wyciągnął karafkę i szklankę, i nalał sobie kanadyjskiej whisky. Zapach ten
zwykle poprawiał mu humor. Dziś nie. Dziś za bardzo bolało po wczoraj.
Ze szklanką w dłoni znów siadł przy
stoliku, wyjął drugą ręką z plecaka obok notes i przekartkował go na kolanach.
Poprawił okulary na nosie, łyknął ze szklanki raz i drugi.
Miał być w pracy. Miał pracować. Nie było
czasu na odpoczynek. Po co tu wracał? Nie planował tego, to była potrzeba
spontaniczna, szybka, pod natchnieniem Bożym. Gerhard w Boga wierzył, bo ktoś
przecież musiał się zająć Dianą. Była dobrą kobietą. Zasłużyła sobie.
Wertując notes z zapiskami ostatnich
działań, by wymyślić dalszy plan, ustalić coś, cokolwiek, by móc wrócić do
pracy od tej spontanicznej ulgi pod natchnieniem… Wciąż nie mógł się skupić.
Miał do siebie żal o to skupienie. Nie tak pracować powinien potomek Wielkiego
Williama! Nie tak powinien pracować Heissturm!
Uciekł wczoraj jak tchórz, gdy mordowali
Drakona, Vernona, Tiberiusa, Gregory’ego, Emmanuela i ich kobiety. On uciekł,
gdy krew maściła ściany zakonu, gdy rozmazywali ją tam, gdy bezcześcili ich
ołtarz. Gdy słyszał krzyki braci i najmitów, że Eckhardt powrócił. Joseph
płakał mu w ramię w schronie, w małej dziupli, że koniec, że już nie chce, a
jego młodszy brat – ledwo piętnastoletni Joel – dojrzalej, że nareszcie dołączy
do swoich. Wyrżnęli ich w pień! Wyrwali z jego objęć, gdy odsłonili właz. Jego
też pociągnęli, ale szarpnął się i nawet strzały z rosyjskich szybkostrzelnych
nie zatrzymały go; żaden nie trafił. Gerhard znał klasztor jak własny, bo też i
był jego – choć nigdy tak o tym nie myślał – więc uciekł. I czyja to miała być
niby zasługa, jak nie samego Boga?!
Zamknął notes i rzucił nim mocno o ścianę.
Czworo ich zostało w Lux Veritatis. Niby
pięciu, ale Konstantina Gerhard bardzo nie chciał liczyć. To jego syn. Jak
mógłby zrzucić na niego tę odpowiedzialność za ludzkie istnienia? Eckhardt
powrócił, to i zagłada na ludziach powróci! To i Konstantin zginie. I zginie
cała ich czwórka.
Zginę i ja.
Wiedział, że nie powinien wątpić w zakon.
Ale Kabała rozprzestrzeniała się szybko, działała jak plaga, jak Francuzi. Za
szybko i zbyt ambitnie. I ci z Kabały patrzyli gwiazd i grzebali w szczątkach,
kiedy Lux Veritatis broniło tych szczątków i nie nosili się z dumą tam, gdzie
nie sięgali. To była ich zasada. Domena. Coś, czego trzymali się ponad
wszystko!
Łyknął całą szklanicę, a potem wstał i
nalał raz jeszcze. Chyba nie powinien, nie po Largactylu, ale i tak już za
późno, co więcej mogłoby zaszkodzić? Usiadł znów w fotelu.
Wzruszył ramionami i odłożył szklankę.
Wziął plecak na kolana i wyciągnął zeń małe pudełeczko podobne do większej
paczki zapałek, wysunął wnętrze. Nie, żadna ampułka nie została, tylko zużyta
już strzykawka latała w środku. Zatrzasnął pudełeczko i znów włożył rękę do
plecaka.
Tym razem wyciągnął dysk i zaraz wysunęły
się ostrza. Gerhard zrzucił plecak z kolan, aż wszystko z niego wypadło. Wstał
natychmiast. Tak! Niech tu przyjdą najmici! Niech przyjdzie i sam Karel! To
wbije mu w gardło żelazne szpice i wykręci, przekręci je w dół, aż do flaków!
Tak należało zrobić!
— Nie tam żadne okruchy! Ja i dysk! Chodź
tu, psi zwisie! No chodź!!
Oddychał szybko, nie zważając, że krzyczy
sam do siebie. Kiedyś był kimś! Pierwszym Inicjatorem, zaraz po swoim ojcu.
Konstantin miał być po nim, ale Gerhard wciąż go nie cenił, nie prosił. Dawno
go nie widział w domu, nie rozmawiał z nim. Czy miał kobietę? Dwadzieścia lat
mu już naliczył. Wiedział, że przy matce czuwał długo, dopóki nie wzięła jej
gruźlica. Nie Joachim, nie Eckhardt z Kabałą i jego najmici. Gruźlica w
czterdziestym czwartym. A pół roku potem wprowadzono antybiotyk… Gerhard miał
zwyczaj mawiać, że świat zawsze machał mu kuśką na dzień dobry.
Co ty wyczyniasz? Czy szalał? Musiał się uspokoić. Nalał jeszcze jedną szklankę i wypił
duszkiem. Tak nie można było, dlaczego…
— Bylibyście niedumni, że piję, miast się
stawić. — Próbował nie patrzeć za wszelką cenę na zdjęcia. Diana jednak lubiła
je jak jego matka – układała w ramkach na meblościanie, uparcie, że
przecież bliscy winni być wpierw przy sercu, ale oczom też po co
wadzić?
Pamiętał jej ciepły głos. Był tak pełen
życia, zdrowy, a oczy jasne, zielone. Włosy zimą – jak teraz – rude, latem
bardziej jakby blond, a pod spodem, gdy plotła warkocz, to nawet trochę i
mysie.
Boże, jaka tęsknota dziś do niej!
I, chociaż wstyd też było przyznać, do
syna tak nie lgnął, nie cnił się, jak do Diany.
— Byliby niedumni, masz
rację. — Usłyszał i wzdrygnął się naraz.
Jako Pierwszy Inicjator miał moc większą
niż towarzysze. Nie tylko widział zza ścian czy nosił energią, ale i słyszał
więcej niż inni. Gdzie to ktoś? Znał ten głos. Zanim usłyszy go ponownie,
winien być gotów.
Pochwycił znów za magiczny dysk i wysunęły
się ostrza. Było ich pięć i kręciły się wokół okrągłej płytki, w której
wydrążono pięć otworów na palce. Chirugai. Broń przodków, spuścizna zakonu Lux
Veritatis. Gerhard nie miał innego rynsztunku po wczoraj.
Czekał.
— Czekaj, czekaj… Tobie nic innego nie
stało.
A może to jednak i alkohol, i używka? Bo
skąd ktoś mógł wiedzieć, gdzie szukać…
— Nie muszę pytać. Wystarczy, że
słucham — głos nie brzmiał inaczej niż w głowie.
Za oknem lunął deszcz na potęgę; nagle, a
jakby znikąd. Burza przyszła niby szturmem, bez uprzedzenia błyskawic i gromów.
Te pierwsze przeszyły niebo głośno i jaśniej, niż lśnił księżyc.
Gerhard rzucił ukradkowe spojrzenie w
stronę zdjęć nad kuszetką. Być może ostatni raz, więc już bez większej
niechęci. Starał się być spokojny, chociaż trudno, bo lek już schodził.
Z kolejną błyskawicą Chirugai błysło na
złoto, taką samą poświatą znów przechodząc w mężczyznę. Teraz błyszczał cały,
jakby płonął nawet, ale się nie spalał. Taka była energia zakonu – taka siła.
— Sam ty, Czarny Alchemiku! W mym domu! —
ryknął Gerhard na cały głos. — Byłby to i zaszczyt! Chodź tu już, pokaż się!
Nie trwożę przed tobą!
— Jużeś się wczoraj natrwożył — głos znów
wnikał w jego umysł. Nikogo nie było w pobliżu.
Gerhard zbladł. Tak, Pieter miał rację.
Ale jeżeli tu zginie, to nikomu już o tym nie powie. A jeżeli zginąłby
zakonnik? Wieść o jego strachu mogłaby uszczuplić ducha Lux Veritatis. Tego, co
po nim zostało. Lecz przecież Jacob też miał dwóch młodszych synów na chowaniu.
I Konstantin… jeszcze był Konstantin… Co to za ujma dla nich!
Gerhard tak bardzo chciał ruszyć, mógł już
wczoraj do nowej siedziby, od razu... Powiedzieć tam, że Eckhardt z ludźmi
zabili wszystko i odeszli, i tylko jego zostawili przy życiu, a nie, że uciekł.
Wcale nie uciekł! Walczył jak lew! A po co tu zajrzał? Jeszcze rano czuł w
sercu palącą ogniem potrzebę do domu, a teraz żałował wszystkiego. Był jednak
słaby, zły z niego zakonnik, skoro ratunku poszukiwał w kłamstwie. Wcale nikt
go przy życiu nie zostawił. Zwiał jak tchórz.
Stał prosto.
Musi zwyciężyć. Bo jeżeli zwycięży, to
będzie mógł prawić, jak pokonał sam Czarnego Alchemika! I wtedy nikt by nie
pytał o ucieczkę, o klasztor, o młodzików: Josepha, Joela. Wszyscy by tylko
powiedzieli, że ulga. Że dzięki ci wielkie, Wielki Gerharcie
Heisstrumie. Chwała tobie i twemu nazwisku!
— Słyszę cię, stary durniu… — głos
przerwał hymn w głowie Gerharda. — Nie będzie żadnej chwały, Konstantina
zdradzisz sam. A on zdradzi syna swojego, a jego syn swojego. I na potomkach
Heissturma zawsze już ciążyć będzie kłamstwo, i zwycięży ich strach.
W oknie pojawił się lewitujący cień.
Otworzył okno od zewnątrz jednym machnięciem ręki, po czym wszedł do środka.
Przestał być cieniem, gdy stanął w świetle lampy, tuż obok stolika. Zdjął
kaptur i Gerhard zobaczył, że jedną dłoń Eckhardt miał metalową. Zalśniła w
blasku księżyca. Twarz miał pociągłą, poszytą na czole zmarszczkami, a włosy
szare, mocno ściśnięte w kok. Szare były też jego oczy i długi do ziemi
płaszcz.
Gerhard drgnął. Do tej pory słyszał o
Pieterze tyle, że czternastowieczny alchemik zaklęty był przez potomków zakonu
i uśpiony w komorze na pięćset lat. Widział go w pełnej krasie dopiero wczoraj
i liczył, że ostatni, że może już nie on sam będzie musiał się z nim mierzyć.
Może następni, może synowie Jacoba…
— Pierwszy Inicjatorze Lux Veritatis...
zagaśnij. — Pieter van Eckhardt pstryknął palcem wyciągniętej ręki, a Chirugai
natychmiast zdusiło blask; razem z tym wygasł i Gerhard. — Mówili mi, że jesteś
największym. I przychodzę do ciebie w nadziei na honor, a co mnie wita?
Oddech Gerharda przyspieszył. Zakonnik
spojrzał krótko na dysk w dłoni, który, mimo że Gerhard bardzo nie chciał, schował
swoje ostrza. Dysk bał się? Sam od siebie chował przed wrogiem? Nie, on tak nie
działał. To coś innego niż strach.
Eckhardt patrzył na zakonnika z góry.
Wyższy był i potężniejszy w ramionach.
— A kto mnie wita?! — powtórzył donioślej,
by Gerhard wreszcie na niego spojrzał.
Heissturm nie odpowiedział.
— Nikt ważny. Nawet Chirugai nie chce już ci służyć. Nie jesteś godzien
broni.
Usłyszał. Słowa były jak najgorsza ze
wszystkich obelg. Co zrobić? Gdzie uciec? Jak ratować
skórę?
— Nijak. Bo czytam ci w myślach. Wy,
zakonnicy, jesteście otwarci jak księga. Niegotowi na walkę. Praojców mieliście
mądrzejszych.
— Więc wyjdź, poczekaj i daj szansę.
Kiedyś staniemy jak równi z równymi… — zaczął Gerhard.
— Tylko ja jestem równy i liczyłam na
dorastającego mi! — Eckhardt uderzył pięścią w stół. — A uciekałeś jak
jakaś młódka!
— A czy Joachim nie jest ci równy?
Alchemik uśmiechnął się pod nosem. Zbliżył
się szybko, jakby nawet nie dotykając ziemi, i stanął tuż przed Gerhardem.
Szeptał, patrząc mu prosto w oczy. Nie widział w nich strachu, czuł za to odór
napitku.
— Odważne to pytanie, pijusie. Odpowiem ci
więc, że nie. Karel mnie uwolnił i służy mi.
— I ty, wielki alchemiku, masz dług u
demona?!
Eckhardt uśmiechnął się szerzej. Nie
baczył na krzyki Heissturma. Wzruszył ramionami.
— Nie taki z niego demon jak ze mnie. —
Pokazał zęby. — Nefilim — wyszeptał. Jego oczy błysnęły w rozkoszy. — Myślałem,
żeś ty mu równy, a pewnie nie dorastasz do pięt pędrakowi, którego spłodziłeś. — Odwrócił się plecami i odszedł kilka kroków, z powrotem do stolika.
Gerhard ścisnął mocniej Chirugai i z całą
siłą, zaciskając aż zęby i knykcie na dysku, aż do białości, rozpalił znów
energię. Wypuścił broń, ale ta ledwo wzleciała, a od razu upadła i zgasła.
Alchemik zaśmiał się pod nosem, widząc to.
— Powiem ci coś. — Nie zważył wcale na
jego czyn. Zajrzał do szklanki na stoliku, podniósł butelkę, powąchał. Zmarszczył
brwi i wygiął usta znacząco. Podszedł do szklanej szafy i wyciągnął czystą
szklankę. — Głupi byłeś, żeś zwiał, i głupi jesteś teraz, skoro myślisz, że
masz szansę. Ostrze się ciebie wyrzekło, Lux Veritatis zatrzymałeś w miejscu;
ojciec nie przekazał ci wiedzy, poza tą zabawką? To koniec. Ktoś jeszcze jest
jednak, wspominałeś o jakimś Jacobie… Ach, no i o swoim synu.
— Nie masz prawa! — Gerhard ryknął. Nie
zostało mu nic, poza słowami. I krwią krążącą w żyłach coraz szybciej, poza
sercem bijącym mocno, jakby chciało wciąż żyć, jakby miało wyrwać się z piersi.
— Nie możesz!
— Otóż mogę. — Eckhardt nalał sobie do
szklanki z karafki, łyknął ciut i delektował się chwilę smakiem. Oporządzał się
z należytą elegancją. — Kto mi zabroni? Ty, dezerterze? Tułaczu niegodny? Nah…
— skrzywił się. Gerhard nie wiedział, czy na niego samego, czy na alkohol.
— Nic ci nie powiem! Możesz mnie zabić tu
i teraz! Ale i tak cię pokonają. Ciebie i tego o chłodnym spojrzeniu.
Eckhardt jakby zamyślił się nad szklanką.
— Trafna sugestia — powiedział po chwili —
całkiem pasuje mu ten przymiot. — Wypił do końca, odłożył szklankę na
stoliku. Spojrzał na zegarek. Po trzeciej. — No dobrze, nie przeciągajmy. Czas
rzekać, twoja Diana już czeka.
Gdy tylko odwrócił się, poczuł na twarzy rozbijaną
butelkę, stolik runął mu pod nogi, a przed nim zawirowały wysypane z plecaka
rzeczy, z samym plecakiem. Gerhard stał dumnie i wodził rękami, mocno skupiony.
Starał się nie myśleć, wyłączyć. Nie da już otwarcia, nie przegra! Zamknął
oczy, znów poczuł rozchodzący się po ciele gorąc, pulsujący od stóp aż do
czubka głowy.
Eckhardt zatoczył się, otarł palcami
alkohol z twarzy i krew z rozciętego policzka. Oczy piekły niemiłosiernie, ale
wstał i machnąwszy ręką, wstrzymał podnoszący się z ziemi fotel. Spojrzał ledwo
na Chirugai, które niebezpiecznie zadrżało, po czym lekko zabłysło. Mruknął coś
i wymierzył w nie dłonią, by je powstrzymać; skupił całą energię. Dysk nie
wzniósł się, zdusił płomień.
Alchemik kroczył niewściekły w kierunku
zakonnika. Ten widząc, że energia go nie ratuje i czując, jak zdusza się i
topnieje w nim, spływa i ucieka zarazem, resztką sił zasunął w powietrzu dłonią
w stronę drzwi. Otworzył. Ruszył pędem, ale te trzasnęły z powrotem tuż przed
jego nosem. Uderzył w nie i przewrócił się na ziemię. Plecami poczuł za sobą
twardą powierzchnię nie do przebicia. Nie miał gdzie uciec, panicznie rozglądał
się na boki, byle nie przed siebie, byle nie na niego…
Zobaczył przed sobą jego buty i uniósł
głowę. Mrużąc oczy, zapłakał, drżał w spazmach, nogi mając jak z waty. Oddech
przyspieszył, a gorąc sprzed chwili zastąpił chłód, wpełzający pod skórę jak
robak.
— Nie, odejdź! Idź
precz! Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum,
adveniat…
Eckhardt zaśmiał się głośno.
— Przyjdź kurestwo twoje — dodał, nie
bacząc na słowa modlitwy. Nie działały na niego w żaden sposób, poza ożywianiem
wesołości. — To jak, mnichu? Gdzie twój syn jest? I gdzie Jacob?
— ...sicut et
nos dimittimus debitoribus nostris, et ne nos inducas in tentationem…
Eckhardt machnął ręką w stronę lampy
naftowej, która podleciała dość szybko. Była gorąca, rozgrzana po nocy.
Rozpalała błysk silny i oddawała ciepło tek mocne, że aż parzyło. Alchemik
kucnął. Nie chwycił jej w dłoń; mocą telekinezy zbliżył lampkę do twarzy
Gerharda.
Rozbujał ją lekko. Dotykała raz za razem,
paląc w policzek, modlitwę zastępując krzykiem. Gerhard szarpnął ręką, chcąc
odrzucić lampę, ale ta przypiekła go w środek dłoni. Pieter uśmiechnął się pod
nosem. Chrząknął i kiwnął palcem.
— O nie, nie, nie. Tak się nie bawimy...
Kość promieniowa chrupnęła, złamanie było
otwarte. Ręka mnicha upadła bez ruchu.
— Więc gdzie kryją się ostatni? Pomyśl
dobrze...
Pieter nie słyszał myśli innych niż
błaganie o litość, które bawiło go bardziej niż rutynowe Ojcze nasz…
— No, dalej…
Przestań! Proszę, przestań! Nic, ja
nic…!
— Wiesz, wiesz…
Eckhardt rozbił lampę o drzwi i nafta
spłynęła po głowie Gerharda, brudząc mu ramiona i koszulę. Litr nafty spalał
się nawet i dziesięć godzin; było więc jej jeszcze na tyle, by sążnie nakapać i
poparzyć. Zakonnik łkał, gdy alchemik żarzący się ostatkiem knot zrzucił mu na
ubranie. Mnich patrzył na swoją rękę, nie wierzył, nie potrafił… Nie miał dokąd
uciec. Zresztą! Jakie uciec?! Zbyt bolało, by się ruszyć!!
Zapach palonych włosów rozniósł się
natychmiast po pomieszczeniu. Bawełniana koszula chwyciła szybko, tak samo
materiałowe spodnie. Gerhard wił się w spazmach, krzyczał na głos, odganiając
zdrową ręką ogień; te same krzyki miał w głowie. Nie chciał umierać! Jezu, jak
strasznie bolało!
— I wiesz, że mogę to przerwać…?
Gerhard nie słyszał, co Eckhardt do niego
mówił, ale myśli alchemika zaraz trafiały go prosto w świadomość. Nie potrafił
umknąć przed jego głosem, przed ogniem palącym, przed bólem. Nie potrafił
umknąć, a umknąłby, najlepiej do jezuitów hiszpańskich, bo tam bezpiecznie, jak
w domu… Już widział Dianę usypiającą na rękach dziecko. Już widział jej uśmiech
pełen smutku, że zabrał ją tam – stąd – bo chciałby spróbować za ojcem.
Pamiętał karcący wzrok seniora, że za słaby jesteś na to, smarkaczu.
Trzeba było zostać z matką i jej nowym dupcyngerem! A potem już żal
Gerharda, bo ojciec był srogi: I na co wracałeś, a jeszcze z tą
rurą? Ten smark, co go nosi, to pewno nie twój… Jak matka odeszła, to i ona
odejdzie, bacz tylko! Nie masz tu czego, w zakonie, szukać, cherlaku.
Majaczył. Obrazy przelatywały jeden za
drugim, a kolejny to gorszy, to bardziej działał na serce. To budził więcej
łez. Nie ból nawet, nie krew, nie swąd palonego ciała.
Nigdy by Gerhard Konstantinowi nie zrobił
czegoś takiego, jak ojciec zrobił mu. Nigdy by tak jego kobiety nie nazwał, a i
wnuka by przytulił do serca. Po co go z Dianą ciągnął tam do jezuitów, do Nowej
Hiszpanii – nazwa była jak nadzieja, a nie ośrodek gruźlicy i ojcowskiej
nienawiści. Ale kto wtedy wiedział?!
Widział już Dianę oczyma zamglonymi,
pełnymi rozpaczy, całymi pretensją. Gdy mówił, że odjeść musi, że przy nim jej
będzie niebezpiecznie. Że ojcu jednak staremu pomoże, sprowadzi świt na czarne
czasy Kabały. Migała mu jeszcze śliczna twarz żonki, wcale nie pulchna, no może
jak chomiczek lekko...
— Wyrazy wdzięczności, słaby mnichu. —
Usłyszał nagle głos męski. To nie jej, nie jej! Dlaczego? Czyj?!
Ostatkiem sił zamrugał i dojrzał twarz
Eckhardta wykrzywioną w szelmowskim uśmiechu. Ledwo go poznał, czuł, że sam
ulatywał; że nie ma już sił, by wić się i płakać. Ostatkiem dostrzegł, że nie
jest już pod drzwiami skulony, że fruwa nad pokojem, ląduje na kuszetce… Och,
to tu Diana w staniczku…
Nie widział już, że drzwi otworzyły się
znów i do pokoju majestatycznie wszedł ten o chłodnym spojrzeniu. Uśmiechał się
tak samo do Pietera, jak on do niego – grzecznie, elegancko. Zdjął przed nim
kapelusz i założył go na powrót. Spojrzał zaraz na spieczonego Gerharda,
podszedł i wyciągnął z kieszeni dłonie. Z jednej zdjął czarną rękawiczkę, paznokcie
urosły jak szpony, aż Joachim wbił palce i rozerwał trzewia. Krew trysnęła
mocno, zachlapując zdjęcia. Po chwili spłynęło jej więcej.
— Zabieramy go? — zapytał, gdy szpony
schowały się, a Karel wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł nią palce.
— To zwykły pijak. Skupimy się na innych.
Daj młodemu rosnąć.
Przytaknął bez słowa.
Mężczyźni wyszli drzwiami, rozmawiając o
Nowej Hiszpanii i nikim ważnym. Gdyby ktoś wszedł po nich do pokoju, nie
poznałby znaku Kabały na ścianie. Kabała była problemem Kanady, ale problemem w
cieniu. Problemem znanym tylko jeszcze czterem, licząc Konstantina.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz