Część pierwsza [2016]
Obudziła się rano. Ognisko dogasało w swoim leniwym tempie,
wreszcie przestało padać, a przez korony drzew zaczęły przedzierać się pierwsze
promyki światła. Kobieta przeciągnęła się i, ziewając raz po raz, wstała, po
czym ogarnęła wzrokiem teren dookoła.
Podeszła bliżej drzewa, do przywiązanego tam
kasztanowego Darpana i poklepała go po szyi, patrząc mu głęboko w wielkie,
równie kasztanowe oczy.
– Jak to było? „Lustro”, tak?
Koń prychnął, a Lara zaśmiała się w
odpowiedzi.
– I tak mnie nie rozumiesz.
Poczuła delikatne bulgotanie gdzieś wewnątrz
żołądka. Głośno zaburczało w brzuchu.
Sięgnęła do swojego plecaka przyczepionego do
grzbietu wierzchowca i wygrzebała pęczek pięciu krótkich i przesuszonych
kiełbasek wołowych. Na myśl o zastrzyku energii o poranku uśmiechnęła się i
wgryzła w pierwszego kabanosa.
Coś poruszyło się w krzakach. Wyszedł z nich młody chłopak, w
rękach trzymał stertę drewnianych badyli. Widząc Larę wcinającą kabanosy na
potęgę, podskoczył i upuścił wszystko na ziemię.
– Pa-pani, ty… ty? – Ubdal cały się trząsł.
Croft spojrzała na niego rozbawiona, po czym przełknęła ostatni kęs, schowała
trzy pozostałe kiełbaski z powrotem do pudełeczka, wcześniej owijając je w
folię, i z powrotem wsunęła pakunek do plecaka.
– Nie przejmuj się tak – mruknęła, kątem oka
nadal obserwując młodego hindusa.
Odkąd wczoraj jego starszy brat wypożyczył
jej go jako przewodnika, nie potrafiła nie naśmiewać się w myślach z okropnej
fryzury dwudziestoparolatka. Wiedziała, że absolutnie nie było to w porządku,
ale nie mogła powstrzymać myśli, że tego człowieka nic nie charakteryzowało tak
bardzo, jak styl uczesania. Krótkie i ścięte na grzyba, czarne jak smoła włosy
przedzielał dokładnie w centrum głowy okropnie szeroki przedziałek. Nie byłoby
w tym jeszcze nic nadzwyczajnego, gdyby Ubdal nie miał zaledwie metra i
siedemdziesięciu centymetrów wzrostu – co dla hindusów i tak podchodziło już
raczej pod maksimum możliwości – wystających żeber i nienaturalnie podłużnej
głowy, która w połączeniu z fryzurą faktycznie przypominała grzyba. Już wczoraj
z rana, gdy tylko uścisnęła mu dłoń, uśmiechnęła się jednocześnie życzliwie i z
rozbawieniem na widok młodzieńca. Uśmiech poszerzył jej się znacząco, gdy Ubdal
odpowiedział na pytanie, jak idzie mu z angielskim.
– Znośnie, pani. – Ukazał przy tym szereg
białych zębów z ogromną szparą między jedynkami, idealnie zgrywającą się z
przedziałkiem na głowie. Człowiek przedzielony na pół – pomyślała o nim wtedy.
Dziś pomyślała tak samo.
Chłopak z przerażeniem w oczach zaczął
podnosić badyle i podszedł bliżej. Zapach suszonej wołowiny mierził go i
wiercił w nosie, ale nie odezwał się już słowem. Zresztą nie miałby sumienia.
Nie po tym, gdy wczoraj zobaczył sakwę wypchaną brzęczącymi monetami, która
powędrowała w ręce jego brata. Pehlaj powyrywałby mu nogi z zadka, gdyby nie
zadowolił podróżniczki pod jakimkolwiek kątem. Miał tylko nadzieję, że jego
przygoda skończy się, gdy ledwo wyjadą z Paithanu i zakończą podróż pod Ellorą.
– Miałeś dobry pomysł, by się tu zatrzymać.
Ten zbiornik jest za zakrętem?
– Tak, pani. Nath Sagar Jalashay. Jest też
ogród botaniczny i rezerwat ptaków. Jesteśmy od strony dzikiej plaży. – Rzucił
chłodno Ubdal, jakby od niechcenia ręką wskazując wąską ścieżkę prowadzącą w
busz.
Siadł przy dawno zgasłym ognisku i dołożył do
popiołu nowe gałęzie. Ponownie rozpalając, zaczął nucić coś pod nosem. Uniósł
się szary dym.
Lara spojrzała na młodzika ostatni raz i
odwróciła się w stronę ścieżki.
Niby po jedzeniu się nie pływa, ale tym razem
postanowiła zrobić wyjątek. Nie mogła doczekać się, aż ruszą dalej w trasę do
Ellory. Jeszcze tylko osiemdziesiąt kilometrów i w końcu przywita się z Śiwą.
***
Obudził się w południe, mając przed sobą całkiem niezły widok.
Otaczał go bałagan. Kołdra na ziemi, ciuchy
porozrzucane, jedna skarpetka na stopie, druga – nie wiadomo. Na klamce drzwi
krawat, a na tej od okna zawieszona marynarka.
– O ja pierdolę, kurwa mać.
Głowa bolała niemiłosiernie, gardło wołało o
chociażby łyk wody, a dupa szczypała.
Dobry kebab piecze dwukrotnie – pomyślał i zrzucił nogi na podłogę, pozostając dla swojego
dobra w pozycji leżącej. Nie minęły trzy minuty, a usłyszał pukanie do drzwi.
– Wejść – jęknął przeraźliwie.
W progu ukazał się Winston. Z zaciekawieniem
wsunął się do pokoju i natychmiast westchnął rozczarowany. Podszedł do okna i,
rozsunąwszy zasłony, otworzył je.
– Ej, szanuj, co? Ja tu śpię.
– Paniczu Kurtisie – przyprószony starzec
zwrócił się do niego uprzejmie. – No właśnie. Tu się śpi. Jak tak można, żeby w
całym pokoju cuchnęło jak w gorzelni?
– Winston, nie zaczynaj…
– Nie byłem jeszcze w przyczepie, ale…
– Ciszej. – Kurtis ociężale przyłożył palec
do ust. Zdawało się, że było to dla niego zbyt trudne, toteż gdy opuszczał dłoń
z powrotem, opadła ona na łóżko szybko, jakby nagle stracił w niej czucie.
Otworzył oczy, spojrzał na sufit.
O, tam jest… – pomyślał, zobaczywszy zawieszoną na lampie skarpetkę.
Ponownie opuścił powieki.
– Ale panicz Fletcher haniebnie potraktował w
bibliotece Charlesa Dickensa.
– Nazwał go kutasem? – Żart okazał się
śmieszny najwyraźniej tylko dla Kurtisa, gdyż zaśmiał się tylko on sam.
– Zwymiotował na niego.
Trent otworzył jedno oko. Powaga dziadka
Smitha była w tym momencie tak ujmująca, że aż niewarta przegapienia. W końcu
zaparł się łokciami pod sobą i podniósł lekko.
– Na Dickensa?
– Na „Oliviera Twista”, właściwie.
Drugie oko otworzyło się, a brew powędrowała
w górę. Kurtis długo mierzył się z myślami. Do cholery, to gdzie wczoraj byli i
ile wydoili, żeby ten kujon potraktował w ten sposób jakąkolwiek książkę?
Wyobraził sobie minę Alistera.
Przecież to prawie tak samo, jakby zwrócił
kebsa na swoją kobietę...
– Paniczu Kurtisie…
Może to i dobrze, że żadnej nie ma? – pomyślał i natychmiast odpowiedział:
– Tak?
– Ja naprawdę nie chciałbym zaglądać do
przyczepy…
Trent zrozumiał aluzję i usiadł na łóżku.
Pokiwał głową i poczekał, aż Winston wyjdzie z pokoju, po czym wstał i
rozejrzał się w poszukiwaniu spodni.
Też nie miał specjalnej ochoty odwiedzać
Zipa, ale z drugiej strony trochę żałował, że to on sam nie znalazł w
bibliotece zarzyganego Alistera. Szkoda mu było trochę okularnika, najwyraźniej
przecenił jego możliwości i niepotrzebnie ładował w niego tego ostatniego
drinka. Jak on się nazywał? Zwalinóżka? Tak… Zwalinóżka, i frytki z curry
gratis do każdego kebaba. Podrapał się po głowie na myśl o tym ostatnim i
powędrował do łazienki.
– Zapraszam na posiedzenie rządu, panie
Trent. Dziś? Misja „Afganistan” – mruknął sam do siebie i, zamykając drzwi,
wzrokiem rozejrzał się za czymś do czytania. Wszystko, co działo się w środku,
pozostało tematem tabu.
***
Minęła pora obiadu.
Lara poklepała z wdzięcznością Darpana.
Zauważyła, że jadący obok Ubdal przyglądał jej się uważnie. Jego kary ogier w
stępie kroczył dumnie i spokojnie, toteż mężczyzna nawet nie sięgał po krótsze
wodze.
– Mówiłeś, że Darpan oznaczał „lustro”? –
zagadnęła.
– Każdy otrzyma imię, w którym nadający
dorosły odnalazł sens za jego maleńkości. Imię towarzyszy przez całe życie, a
na końcu drogi określa, jaki kto był za życia, pani.
– Więc człowiek dostosowuje się do imienia? –
Gdy ujrzała, jak Ubdal potwierdza skinieniem, zapytała: – Dlaczego „lustro”? –
Lekko podniosła się i opadła w siodle, układając wygodniej.
Darpan wypuścił głośno powietrze z chrap.
Ubdal odrzchnąknął.
– Podobno wielkie wrażenie zrobił, gdy mój
ojciec wyglądał staro i zobaczył się młodszym w oczach źrebięcia. Powiedział
wtedy, że chciałby mieć takie lustro.
– A twoje imię?
– Oznacza giganta.
Lara zmierzyła go wzrokiem. Jego metr
siedemdziesiąt może i było czymś, co zwróciłoby uwagę kobiet na ulicach
Bombaju, ale „gigant” nadal pozostawał w tej kwestii znacznym przesadyzmem. Na
znak zrozumienia pokiwała tylko głową i zamyśliła się. Po chwili milczenia
ponownie odwróciła się w stronę Ubdala.
– A jak byłoby „głupek”?
Młodzik zamyślił się chwilę.
– Moorkh.
Lara podziękowała i spojrzała na grzywę Darpana,
tuż między jego postawionymi na sztorc uszami. Zmierzwiła mu grzywę i
powtórzyła pod nosem, żeby nie zapomnieć:
– Moorkh.
Ciekawe, co ten Moorkh porabiał teraz?
Wyślę mu esemesa.
***
– Stewardessa. A ty do niej wtedy, że
wiedziałeś, bo jak ją zobaczyłeś, to od razu odleciałeś…
Alister nie zaśmiał się. W ogóle nie pamiętał
tego momentu! I w ogóle jak mógł się wczoraj tak schamić i upodlić… Spojrzał na
Zipa jednocześnie i rozżalony, i pełen nienawiści. Czarnoskóry dredziarz,
widząc jego nieprzekonaną minę, postanowił dalej nie ciągnąć tematu, chociaż
anegdota o wypiciu całego półlitrowego kufla zwalinóżki wydawała się równie
interesująca.
Minął podwieczorek, na który nikt z trójki
Bohaterów Wczorajszej Nocy nie miał absolutnie najmniejszej ochoty. Siedzieli
więc wszyscy przy stole, nawet nie ruszywszy ciasta.
– Dobra, panowie. Co robimy dzisiaj? –
zapytał w końcu Kurtis.
Winston w tym czasie krzątał się po
rezydencji. Słysząc ostatnie pytanie, przewrócił tylko oczami. Wcześniej biegał
od pokoju do pokoju, w których wczoraj przesiadywało jego dwóch i pół
współlokatora (Zip tylko w połowie, gdyż jego przyczepa znajdowała się całkiem
niedaleko bramy głównej posiadłości). Trzeba było odrobinę przewietrzyć swąd
roznoszony przez tych nieznających umiaru balangowiczów. Teraz parzył kawę i
przyglądał się im zza winkla kuchni, zastanawiając się, jak długo jeszcze
zajmie Larze poszukiwanie tego kwarcowego jaja.
Oby jak najkrócej.
– Ja odpadam, bawcie się sami.
Usłyszał głos Alistera, który flegmatycznie
przecierał o flanelową koszulę grube szkła okularów, i natychmiast przypomniał
sobie o kawie. Uśmiechnął się pod nosem z wdzięcznością skierowaną w
księgowego. Ten jednak, teraz przeraźliwie blady i jakby jeszcze bardziej
szczupakowaty niż zwykle, najwyraźniej wiedział, kiedy należało skończyć te
prywatki.
– No co ty, mieliśmy cały weekend trzymać się
razem. Pamiętasz? Jesteśmy Młode Wilki z West End! Mieliśmy wykorzystać ten
czas, kiedy jej nie ma, i ogarnąć przynajmniej połowę klubów. I co? Wymiękasz
po dwóch dniach?
– Mam dość. Dlaczego nie możemy po prostu pograć na konsoli albo
przytaszczyć do salonu rzutnik i obejrzeć, nie wiem – Fletcher zmierzył Trenta
wzrokiem – patrząc na ciebie, to chyba „Wroga publicznego”?
Na wieść o konsoli Zip pokiwał głową.
– Ja ci dam „Wroga publicznego”! – ryknął
Kurtis. – Poza tym, ty nawet nie lubisz Smitha, więc nie wyjeżdżaj mi tu z
„Wrogiem publicznym”, kiedy dobrze wiem, że męczysz trzeci sezon „Przyjaciół”.
Drugi raz z rzędu.
Zip parsknął pod nosem, gdy Kurtis kontynuował:
– Obiecałeś mi coś, kurwa. I ty też. Czego
rżysz? – Wskazał palcem na czarnoskórego, marszcząc czoło tak, że brwi ułożyły
się w linię prostą. Elektronik zaprzestał dalszego parskania. – Nie zrobicie mi
tego. Zadeklarowaliście coś, więc za dwie godziny widzę was zwartych i gotowych
na trzecią i ostatnią rundę. Jesteście dżentelmenami?
Zip i Alister spojrzeli po sobie zdziwieni.
Ten pierwszy po chwili uśmiechnął się nonszalancko, po czym popatrzył na
drugiego porozumiewawczo. Gdy wstawał, nie zauważył podchodzącego z prawej
Winstona, a kiedy zwrócił na niego uwagę – było już za późno. Jeden z jego
dłuższych dredów wylądował w filiżance.
– O sorry, Winston! Nie chciałem.
Smith nie skomentował tego w żaden sposób. Ze
stoickim spokojem drugi spodeczek położył po lewej, tuż przy Alisterze,
natomiast trzeci podniósł z tacy i podał Kurtisowi, gdy ten wyciągnął po niego
ręce. Z niedoszłą filiżanką Zipa oddalił się z powrotem do kuchni i zanim wylał
zawartość do zlewu, pstryknął palcem w przycisk na ekspresie.
– Czy jesteście dżentelmenami? – Usłyszał
głos Trenta i kolejny już raz tego dnia przewrócił oczami.
– Jesteśmy – odburknął nieprzekonany
Fletcher, kręcąc nosem, ale, spojrzawszy na Zipa, któremu aż oczy zabłyszczały,
jak gdyby właśnie wpadł na jakiś genialny pomysł, natychmiast przełknął ślinę i
kiwnął głową, by dodać i sobie otuchy.
– Jesteście? – zapytał jeszcze raz Kurtis,
podnosząc się z krzesła.
– Jesteśmy!
Usłyszał w odpowiedzi i klasnął w dłonie,
zatarł je, po czym położył po jednej na ramionach towarzyszy.
– Jesteśmy?! – ryknął ostatni raz.
– Jesteśmy!!!
W tym momencie Zip uderzył pięścią w stół.
Część kawy z filiżanki Alistera wylądowała na spodeczku, stole i zaprasowanych
w kancik, buraczkowych spodniach okularnika.
– Aj! Parzy!
Fletcher aż podskoczył i nieostrożnie uderzył
kolanem od spodu w blat. Druga filiżanka też utraciła część zawartości. Kurtis
uśmiechnął się szeroko, ale spoważniał natychmiast, gdy tylko zobaczył za sobą
poważną twarz dziadka Smitha.
– Nie martw się, staruszku. Lara pisała, że
wraca już jutro – skwitował na pocieszenie, gdy tamten podawał Zipowi nową kawę.
***
Ubdala zmęczyło opowiadanie gawęd.
Minęła godzina wieczorna, toteż zamilkł na
dłuższą chwilę.
Dwie postacie w siodłach wędrowały niezmożenie przez dzikie pola
doliny Talyachi, na której skalistym terenie po prawej rysowały się ostro
zakończone kontury bazaltowych murów świątynnych. Wydrążone były od środka,
toteż na Larze robiły jeszcze większe wrażenie.
Zdobiły je różnorodne ornamenty wyżłobione
dłutem z niesamowitą precyzją – głównie przypominające sporych rozmiarów
fallusy, do których czasem na doczepkę dorzeźbieni byli ich znacznie mniejsi
właściciele. Więksi mężczyźni wydrążeni w bazaltowej skale nosili turbany i
biżuterię wszelkiej maści. Najczęściej siedzący w pozycji kwiatu lotosu
trzymali dzbany bądź kielichy we wszystkich czterech parach rąk (Wisznu i Śiwa
mieli tylko po dwie, ale powstali z ich połączeń kolejni bogowie mogli trzymać
i wypić dwukrotnie więcej). Najczęściej jednak wyrzeźbione postacie uprawiały
seks w pozycjach, w których dominowali mężczyźni. Ówcześni architekci ani
myśleli wtedy o jakiejkolwiek cenzurze, nie spodziewając się, że dla wielu
dzisiejszych turystów akty tego typu nie będą już symbolami najwyższych
świętości.
Lara nie mogła oderwać od nich wzroku. Nie
dlatego, że widok tak wielu penisów robił na niej jakiekolwiek wrażenie.
Chodziło raczej o rozpracowanie całości. Z podziwem wędrowała wzrokiem wzdłuż
całego muru. Wprawdzie czytała wcześniej, że wszystkie położone w pobliżu
obiekty kultu Śiwy już sześćset lat przed naszą erą budowano od góry, stopniowo
zdejmując i odrzucając części skalne z całego masywu, w którym następnie
wydrążono wnętrza, ale dopiero mając ten obrazek przed sobą, mogła realnie
ocenić, ile siły i energii musieli włożyć w tę pracę głównie robotnicy. Doszła
do wniosku, że zdecydowanie wysoko postawieni architekci nie sypiali wcale
lepiej po nocach, próbując rozplanować każdą świątynię, a mając przed sobą
zaledwie jedną, wielką jak góra, skałę. Sama Ellora, do której Lara właśnie
zmierzała wraz z Ubdalem, jako największe stanowisko archeologiczne w stanie
Maharasztra liczyła trzydzieści cztery świątynie rozciągnięte na długości dwóch
kilometrów. W dolinie Talyachi, przez którą w leniwym stępie zmierzali do celu,
widać było już pierwsze sakralne zabudowania. Po prawej rzucała się w oczy
wysoka Laksha Vinayak – świątynia w kolorze piaskowca, na której szczycie
powiewały trzy flagi – buddyjska, hinduska i jedna ze swastyką jako symbolem
dżinizmu.
Lara uśmiechnęła się. Nie kłamali w sieci,
pisząc, że Ellora była jedynym miejscem na świecie, w którym trzy, zupełnie
odległe sobie religie i ich wszyscy przedstawiciele łączyli się we wspólnych
modlitwach, we wspólnym kompleksie świątyń. Flagi na szpiczastej Lakshy
były dobrym znakiem.
– Jeszcze z dwa kilometry – wysoki głos
Ubdala wyrwał ją z rozmyślań – i dojedziemy w końcu na miejsce.
***
Ludzie w czerwono-białych barwach Southampton nie rzucali się w
oczy po sromotnej klęsce.
– Jak wy możecie mieszkać na takim zadupiu?
Samochodem nie wyjedziesz, gdy idziesz w trip po barach, a taksówka z Surrey
kosztuje majątek! – wydarł się Kurtis, gdy metro zatrzymało się na kolejnym
przystanku. Hałasujący tłum kibiców Chelsea wysiadł, wymachując niebieskimi
szalikami i jeszcze głośniej podśpiewując pierwszą zwrotkę „Niebieski to
kolor”. W końcu można było nie tylko rozsiąść się wygodnie, ale i porozmawiać
normalnym tonem.
– Rety, jeszcze chwila i nauczyłbym się
tekstu na pamięć – dodał, gdy drzwi zamknęły się i elektroniczny głos
zapowiedział kolejną stację. – „Niebieski to kolor, a football to gra”. To nie
jest jakieś wybitnie skomplikowane.
– Czy mógłbyś się łaskawie ode mnie odkleić?
– zapytał Zip, potrząsając ramieniem.
Alister natychmiastowo podsunął okulary na
samą górę nosa i pośladkami dwukrotnie odbił się od podłużnego siedzenia pod
oknem, przesuwając się w lewo. Minę miał jakąś nietęgą, wcale nie dlatego, że
starał się za wszelką cenę zapomnieć o wczorajszym, nocnym incydencie.
Westchnął rozczarowany sam do siebie, gdy jego ramiona wraz z nabieraniem
powietrza ostentacyjnie uniosły się i opadły.
Jutro za karę przyswoi „Życie Pana Jezusa” z
trzydziestego piątego, wydanie pierwsze i nietłumaczone. Wszak nie przepadał za
stylem Dickensa, ale na myśl o pokucie w postaci czytania od razu zrobiło mu
się jakoś nieco raźniej.
***
– To dla mężczyzn ważne.
Słuchała, a gdy zdejmował koszulkę, rzuciła
tylko okiem na jego lichy, ciemny tors, na którym nie przyuważyła ani jednego
włoska.
– Kobiety nie muszą się rozbierać?
– Nie, tylko mężczyźni. I tylko w pobliżu
Griszneśwar Mandir.
Świątynia, o której mówił, była najmniejszą w
całym kompleksie Ellory i najbardziej wychyloną na zachód. Najwyraźniej musieli
podjechać właśnie od tej strony, sprytnie omijając wejście główne.
Stanowisko archeologiczne w tym okresie
udostępniano również turystom, jednak Larze ani trochę nie było po drodze tłuc
się ze stadem Chińczyków. O ile bardzo szanowała ich kulturę i zamiłowanie do
robienia zdjęć wszystkiemu, co i wiekowe, ale jednocześnie nowe dla nich, to
niekoniecznie dobrym pomysłem było ściskać się z nimi w kolejce do stanowiska,
w którym jeden z wielu przewodników tłumaczył zasady panujące w miejscu
politeistycznego kultu. Zdecydowanie musiała się wycofać, zanim w ogóle
podeszła pod główną bramę, a chińskie klekotanie językiem nie przyprawiło jej o
napadowy ból głowy. Postanowiła okrążyć teren.
– Dlaczego nie przyjechałaś tutaj busem, pani?
Croft zawsze miała przygotowaną tę samą
odpowiedź. Wielokrotnie pytali ją o to wcześniejsi towarzysze podróży i czuła,
że Ubdal na pewno nie był ostatnim. Padło jedno zdanie o tym, że jako Pierwsza
Brytyjska Egoistka chce mieć przewodnika, jego czas i wiedzę tylko dla siebie.
Wyjątkowo dodała, że tym razem chciałaby mieć na wyłączność również cały
kompleks, jednak wiedziała, że zwyczajnie nie było to możliwe. Ubdal spojrzał
na nią zdziwiony, unosząc do góry brwi. Lara zaśmiała się.
– Poważnie. Nie myślałeś chyba, że jestem tu
w celach czysto turystycznych?
Odpowiedziało jej milczenie. Młodzik chwilę
jeszcze przyglądał jej się zaskoczony, po czym ostatecznie wzruszył ramionami,
kolejny raz przypominając sobie brzęczącą sakwę. Podszedł do Lary i zamaszyście
wyrwał jej z ręki wodze. Kasztanowy Darpan stanął obok swojego karego
towarzysza.
– To święte miejsce, pani – mruknął tylko,
przywiązując lejce do drzewa. Nie patrzył na nią, toteż Lara pożałowała, że nie
widział jej poważniejącego wyrazu twarzy.
– Nigdy nie twierdziłam inaczej.
Nie czekając na młodzika, ruszyła w przód, a
źdźbła wysokiej trawy łaskotały ją w łydki. Miała przed sobą lekkie
wzniesienie i gdy stanęła na jego szczycie, jej oczom ukazało się dość strome
zbocze zakończone ostrymi kamerdolcami. Był to początek skały bazaltowej
tworzącej układ świątyń. Wychyliła się ostrożnie w przód, by dojrzeć widok pod
sobą.
Trzydzieści metrów w dół – Ellora. Trzy religie,
trzydzieści cztery świątynie, tysiące płaskorzeźb, dziesiątki posągów, liczne
obeliski, piękne ornamenty oraz skalne malowidła, głównie penisów. To wszystko
miała pod sobą i to wszystko robiło na niej ogromne wrażenie.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Gdzieś tam jest. Indiana Jones mógłby mi
lizać buty.
Śiwalingam. Symbol Nieskończoności Boga Śiwy,
w najmniejszej, najdalszej i najbardziej zapomnianej z jaskiń. Właściwie było
jej to nawet na rękę.
Uśmiechnęła się szerzej.
Część druga [2017]
– Nie, dzięki, naprawdę. Jestem po obiedzie…
– Alister zamachał butelką soku przed nosem zdziwionego Turka i zrobił kilka
kroków w stronę siedzącego pod parasolem Zipa, który pałaszował właśnie kebaba
i mlaskał przy tym głośno. Okularnik odwrócił się za siebie, rozglądając
niepewnie, by zaraz potem spojrzeć na przyjaciela i ściszyć głos: – Dlaczego
musimy znów przez to przechodzić?
– Bo szię żgodzilyśmy?
– Chcesz miętówkę? – Sięgnął ręką do kieszeni.
Zip pokręcił głową, po czym przełknął większy
kęs bułki. Również rozejrzawszy się za siebie, zatrzymał wzrok na drzwiach
budki z męską toaletą.
– Słuchaj, mam plan. Po tej akcji naTrentnemu
odechce się kolejnych dzikich imprez.
– I ty na to wpadłeś? – Alister odsunął
krzesło i przysiadł się. – Przecież jeszcze wczoraj mówiłeś, że lubisz te
wypady pod nieobecność Lary i cieszysz się, że w końcu masz od niej spo…
– Tak, lubię. Ale nie lubię budzić się na
podłodze przez miniaturowego T-800, który grzebie mi w gaciach. Poza tym co to
za gadka? Miło rzygało ci się na Dickensa? – Zip zamoczył widelec w bułce.
Alister spochmurniał. Oblizał wargi, po czym
nerwowo odkręcił korek butelki i napił się. Nie odpowiedział.
– No właśnie. Trzeba to ukrócić, bo
czyszczenie pamięci Arniemu naprawdę trochę trwa…
– Nazwałeś swojego terminatora „Arnie”? –
powiedział, oderwawszy się od butelki.
– No.
– Chłopaki! – Kurtis zjawił się za ich
plecami, wycierając ręce w bojówki i zostawiając na nich mokre ślady. – Okej.
Browar był, wstępne drinki po taniości były, żarcie jest. To teraz co? Rah Rah
Room czy Tequila Mockingbird?!
Alister aż podskoczył, a Zip znów utopił
widelec w bułce.
– A tak w sumie to dlaczego najpierw pijemy
po taniości, skoro mamy kartę Lary? – zapytał nieco ciszej.
– Robimy klimat – odpowiedział mu Trent. –
Nie chcesz cofnąć się do tych czasów, zanim ona…
– Nie bardzo. Nie lubiłem tamtej celi.
– The Glory! – Usłyszeli dobiegający z budki
głos Turka. – Dla takich jak wy, najlepszy! Głośno, muzyka… – mężczyzna w
(przed wieczorem na pewno białym) fartuszku zakręcił ponętnie biodrami – taniec
i alkohol! – Udał, że wypija shota, po czym trzasnął pięścią w blat.
Uśmiechnął się szeroko do Alistera.
– Brzmi świetnie – stwierdził Kurtis i ruszył
w stronę wyjścia z ogródka.
Alister spojrzał na Zipa i wyczytał, że wzrok
jego był nie tylko zadowolony, ale i mocno porozumiewawczy.
***
Za taką się miała, bo przecież należała do znawczyń.
Również znawczyń sztuki, chociaż szczerze
przyznała przed samą sobą, że miała już powoli dość malowideł przedstawiających
ręce ludzkie w kształcie penisów, laski w kształcie penisów, różne artefakty w
kształcie penisów, rośliny w kształcie penisów, zwierzęta z wielkimi penisami i
mężczyzn z jeszcze większymi, a także same penisy bądź penisy wychodzące z
penisów… No dobra, mogło to zacząć męczyć. Tym bardziej że nie miała pojęcia,
jak przejść do kolejnego pomieszczenia. Wcześniej, olewając zupełnie prośby
Ubdala, by „nie robić zbytniego zamieszania, o pani, bo pani, pani przecież
musi to miejsce potraktować z najwyższą świętością”, nieźle zahałasowała,
przewracając wielki jak penis samego boga posąg, przewyższający ją o trzy głowy.
Z którego wystawały trzy głowy i – jakby inaczej – trzy penisy.
Ubdal stracił wtedy przytomność z wrażenia (i
huku), więc zaciągnęła go w kąt i schowała mu do kieszeni sporych rozmiarów
sakiewkę. Następnie przebiegła przez kawałek świątyni i wcisnęła się w
niewielką wyrwę w kamiennej ścianie, którą wybił… a właśnie, że upadający
penis, teraz rozbity na dużo mniejsze kawałki. Za sobą usłyszała już krzyki –
pewnie zwiedzających świątynię obok. No cóż.
Ryzyko zawodowe.
A teraz była w kolejnej kropce.
Czuła się trochę podobnie jak wtedy, gdy
zaczynała poszukiwanie fragmentu meteorytu. Tam – indyjskie zabudowania nie
przedstawiały aż tylu aktów, a przynajmniej nie to wyniosła z tamtej podróży.
Kamień Infada wprawdzie odnalazła dość szybko, ale nie bez trudu. Pamiętała
dziką dżungle i wkurzające małpy czy głodne tygrysy. Potem przypomniała sobie
pierwsze zabudowania ruin świątynnych i paskudne legowisko jadowitych żmij…
Dalej już tylko stosy kamerdolców i… dźwignie.
– To zawsze były dźwignie. Dlaczego tu nie ma
dźwigni?
Nie było. Pod tym względem obejrzała wielkie
pomieszczenie ze dwa razy.
Nie skupiała się na zdobionych w skale
sufitach i ścianach, nie inspirował ją też podwyższony ołtarz na środku sali,
na którym pulchniutki Budda uśmiechał się jak Ichimaru Gin – bez udziału oczu.
Światło z otworów w suficie padało prosto na niego, więc Lara podejrzewała, że
mogło mieć to znaczenie inne niż czysto ideologiczne. Być może się myliła,
chociaż uważała się za znawczynię.
Podeszła do ołtarza i stanęła na
podwyższeniu. Zajrzała do jednego dzbana, potem do drugiego – również
pustego – a następnie raz jeszcze przyjrzała się głowie pośrodku, na której
ktoś położył kiedyś kawałek jakiegoś sukna.
Zdjęła je i łysa głowa odbiła światło, które
lekką wiązką opadło na kawałek ściany.
To absurd,
pomyślała Croft. Spojrzała w górę i raz jeszcze przyjrzała się otworom w
suficie. Były zbyt wysoko, by wiązka mogła dojść do Buddy i jeszcze odbić się
od jego łysiny, aby dotrzeć jeszcze do ściany, a jednak Lara widziała to.
Kreatywność hindusów nie znała żadnych granic.
Zeszła z podestu i podeszła do naświetlonej
ściany. Postawiła stopę na nieco wysuniętym kamieniu, by dostać się do
oświetlonego miejsca. Dłonią zaparła się wyżej i przylgnęła do chłodnej
nawierzchni, odbijając się od nogi, tej do tej pory jeszcze postawionej na
ziemi. Zaczepiła ją gdzieś w wyrwie i rozpoczęła wspinaczkę.
– No tak… – mruknęła, gdy dosięgła do
oświetlonego, bardziej wysuniętego kamienia. Mocno pociągnęła go do siebie.
Nic. Od siebie? Drgnął. Zaparła mocniej.
Wsunął się cały.
Więc jednak dźwignia.
Usłyszała tyknięcie.
Hindusi nie byli nigdy – zresztą wciąż nie są
– wybitnie punktualni, więc na spotkania z takimi uzbrajała się w cierpliwość.
Teraz jednak czuła, że nie może dać z siebie więcej niż kilkanaście sekund.
Spojrzała w dół i stwierdziła, że wstyd
byłoby przed Trentem złamać nogę z takiej wysokości. Zeszła więc nieco niżej i
dopiero zeskoczyła. W sumie i tak by mu nie powiedziała. Może, że jakiś wielki,
kamienny posąg, strzelający laserami i wymachujący penisem zamiast miecza… Nie,
to tym bardziej bez sensu.
Wymazała obraz z pamięci, pędem wbiegając na
schody i schodząc niżej. Nie minęła chwila, a ołtarz zasunął się z powrotem i
od razu zrobiło się ciemno.
***
– Tu jest tak trochę… daremno! – krzyknął Zip.
– Mówi się: daremnie!
– Oj, nie ważne, co się mówi! Ważne, co się
robi!!!
– A co powinniśmy robić?! – Alister, siedząc
bardzo blisko Zipa, darł się wniebogłosy. Głośny dubstep połączony z
latynoskimi rytmami tworzył mieszankę wybuchową. Na tyle wybuchową, że ciężko
było wybuchać głośniej, by ją zagłuszyć i przy okazji usłyszeć coś więcej.
– Chyba to samo co oni!!!
Oboje spojrzeli na dwóch mężczyzn na
niewielkim, rozświetlonym neonami parkiecie. Jeden chudy jak szkapa i w koszuli
w kwiaty, przytulał się do drugiego, nieco szerszego w barach i z brodą. Po
chwili odwrócił się do niego plecami i zaczął kręcić tyłkiem, ocierając o
krocze brodacza. Brodacz za to położył mu dłoń na ramieniu. Również poruszał
biodrami – raz w tył, a raz w przód – wyprostowując się i unosząc głowę mocno w
tył. Zamknął oczy i chyba coś krzyczał.
– Nie chcę tego robić!
– Ani ja!
– Ej, chłopaki!!!
Na sam dźwięk czegokolwiek, co brzmiało jak
głos Kurtisa i wypowiadało „chłopaki!”, Alister czuł, że dostaje dreszczy. Miał
już dość od wczoraj, lecz dopiero teraz osiągał apogeum – był zmęczony i
śmierdzący (ale to tylko ze swojej winy, bo uznał, że sala dla palących jest na
pewno lepszym wyborem niż ta nazwana „Różowy parkiecik”, a na karaoke też nie
chciał iść, słysząc z daleka George'a Michaela). Był zresztą już też nieco
wcięty.
Fakt, że umowa była jasna: bez wyjątku, każdy
bar, do którego trafią, ma być „ochrzczony” drinkiem. Szkoda tylko, że Trent,
zanim poznał, co to za klub, zamówił potrójne kamikadze. Co trzeci kieliszek z
utopionym lizakiem, a ponad rant wystawał tylko czubek patyczka.
Alister spojrzał na Kurtisa błagalnym
wzrokiem, na co ten wzruszył ramionami. Usiadł obok i sięgnął po ostatnią
porcję kieliszków. Przysunął po jednym dla każdego, a ze swojego wyciągnął
lizaka.
– No to siup.
– Naprawdę cię to nie rusza?! – zapytał Zip.
– Ale „co”?! – odparł Kurtis, zatrzymując
kieliszek w połowie drogi do ust.
– No… „to”! – Czarnoskóry machnął ręką, jakby
wskazując całą salę.
– A! „To”! – Trent zastanowił się chwilę. –
No ale już zapłaciliśmy za wstęp!!!
– Tylko że ty nie jesteś już czeskim
biedakiem!!!
Westchnął i złapał za swój kieliszek. Za nim
to samo zrobił Alister.
Zamknął oczy, a gdy poczuł, jak znajome i
cuchnące gorąco zalewa mu przełyk, skrzywił się i otworzył je. Zobaczył, jak
brodaty Ernest Hemingway wpycha język do ust szczupakowatego George’a Orwella w
hipisowskiej koszuli. Zamrugał kilkukrotnie i poczuł jeszcze większe dreszcze,
jakby stado mrówek przebiegło po jego ramieniu, a potem wzdłuż pleców. Położył
jedną dłoń na sercu, a drugą na przedramieniu Zipa.
– Chodźmy stąd, bła-błagam.
Zip spojrzał na niego.
Nieco blady szybko oddychał, trząsł się jak
osika…
– Trent! Idziemy!
Kurtis przewrócił oczami, wstał, ale, zanim
odszedł, zabrał jeszcze po lizaku z dwóch pustych kieliszków.
***
Zastanawiała się, co dalej, na penisowym siedzisku. To znaczy, nie
było to siedzisko samo w sobie – ot, po prostu większy penis wydrążony z
kamienia i rzucony w kąt, chyba przez jakiegoś olbrzyma. Co nie znaczy, że nie
mógł być wykorzystany, na przykład, jako krzesło, na którym akurat usiadła
okrakiem. Lara nie wierzyła, że ktokolwiek kiedykolwiek mógłby wykorzystywać to
coś inaczej.
Obserwowała flary przed sobą.
Chwilę wcześniej zapalała jedną po drugiej i
układała na podłodze. Ryciny przedstawiały znak „OM” – podobno pierwszą zgłoskę
wszechświata, symbol początku, szczęścia i równowagi. Równie podobno sprzyjał
medytacjom i pozytywnie oddziaływał na otoczenie. Szkoda, że w otoczeniu, w
którym ktoś go umieścił, nie było niczego, na co można by wpływać negatywnie.
No bo kto by nie lubił penisów…?
Tym razem ściany i okrągła kopuła sufitu były
gładkie, jakby ten sam olbrzym stał pół wieku i tarł je papierem ściernym.
Tylko cztery kamienne penisy w kątach i „OM” na środku, a za nim wielkie,
dwuskrzydłowe, kamienne wrota. Niemożliwe do pchnięcia.
Lara zaczęła się powoli irytować.
Kiedy Alister udokumentował jej rzetelne
źródła potwierdzające istnienie starożytnego, mistycznego jaja Śiwalingam, od
razu postanowiła je zdobyć. Gdy pierwszy raz widziała coś podobnego na ekranie
w kinie, a Indiana oddawał to jajo w posiadanie jakiejś wioski, pomyślała, że
dobre sobie, przecież kopalnia pełna dzieci, kult wyrywania serc i żarcie
małpich mózgów to wszystko bujda na resorach. I miała rację, tylko że
Śiwalingam istniał naprawdę. Pewnie nie jako brązowy kamerdolec w kształcie
jajka i nie tam, w ukrytej komnacie dziecięcego księcia, a tu – być może w
kolejnej z jaskiń Ellory lub może w następnej, do której ta tylko prowadziła.
Jednak Lara wiedziała, że była bliżej niż Indiana kiedykolwiek, jeśli tylko
istniałby lub jeśli Ford chciałby bawić się w niego naprawdę.
Ale co dalej?
No fajnie, że właśnie siedziała okrakiem na
sporym penisie. Tylko że gdyby o to chodziło, mogłaby nie wychodzić z domu, a
właściwie z gościnnego pokoju Trenta.
Nie była w stanie ruszyć kamerdolca – za
ciężki, i na dodatek całą powierzchnią podstawy stykał się z ziemią; musiałaby
go podnieść, nie było mowy o żadnym przesuwaniu. Każdy z kolejnych trzech, w
trzech pozostałych kątach, wyglądał dokładnie tak samo: gładki, wielki penis.
Idealny, można by rzec, bo ani nie krzywy, wygięty w jedną stronę, ani nie
żylasty, z jakimiś bruzdami. Miał nawet wyryty napletek, nawet…
Lara natychmiast wstała jak oparzona i
kucnęła przed nim.
Tak – upewniła się,
dotykając. Nawet ujście cewki...
Wsunęła w nie dwa palce i coś przeskoczyło.
Poczuła w środku wilgoć, która zaraz potem okazała się jakąś cieczą. Zaczęła
wzbierać, jakby wypychać palce, więc Lara zabrała je i cofnęła się nieco. Maź
na jej dłoniach była biała i nieco kleista, ale niezbyt gęsta. Wyciekła prostym
ciurkiem dokładnie w wąski kanalik prowadzący do symbolu.
Croft zrobiła szybko to samo z trzema
kolejnymi kamieniami, a gdy cały „OM” w blasku flar rozbłysnął białą poświatą,
wrota stanęły otworem.
***
Kurtis wcale nie był żadnym potworem – jak nazwał go Alister zaraz
przed przechyleniem kolejnego kieliszka. Po tym ostatnim okularnik przestał
jednak w ogóle narzekać; zrobił się miły, uśmiechnięty, a jego twarz znowu
nabrała kolorów.
– To był dobry plan, a-hi-hi-hi… – zarechotał
i zasłonił usta dłonią.
– Jaki „plan”? – zapytał Zip.
– No mówiłeś, że masz plan. Że po tym planie
Kurtisowi odechce się…
– Niee, no co ty. Myślisz, że naprawdę
pomyślałem, że gejowski klub wystarczy, aby go powstrzymać? Poza tym to ten
twój kebabowy lowelas...
Alister nie odpowiedział.
Zip miał rację. Właściwie, to nie wiadomo, co
mogłoby powstrzymać Kurtisa. Zresztą nie było to już tak ważne, bo akurat
kolejne mojito (czy – jak to mówił Zip – modżajto) smakowało nawet znośnie i nie
paliło już w gardło. Wręcz przeciwnie – mięta z lodem były dla Fletchera jak
Daniel Defoe i jego „Przypadki Robinsona Kruzoe” czytane w czasie burzy.
Robiły mu noc.
– No to jaki to plan? – nie dawał za wygraną.
– No więc…
– Ty, patrz, co ten pajac tam... Jak ja mu
zaraz przyp…
Alister poczuł na ramieniu dłoń Zipa,
spoglądającego właśnie na ten sam widok, który oburzył Fletchera, że ten aż
prawie przeklął.
Przed barem Kurtis zaczepiał całkiem ładną
blondynkę. Była w ogóle niepodobna do Lary – wyższa, zgrabniejsza, szczuplutka,
bezmięśniowa i – w porównaniu do niej – bezpierśna. Zaczepiał ją, jedną ręką
opierając o blat baru, a drugą trzymając lizaka i kręcąc w palcach patyczek
blisko jej twarzy. Śmiała się, dłoń przykładając do ust, jednak nie wstydząc się
i nie maskując tym zapewne słodkich dołeczków na policzkach.
– Puść mnie … – fuknął Alister i zrobił
niepewny krok w przód. Pokój lekko zawirował, gdy okularnik ruszył zbyt szybko,
lecz natychmiast, z kolejnym mrugnięciem Fletchera zatrzymał się i wrócił do
normy.
– Daj spokój, Lary tu nie ma. Czego oczy nie
widzą, tego sercu…
– Ja mam w dupie Larę! – wydarł się Alister.
– No puść mnie, człowieku, kurwa! To był, kurwa, mój lizak! Mój! Czaisz? I
właśnie mam na niego o-cho-tę!
Już miał coś dodać, ale jedyne, co z siebie
wydał, to sążniste odbicie prosto z otchłani żołądka. Zrobił krok.
Zip zatrzymał go kolejnym szarpnięciem, po
czym księgowy przewrócił się na plecy i wylądował na kaflach. Zip podniósł go i
zaprowadził do ich loży, nie słuchając kolejnych siarczystych przekleństw.
Minął kelnerkę w stroju króliczka, która
rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Temu panu już nie lejemy… – mruknął do niej
i zrzucił Fletchera z ramienia, a ten klapnął tyłkiem o całkiem wygodną,
krwistoczerwoną kanapę. – Ale mi możesz dać, bo mój kompan zaraz będzie
marudził… Nie, nie ten. Ten drugi. – Wskazał stojącego Kurtisa przy barze.
Zastanowił się chwilę, po czym wybrał z tacy szklankę z przeźroczystą cieczą. –
Czy to woda?
Rudy króliczek przyglądała się Trentowi z
daleka, ale gdy zobaczyła, jak ten kładzie rękę na pośladku blondyny, by po
chwili dostać w policzek, zaśmiała się pod nosem i odeszła.
– Raz na wozie, raz pod wozem! Ej, to nie
jest woda! – Zip powąchał zawartość szklanki, po czym skrzywił się. Spojrzał na
w pół przytomnego Alistera, który właśnie próbował wyżulić jakiegoś papierosa
od przechodzącego gościa. Wzruszył tylko ramionami i udał się do łazienki, po
drodze wylewając zawartość do pierwszego pustego kufla na jakimś stoliku.
Nie był niańką, do cholery.
Poza tym miał swój plan.
Ech, „chłopaki”, „chłopaki”, trzeba było
zostać w domu.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie to było
głupie.
***
Otworzyła oczy i poczuła ostry, przeszywający ból w kręgosłupie.
Podniosła się powoli i pomyślała, że podczas
wybuchu połamała wszystkie żebra. Myliła się. Mimo że granat wywołał kolejne,
całkiem niezłe zamieszanie, mogła przynajmniej przejść przez dziursko. Zrobiła
pierwsze kroki w tamtą stronę i zauważyła, że wdepnęła w coś mokrego. Zdziwiona
najpierw zobaczyła pod sobą ogromną kałużę krwi, potem, trochę dalej, w
ciemności, zwłoki młodego mężczyzny poniewierające się na twardej, kamiennej
posadce. Pochyliła się nad nimi i dotknęła niepewnie leżącego bez ducha ciała.
Spojrzała na kombinezon i poznała. Najemnik indyjski. Albo nie podobało się
komuś, że tu była, albo to tak jej dziękowano, że doprowadziła kogoś tak
daleko. Przyjrzała się i dostrzegła czerwoną plamę na najemniczej kurtce.
Rozpoznała w tym działalność broni palnej.
To dobry znak.
Znak, że jajo musiało być blisko jak nigdy
wcześniej.
Spojrzała na swoje dłonie, które były całe we
krwi.
O nie, cholera. Znowu?
Znów nie pamiętała, by to ona strzeliła.
Już przez takie coś przechodziła – żadnych
wyrzutów sumienia. Potem okaże się, że koleś, który tak ładnie ich załatwił –
ją i tego sztywnego nieszczęśnika – jest jakimś członkiem mafii czy innego
syndykatu zbrodni. I jeszcze, nie daj boże, Croft spotka na swojej drodze
kolejnego, jeszcze bardziej współczesnego mnicha.
Nie, stop.
Nie miała aż tyle miejsca w domu. (Tak
naprawdę to dlatego Zip spał w przyczepie).
Nie będzie się już w nic wtrącać. Zabierze
tylko jajo i stąd spada.
Schyliła się i przeszła przez dziurę. Na
końcu wąskiego korytarza usłyszała jakieś odgłosy, więc przyspieszyła kroku.
Gdy dostrzegła przed sobą rażące światło i doszła do momentu, w którym mogła
wyprostować plecy, wpierw zobaczyła przed sobą ogromne sklepienie świątyni,
większej niż wszystkie do tej pory. Rozświetlały ją z każdej strony płomienie
pochodni i świec, a ludzie w dole – głównie mężczyźni – śpiewali pieśni w
bogato zdobionych szatach.
Zrobiła krok w przód i usłyszała dźwięk
przeładowania.
Pistoletu maszynowego.
Odwróciła powoli twarz i uśmiechnęła się
życzliwie do jednego z grupy najemników, tym razem nieco bardziej… żywego.
– Nie ma za co – szepnęła.
Mężczyzna kiwnął głową z uznaniem.
***
Alisterowi brało się już na spanie, więc ani Kurtis, ani Zip nie
mieli zamiaru go ruszać. Niech sobie śpi, przecież nikt go nie wyrzuci za drzwi
lokalu, prawda? I tu przynajmniej niczego wartościowego nie zarzygał. No bo,
biorąc pod uwagę jego zainteresowania, to lepiej, żeby robił to pod siebie, ale
nie u siebie, aniżeli w bibliotece.
– Prawda?! – ryknął Zip do Kurtisa.
– C-co?!
Czarnoskóry ucieszył się. Trent też wyglądał
na takiego, który miał już nieźle w czubie. I dobrze, trzeba było w końcu
przystąpić do działania. Spojrzał na zegarek: trzecia.
– Chcesz go tu zostawić, prawda?
Trent wzruszył ramionami. To nie jego wina,
że Fletcher miał za słabą głowę. Co go niby miało to obchodzić?
– Wisi mi to! – skwitował, wkładając ręce do
kieszeni. Po chwili wyciągnął paczkę fajek. Wsadził papierosa do ust i zabrał ze
stolika zapalniczkę. Już miał odpalać, kiedy podszedł do niego rudy króliczek.
– Tu nie można palić. To nie jest sala dla
palących. – Palcem wskazała wiszącą nad barem tabliczkę. Po chwili rzuciła
okiem na Alistera, który łeb opierał o stolik, a ślina aż ściekała, tworząc na
blacie małą, gęstą kałużę. Króliczek skrzywiła się. – Ani sypialnia – dodała po
chwili.
– Ej, mała…
Zmierzyła Kurtisa wzrokiem i spojrzała na
jego jeszcze zaczerwieniony policzek. Uśmiechnęła się szeroko.
– Jeżeli nie chcecie robić problemu, to
wyjdźcie sami, inaczej zawołam Buddy’ego… mały.
Trent wyprostował się.
– Chcesz się przekonać, że wcale taki nie
jest?
– Dupek – fuknęła i machnęła ręką.
Zanim cała trójka się obejrzała, na ramieniu
Kurtisa wylądowało wielkie łapsko i obróciło go. Szybka ocena sytuacji i już
wiedział. Sztuczna opalenizna i pewnie tak samo sztucznie napompowane tors i
ramiona, wyskubane brwi, wydepilowana klata i pachy, czarny podkoszulek. Na
twarzy grymas – odrobina powagi pomieszanej z wyższością.
– Przeprosisz teraz panią, dupku.
Kurtis ani myślał przepraszać, a przynajmniej
nie za sprawą tego kloca. Za bardzo był na to odważny i pijany. Za dobrze się
bawił i chciał zostać w tym fajnym klubie pełnym fajnych kobiet, a wiedział, że
nie zostanie, gdy napakowany osiłek zaraz nie odczepi się sam.
Strząsnął z ramienia rękę dryblasa i odwrócił
się do króliczka.
‒ Przykro mi – mruknął. – Że nie chcesz się o
tym przekonać. Nie wiesz, jak wiele tracisz.
Zip nie uwierzył, co usłyszał. Położył rękę
na czole.
– Trent, ty skończony idio…
– Coś ty powiedział, dupku?! – zagrzmiał
Buddy.
Kurtisa wcale nie zdziwił widok zbliżającej
się do jego twarzy pięści.
Bójki zwykle trwają kilka sekund, chociaż
pijanemu wszystko wydaje się dłuższe. Kiedy nawalony człowiek widzi przed nosem
czyjąś pięść, zwykle reaguje instynktownie, ale przesadnie: uskakuje gdzieś
daleko w bok i potyka o własne nogi albo cofa się, by polecieć na plecy. Kurtis
nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Lekko tylko odsunął się w lewo i chwycił
osiłka za rękę. Odparował cios i jego pięść wylądowała na nosie Buddy’ego.
Facet zabełkotał. Obie ręce przyłożył do
twarzy, próbując zatamować krwotok i kompletnie się odsłaniając do następnego
ciosu. Kurtis, który był dużo niższy od niego, zrobił krok w tył i z całej siły
na niego naparł, z mikrego, ale wystarczającego rozpędu. Buddy legł jak długi
na kaflach. Trent pozbierał się z niego i otrzepał, a Zip nie wierzył własnym
oczom. Natychmiast zaczął dobudzać chrapiącego Alistera.
– Wychodzimy, wstawaj. No wstawaj!
– A…Ale o szo chozi…
Zanim Buddy się pozbierał, Kurtis wyminął
króliczka i ruszył biegiem w stronę kolejnej sali, by wmieszać się w tłum
tańczących i zniknąć z pola widzenia jakiegokolwiek goryla, których w klubie
nie brakowało. Jedyna droga ucieczki była już zablokowana przez kolejnego
ochroniarza, na którego Trent po prostu wpadł i od którego odbił się jak od
piłki.
Buddy wstał i zaszedł go od tyłu. Wielka ręka
znów złapała Trenta za ramię, więc strząsnął ją i odwrócił się w jej kierunku.
Muzyka ucichła. Ktoś wrzasnął. Ludzie zaczęli się miotać. Kurtis był w pułapce.
– I co, kozaku? Cwaniaczku? Dupku? – Usłyszał
Buddy’ego, który mówił gardłowo, przełykając co chwilę krew spływającą do
przełyku.
Niedobrze, właściwie szkoda. Kurtis miał się
bawić, miał tu zostać, a nie być głównym psują imprezy.
Był na siebie zły.
– To może jeszcze więcej synonimów? – Psia
mać! Miał się zamknąć, a nie potrafił.
Buddy uderzył go w brzuch, więc zgiął się
automatycznie, instynktownie łapiąc rosłego za przegub ręki, która go uderzyła.
Przyciągnął przeciwnika do siebie i wykorzystując jego impet, uderzył go
przedramieniem w twarz.
Buddy znów padł, jeszcze bardziej zalany
krwią. Wypluł dwa zęby.
Kolejne wrzaski. Jeszcze większa panika.
Bramkarz przed Kustisem, od którego ten się
wcześniej odbił, piąchą zaczął wygrażać, a inni, za nim, tym razem ci szersi,
sprzed wejścia, bo w ubrani w garnitury, kierowali się wprost na Trenta.
No nie.
‒ Hej, chłopcy, spokojnie. ‒ Kurtis podniósł
ręce, pokazując, że nie zamierza się z nimi bić. ‒ To nie ja zacząłem.
Naprawdę! I już sobie pójdę, ja i moje ziomeczki… Ej, ziomeczki?
Odwrócił się za siebie, patrząc dalej niż na
leżącego na ziemi Buddy’ego, ale przy loży nie było już ani Zipa, ani Alistera,
ani nawet króliczka.
Trzej kolejni bramkarze rzucili się na niego
jak zawodnicy rugby.
Gdy usiłował wstać, poczuł, że nie da rady,
leżało na nim zbyt dużo cielska. Jego kolana zmieniły się w watę. Ręce opadły i
nie był w stanie stawić nawet najsłabszego oporu.
– Okej, wygraliście, WYGRALIŚCIE!!!
Dostał w twarz, ktoś inny kopnął go w brzuch,
wstając. Czuł wiele ciosów na sobie naraz. Póki był jeszcze przytomny, poczuł
też, że wstaje, ale raczej nie sam; że traci grunt pod nogami. Ktoś niósł go
jak przerzucony na ramię wór. Świeże powietrze, szczęk otwieranych drzwi i…
beton. Twarde lądowanie.
– Kurwa…
Spojrzał z żalem ponad krawężnik, na miękką,
zieloną trawę obok, po czym zamknął oczy.
***
Lubiła się droczyć.
– Och, zamknij się już. – Usłyszała i
wzruszyła ramionami.
Zastanawiała się, dlaczego jeszcze nigdy jej
nie zabili. Trzymali na muszce, pozwalali gadać jakieś pierdoły, które miały
odwrócić ich uwagę. Może mieli nadzieję, że kiedyś wróci w te strony w poszukiwaniu
innego reliktu i znów będą mogli skorzystać z jej usług? Bo jeżeli nie, to
całość wyglądała jak typowa klisza, przewidywalny scenariusz filmowy…
Westchnęła, próbując sobie przypomnieć,
dlaczego tak właściwie oddała prawa autorskie do swojego wizerunku scenicznego
Metro-Goldwyn-Mayerowi i Square Enix? Przecież przy okazji to coś, co zaraz ma
wyjść i nazywać się „Tomb Raider 3 movie”, i po czym premierze ma podpisać
mnóstwo autografów, będzie kompletną kaszaną.
Zatęskniła za Angie i postanowiła zaprosić ją
w najbliższym czasie na kawę.
Westchnęła ponownie.
Na co tak właściwie czekali najemnicy? Ach,
na koniec pieśni.
Nie znała do końca hinduskiego, a już na
pewno nie większości archaizmów, ale dałaby sobie coś odciąć, mając pewność, że
część z tych słów dotyczyła męskich członków i aktów. Bogate szaty śpiewających
obejmowały właściwie tylko górną część garderoby.
Lara zaczęła liczyć.
Jeden, dwóch, trzech, czterech… A gdy
doliczyła do ponad stu siedemdziesięciu mężczyzn (co dawało też jakieś sto
siedemdziesiąt – lepszych bądź gorszych – penisów), głośna, wręcz chóralna
pieśń w końcu ucichła.
Croft nie doszła nawet do połowy.
Kiedy w końcu zapadła cisza, główny najemnik,
który wciąż miał Larę na muszce, rzucił okiem na scenę pod sobą, wychylając się
lekko. Lara mogłaby go w tym czasie zrzucić i narobić kolejnego bałaganu, ale
tuż obok znajdowało się jeszcze z kilkunastu takich jak on, każdy z karabinem.
Półka skalna była dość szeroka i długa, otaczała całe sklepienie świątynne.
A w dole jeden z mężczyzn – ten, który
wcześniej stał na wysokiej platformie, za głównym ołtarzem i prowadził pieśń –
cofnął się do wrót, które otworzyły się powoli. Jedyna kobieta, ubrana cała na
biało, wniosła trzymanego nad głową, o dziwo standardowych rozmiarów penisa,
świecącego tak, jakby cały wykuty był z bryły złota.
Larę zaskoczył ten widok, jednak po chwili
uświadomiła sobie, że właściwie powinna się go spodziewać. No bo kto by tak
dobrze przewodził trzysetce penisów, kazał rysować wszędzie penisy i w ogóle
miał jakiś kompleks bądź ich niedobór, jeśli nie wcale niepiękna babka,
przypominająca kształtami Buddę w białej szacie?
Wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z
głównym najemnikiem i oboje nieco się skrzywili.
– To chyba miało być jajo… – powiedział.
– No i jest. A nawet dwa jaja. I to z bonusem
– dodała ostatecznie, brodą wskazując na złotego penisa, którego kapłanka
właśnie układała na ołtarzu. Kilku z otaczających ją mężczyzn pomogło zdjąć jej
suknię, po czym zaczęło dotykać ją w dość… prowokujący sposób. Jeden złapał za
pierś, drugi całował dłonie i ssał palce, inny przykucnął i twarz zbliżył do
łona.
Jeszcze inni, którzy nie stali przy ołtarzu,
a przed nim, uklęknęli, nie odwracając wzroku od rytuału. Czy raczej wstępu do
orgii. Czy, biorąc pod uwagę przewagą liczebną mężczyzn, nietypowego gangbangu.
– Musimy to oglądać? – zapytała Lara
półszeptem.
– Nie, panno Croft. I nie będziemy. To
znaczy, ja nie będę.
Mężczyzna machnął do swoich ludzi, którzy
zaczęli zaczepiać liny za pomocą haków do ścian i płyty, na której stali. Nie
wszyscy, bo dwóch podeszło do Lary i mocno nią szarpnęło. Uklęknęła. Nie bardzo
mogła nic zrobić – związane z tyłu ręce wystarczająco jej uniemożliwiały jej
sprzeciw.
Zrzucą ją? Oby nie. Z takiej wysokości nie
miałaby szansy przeżyć.
Spojrzała raz jeszcze w dół, na rytuał. Pani
Budda właśnie stawała na ołtarzu z pomocą dwóch mężczyzn, którzy uklęknęli i z
pleców zrobili jej schodek. Dwóch innych podało jej dłoń, by utrzymała
równowagę. Gdy znalazła się już na ołtarzu, wyprostowana i rozkraczona, Croft
zauważyła, że jej szparka wisi dokładnie pod artefaktem. Kapłanka powoli
zaczęła uginać nogi i zbliżać się do niego, by w nią wszedł, pewnie nawet i
cały, a mężczyźni zaczęli coś skandować.
– Powinniście się chyba pospieszyć… – rzuciła
Croft do najemników.
Główny dowódca kucnął obok niej i spojrzał w
tym samym kierunku, po czym zbladł. Kapłanka była już w pozycji siedzącej.
Podnosiła się i opadała. Podnosiła i opadała, podnosiła i…
– Wiesz co… – powiedział po chwili,
przełykając ślinę i odchylając Larę z powrotem na platformę, by nie wychylała
się za mocno i przypadkiem nie spadła. Wyciągnął zza pasa nóż sprężynowy i
przeciął jej więzy. – Weź go sobie, jak chcesz. Mnie już nie zależy.
Machnął ręką na chłopaków i każdy pojedynczo
zniknął w wyrwie w ścianie.
***
– Tylko chlanie, a potem spanie. Chlanie i
spanie… – mruczał Winston, otwierając skrzypiące drzwi biblioteki. – A potem
rosołki i herbatki… Paniczu Alisterze! – powiedział nieco za głośno, na co
Fletcher tylko zajęczał bojaźliwie.
Winston postawił na blacie biurka tacę z
półmiskiem.
– Proszę. Nie to, co byle kostka rosołowa
rozpuszczona w kubku…
– Win… Winston?
– Tak, paniczu?
Alister, cały blady i przeraźliwie cuchnący
mieszaniną tytoniu, alkoholu oraz zwróconego gdzieś po drodze obiadu, uniósł
głowę znad blatu i powoli zaczął podnosić powieki.
Winston zastanawiał się, dlaczego mężczyzna
nie położy się normalnie jak człowiek, w łóżku, tylko przesiaduje zawsze na tym
swoim krześle. To musiało być strasznie uciążliwe dla jego kręgosłupa.
– To… to ty, Winston? Widzę… widzę białe
światło…
Dziadek Smith westchnął, machnął ręką i
zabrał tacę. Odwracając się, rzucił okiem na otwarte obok „Życie Pana
Jezusa” Dickensa z trzydziestego piątego, wydanie pierwsze i nietłumaczone.
– Dobrze paniczowi idzie – wymamrotał,
wychodząc.
***
Zapukał w drzwi przyczepy, ze zgrozą.
Spodziewał się najgorszego, słysząc głośne
krzyki pod oknem nad ranem i widząc, jak czarnoskóry prowadził do drzwi przez
ogród głośno śpiewającego coś okularnika. Wtedy postanowił się nie wtrącać,
nikogo nie budzić ani nic, ale teraz, gdy minęła pora obiadu, a Lara wróciła
już jakaś taka osowiała i zmarkotniała (o co też wolał nie pytać, tylko podał
jej fasolkę), to postanowił wpaść jednak i skontrolować sytuację, pod
pretekstem podania pierwszego dania.
Ku jego szczeremu zdziwieniu nie musiał sam,
po chwili martwej ciszy, otwierać drzwi. Zip zrobił to własnych siłach i
przywitał kamerdynera szerokim uśmiechem.
– O! Winston, dobrze, że jesteś!
– Ja… ten, no… Przyniosłem paniczowi obiad!
Tak właśnie.
Przełknął ślinę i podał Zipowi gorący półmisek
z tacki.
Hej, przecież mówił zupełną prawdę! Wcale nie
chciał zajrzeć i sprawdzić, czy Zip przypadkiem nie udusił się nad ranem
własnymi wymiocinami, czy coś…
– To świetnie. Jest już Lara? Mam dla
niej niespodziankę. Skonstruowałem właśnie… A zresztą właź, pokażę ci…!
O nie, o nie, o nie, tylko nie to…!
Winston zaczął nerwowo się rozglądać.
– Kiedy ja, paniczu, naprawdę muszę… – Tak
bardzo nie chciał tam wchodzić. Nie po ostatnim razie, gdy Zip postanowił
pokazać mu tydzień temu jakąś ze swoich elektronicznych zabawek. Tłumaczenie
jej działania trwało zdecydowanie za długo, a Winston, nauczony grzeczności,
nie wyszedł pod żadnym pretekstem. Teraz już zaczął gorączkowo go obmyślać.
– Nie gadaj, właź.
– Czy panicz na pewno się dobrze czuje? Może
przynieść jakieś tabletki, te co zawsze, na kociokwik? Zespół „dnia
następnego”? – Spojrzał na niego podejrzliwie i zobaczył w oczach dredziarza
jakąś dziwną, wesołą iskrę.
Och nie! Już do tego to doszło!
Na pewno coś ćpał, na pewno! Nie mógł być
taki wesoły o tak wczesnej porze, kiedy wrócił zaledwie przed szóstą. To
niemożliwie.
– Nie, nie chcę niczego na kaca, nie mam
kaca, w ogóle prawie nie piłem. Słuchaj, byłeś już u Trenta? Widziałeś?
Widziałeś? To był mój pomysł, genialny, co nie?
– Nie… Jeszcze nie, ale pewnie Lara… –
Winston westchnął.
Zip raczej nie był naćpany, więc dziadek
odetchnął z ulgą. Właściwie elektronik nie zachowywał się bardziej dziwnie niż
zwykle i czuć, że umył nawet zęby. Poza tym w dłoni śrubokręt trzymał całkiem
pewnie. Nie trząsł się podejrzanie ani nic.
– Och, no dobrze. Niech mi panicz wszystko
opowie…
***
Miał pustkę w głowie.
Jak wrócił do domu? Taksówką? Chyba tak,
chociaż nie był pewien. Otworzył powoli oczy i jasne światło uderzyło go w
najczulszy punkt jego mózgu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Zamknął je z
powrotem.
Czuł się nieco obolały, ale i jakoś dziwnie
ograniczony. Gdy poruszył się, poznał, że to przez ubranie.
Dotknął czoła, wciąż nie otwierając oczu.
Głowa pulsowała niemiłosiernie, więc skrzywił się. Nawet nie spróbował wstać.
Nagle usłyszał głośne tupanie na korytarzu.
Westchnął.
Kogo tak niesie? Winston i jego lakierki nie
robią takiego hała…
O kurwa.
To nie była dobra pora na odwiedziny,
naprawdę. Nawet jeżeli osoba odwiedzająca była w rzeczywistości gospodarzem i
właśnie szła go zerżnąć.
– Wróciłam! – Usłyszał jej głos, gdy weszła
do przedpokoju. Za chwilę miała przekroczyć próg sypialni! Kurtis bardzo chciał
się podnieść i w trzydzieści sekund doprowadzić do porządku. Która godzina, że
Lara tak szybko wróciła? Zawsze wracała po obiedzie albo na kolację… Ociężale
otworzył oczy i spojrzał w stronę zegarka.
Trzecia po południu?!
– Wiesz, Trent. Jestem nieco zawiedziona…
Spodziewał się, że jej głos będzie bardziej
przekonany, radosny jak zwykle i pewny siebie, usatysfakcjonowany i zaraz
opowie sporo ciekawych anegdot o swoich przygodach, bo przecież udało jej się
nie tylko wrócić całej i zdrowej, ale pewnie z jakimś nowym badziewiem. Chociaż
zanim to nastąpi, on powinien wyjść jak zwykle, bez koszulki, i dotknąć ją,
pocałować, udawać, że był grzeczny i że się stęsknił…
Nie, to nie mogła być ona. Za wcześnie, nawet
nie zdążył wziąć prysznica!
– Lara? – zmusił się i wysapał, lekko
podnosząc na ramionach.
– Po pierwsze, dlaczego cuchnie tu jak w
gorzelni… – Usłyszał, jak Croft otwierała okno w holu.
Czuł, że ma déjà vu. Winston wczoraj
powiedział chyba to samo.
– A po drugie…
Raz kozie śmierć!
Zmusił się, by wstać, chociaż całe ciało
odmawiało posłuszeństwa. Nie chciał, by widziała go w łóżku, w takim stanie.
Chrząknął, otrzepał się i ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi.
Zobaczył, jak stała do niego tyłem. Wyobraził
sobie, jak zdejmuje bluzkę, odpina sprzączkę paska, zzuwa spodnie z pośladków,
między które wbijały się koronkowe stringi. Zrobiło mu się gorąco.
– Lara… Ja…
Jego oddech przyspieszył, a serce jakby
stanęło. Boże, jak ona mogła mu to robić akurat teraz? Gdy wyglądał i pachniał
jak żul? Oblizał suche usta i zrobił kolejny krok. Trząsł się jak w delirium,
stając tuż za nią i kładąc dłonie na jej piersiach.
Już wszystko dobrze, mamusia jest w domu…, pomyślał ze spokojem i uśmiechnął się do siebie. Mlasnął.
Lara wciągnęła głośno powietrze. Dwukrotnie.
– Trent, co tu tak jeb…
Gdy odwróciła twarz w jego stronę, jej wyraz
zmienił się instynktownie, ze zwykłego „o co tu chodzi?” na „fuj, co za
obrzydlistwo!”, a zaraz potem w: „zaraz cię zapierdolę”.
Zdziwił się. No dobra, może nie pachniał za
ładnie, może miał na sobie wczorajsze ciuchy, ale żeby od razu reagować tak
nerwowo?
– Oj no, przepraszam!
– Bardzo śmieszne, kurwa! – żachnęła. – Ty i
te twoje wyczucie sytuacji! Co za… – szukała chwilę odpowiedniego słowa –
moorkh!
– Ale o co ci chodzi, kobieto?
– Przyszłam ci powiedzieć, że dzisiaj nic z
tego i masz mi tylko nalać kielicha, a ty… ty…! Ach, brak mi słów, Trent!
Pierdolone akty, pierdolone Indie!
Trzasnęła drzwiami, wychodząc.
Zdziwiony wzruszył ramionami i powędrował do
łazienki. Spojrzał w lustro.
Tu Alex, piszę od Fafcia z kompa więc nie zmieniałam maila :P Fakt, spóźnienie lekkie zostało zaliczone jednak, lepiej później niż wcale. Nie ukrywam, że nie mogłam doczekać się opowiadania, którego byłam niemalże pewna, gdy nie otrzymałam życzeń w dniu urodzin :D Każdego roku przepiękny prezent, prosto od serduszka. Takie gesty robią dzień, a nawet tydzień, miesiąc, rok. Są cudowne, tak jak ty. Dziękuję <3
OdpowiedzUsuńWłaściwie to nie wiem co ćpałaś, gdy pisałaś o tych penisach, ale czytałam nie odrywając wzroku, pełna emocji. Rafał patrzył się na mnie dziwnie, kiedy podrygiwałam na łóżku zagapiona w monitor to śmiejąc się, to łapiąc za głowę zaskoczona. Sam niejednokrotnie ucieszył mordkę, gdy przeczytałam mu co pikantniejsze fragmenty :D Majstersztyk <3 Ubawiłam się niesamowicie. Dziękuję, dziękuję, dziękuję :)