*wykorzystano fragmenty rozdziałów 1. i 2. Second Approach, maj 2008.
TRZY LATA PÓŹNIEJ
– Już podaję. –
Winston stał w korytarzu, trzymając w ręku słuchawkę.
Lara wzięła ją
od niego, uśmiechając się, a jednocześnie unosząc brew. Rozłożył ręce.
– Słucham? –
zapytała już do telefonu. Odpowiedział kobiecy głos. Nie kojarzyła go.
– Nazywam się
Lucy Green. Pamięta mnie pani? Kilka lat temu prosiłam o spotkanie w Kanadzie.
Croft
przymrużyła oczy. Nie, zupełnie nic jej to nie mówiło.
– Przykro mi. W
czym mogę pomóc?
– No cóż. Może
pani przypomnę. Moja propozycja jest wciąż aktualna. Pani wiedza na temat spuścizny siedemnastowiecznych bractw i zakonów działających na terenach brytyjskich kolonii w Ameryce Północnej jest niepodważalna. Bardzo potrzebna i dużo
warta.
Lara przewróciła
oczami.
– Jeżeli znów
chodzi o miotełkę i kości Innuitów, to moje stanowisko pozostaje
niezmienne.
– Nie, nie... –
Usłyszała od razu, a zaraz po tym dalej: – Nigdy nam o to nie chodziło. Przykro
mi, jeśli dostaje pani obecnie właśnie takie propozycje. Tutaj, w naszym
klubie, pamiętamy pani zdolności – Green podkreśliła to słowo bardzo
dokładnie. – Cenimy za niezależność i szanujemy, no cóż, niekonwencjonalne
metody. Chyba że zrezygnowała pani z zawodu całkowicie...? Przepraszam, długo
już nie dochodziły nas słuchy o pani karierze. – To słowo także zaakcentowała.
– Proszę do
rzeczy. – To zaczynało być żenujące, jak oni wszyscy starali się jej słodzić... Spojrzała na Winstona spod byka, ale ten natychmiast odwrócił się w stronę półki. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zaczął ścierać kurz.
– W związku z
pani zaangażowaniem w sprawę czeskiej Kabały sądziłam, że będzie pani
zainteresowana tą propozycją. Chodzi o odnalezienie bardzo
cennego i nietypowego przedmiotu, a także badania poprowadzone na miejscu. Wiązałby się z tym przylot do nas, ale wszystkie koszta
pozostają, oczywiście, po naszej stronie.
Na słowo Kabała
Larze przeszedł po plecach dreszcz. Właściwie nawet nie wiedziała czemu, więc
natychmiast go zbyła.
– Co to za
przedmiot?
– Proszę mi
wybaczyć, ale to nie jest rozmowa na telefon.
– Kiedy i gdzie?
– Przylecę do
pani jutro.
– W porządku, czekam. – Lara przerwała połączenie. Spojrzała na
Winstona, który przestał już się wygłupiać i teraz stał tylko nieopodal, i jak zwykle oczekiwał wyjaśnień.
Wyminęła go o kilka kroków w stronę schodów, ale w ostateczności odwróciła się.
– Winston?
– Tak, Laro?
– Czy przypadkiem
nie prosiłam cię ostatnio, byś przestał odbierać telefony od ludzi, którzy
chcieliby mnie zatrudnić?
Winston wyraźnie
zawstydził się.
– Tym razem to
nie ja – przyznał, ale widać, że było mu to nie na rękę. Zrzucanie na kogoś winy nigdy nie należało do jego mocnych stron. Na szczęście nie musiał już niczego dodawać. Lara znów
przewróciła oczami.
– Alister... –
wymamrotała.
– Zanim jednak
pójdziesz powiesić na nim psy, zajrzyj do Zipa. Jest u góry, przy Victorii.
***
Nie tylko Zip,
ale i Alister siedzieli przy niej razem. Siedzieli w dosłownym tego słowa
znaczeniu, gdyż na podłodze w trójkę, tworzyli okrąg, na którego środku stała
klockowa babka. Na pierwszy rzut oka przypominała po prostu kupkę żółtych
klocków, ale na drugi – była nekropolią w Sakkarze.
– No ładnie. –
Lara oparła się o framugę. Nie zdziwiło jej to, że Vici nawet nie odwróciła się
w jej stronę. Była pochłonięta obserwacją, jak Zip dokłada ostatni klocuszek na
samym szczycie. – Alister... – Lara kiwnęła głową w stronę korytarza.
Fletcher natychmiast poprawił okulary na nosie, po
czym wstał i podszedł. Wyszli razem na zewnątrz. Alister nie zdążył
nawet otworzyć ust.
– Czy
przypadkiem nie prosiłam cię ostatnio, byś przestał nagabywać ludzi, aby chcieli
mnie zatrudnić?
– A więc
dzwonili...
Spojrzała na
niego, prostując się i zakładając ręce na piersi.
– Laro – zaczął,
dyplomatycznie układając palce w piramidkę. – Ostatnia sesja u doktora
Bachmanna była zaskakująco pozytywna. Bachmann sam powiedział, że...
– Alister –
przerwała mu, ściszając głos. – Wiem, co powiedział, przecież tam byłam. Ale
to, że Bachmann sobie ubzdurał, że jestem zdolna do pracy, nijak się ma do tego, że nie chcę nigdzie jechać.
– Nie chodzi o
to, czego chcesz – zwrócił się do niej, w jego głosie było coś twardego. Jakby
rzucił ciężkim kamieniem, który spadł, huknął i nie pozostawił echa. – Chodzi o
to, co jest dla ciebie zdrowe. Najprostsze zadanie takie jak pojechać, pogadać,
rozejrzeć się i wrócić to nie jest nic, czego nie zrobiłabyś w jeden dzień.
Chciałem tylko, byś spotkała się z ludźmi, których znasz. Zobaczyła swoje
zbiory, na które tak długo przecież pracowałaś. Nikt nie każe ci jech...
– Alister, czy
tobie atlas spadł na głowę? Kanada? W jeden dzień? Jakie moje zbiory w
Kanadzie?
Mężczyzna wydawał się mocno zaskoczony. Prawie że wybałuszył oczy,
otworzył szeroko usta i widać, że próbował dobrać słowa, ale wyszło z tego
jedynie żałosne jęknięcie. W końcu wziął wdech i wystękał wysokim tonem:
– K-Kanada? To
nie dzwonił Beckett z Londynu?
– Dzwoniła
jakaś Lucy Green. I będzie tu jutro.
***
Z każdym
kolejnym jej słowem Larę coraz bardziej bolała głowa. Croft była najwyraźniej masochistką, tak przynajmniej pomyślała o sobie, ponieważ, w przeciwieństwie do
Alistera, nie miała zamiaru kończyć spotkania przedwcześnie. Winston na
przeciwległej kanapie wprawdzie czuwał, by rozmowa nie zeszła przypadkowo na
niewygodne tory, a Alister siedzący obok niego próbował ją skończyć, ale krótko ścięta typiara za nic nie chciała odpuścić. Było to Larze na
rękę.
Już od początku historia wydawała się całkiem ciekawa. Mimo migrenowego bólu
głowy i dreszczy przebiegających po plecach, gdy tylko na tapecie pojawiały się
słowa-klucze, Lara słuchała uważnie. Może po prostu była
przewrażliwiona. Może zwyczajnie było jej chłodno, w salonie przecież nie palił
się kominek. Croft machinalnie spojrzała na zdjęcie nad nim. Lord Croft nie odpuściłby przez takie pierdoły. Mama zresztą też nie.
Poza tym jeżeli
już blondyna zadała sobie trud, by tu przyjechać, całkiem niefajnie byłoby
ją wypraszać.
Faktycznie,
zgodnie z prawdą, wystarczyło polecieć do Kanady i rozejrzeć się. Och, no dobra, to też trzeba było podkreślić: na tym kończył się nudziarski schematyzm. Lara nie
miała wcale rozglądać się, jak przypuszczała do tej pory, w żadnym rozkradzionym
kościele, meczecie czy na wykopaliskach po ludzie Heilsuków. Nie.
Chodziło o
miejsce zbrodni.
– Dlaczego
właściwie to my mielibyśmy się tym zająć? Dlaczego nie pójdzie z tym pani
na policję? – zapytał Alister, wyciągając szyję w stronę rozłożonych na stoliku dokumentów. Niektóre zdjęcia przedstawiały widok wręcz makabryczny. Dla samego Fletchera, który nie był przecież ani w Paryżu, ani w Pradze – na pewno przerażający. Na Larze nie robił aż takiego wrażenia. Może dlatego, że nie bardzo pamiętała, co się wtedy działo. A może właśnie dlatego, że coś tam jednak pamiętała. I jeszcze ten ból głowy...
– Nie interesuje
mnie to przestępstwo samo w sobie – bez skrupułów odparła Green, poprawiając
się w głębokim fotelu i zakładając nogę na nogę. – Policja już bada sprawę.
Zdejmuje odciski, bada zgodność krwi, porównuje malowidła ze ścian mieszkania
do tych znalezionych chociażby u Wernera von Croya.
Lara poczuła
skurcz w żołądku. Skrzywiła się na to, ale odwróciła głowę. Znów patrzyła na
obraz. Wiedziała, że Winston badawczo jej się przyglądał. Green tymczasem
kontynuowała:
– Nam bardziej
chodzi o poznanie powiązań między wydarzeniami sprzed sześćdziesięciu lat a
tym, co miało miejsce w Europie trzy lata temu. I teraz, w Kanadzie. Ale ze
strony historycznej. W śledztwie prowadzonym trzy lata temu mówiło się o pewnym
zakonie...
– Skąd pomysł,
że chodzi o Kabałę? – zapytała Lara wprost. Nie chciała usłyszeć nazwy,
którą Green właśnie miała przytoczyć. – Może to nie ma żadnego związku? Kanada
jest trochę dalej niż Paryż czy Praga. A seryjni mordercy lubią czasem i bez sakralnego motywu rozwalić czyjeś zwłoki na ścianie.
– Ale do Turcji
też przecież jest kawał drogi, prawda? A jednak... – kobieta nie dokończyła.
Alister wstał
natychmiast.
– Proszę nie
mówić już ani słowa i wyjść. Nie jesteśmy zainteresowani pani ofertą.
Lucy Green na pewno wiedziała już, co się święci. Pozbierała ze
stolika dokumenty i schowała je do teczki. Gdyby nie czuła, że nie jest tu mile
widziana, byłaby po prostu głupia. A nie wyglądała wcale na taką. Wstając,
ukłoniła się w stronę Winstona, podeszła do Lary i stanęła naprzeciw niej. Lara
jednak nie wstała z kanapy. Green zasłoniła jej widok na Winstona i Alistera,
otworzyła teczkę jeszcze raz i wyciągnęła z niej małe zdjęcie.
– Znaleźliśmy to
na miejscu. Sądziłam, że właśnie to może cię zaciekawić.
Croft wzięła do
ręki fotografię i ledwo rzuciła na nią okiem. Okazała się czarno-białym skanem,
ale wystarczyła, by nie móc przełknąć śliny, może nawet poczerwienieć na
twarzy. Już nie było zimno. To, co Lara poczuła, przypominało raczej przelewany
w trzewiach wrzątek.
Nie oddała
fotografii, zresztą Lucy Green zdążyła zamknąć teczkę i udać się w stronę
wyjścia.
Lara nie
odprowadziła jej, zrobili to za to Winston z Alisterem. Zanim wrócili spod
drzwi, Croft była u siebie.
***
Siedziała na łóżku i wciąż spoglądała na kopię. Mimo że miała ją przed
oczami, zdawała się widzieć zupełnie coś innego. W jej głowie rozgrywały się
kolejne sceny czy może raczej ujęcia. Ledwo skrawki próbujące ułożyć się w całość. Dziwną, niezrozumiałą, zamgloną.
Trochę jak nieśmieszny żart. Pamiętała przecież to, co robiła
wcześniej. Rzym? Grecja? Kpiny, palec w dupie. Bizancjum? Nawet z
Wernerem był niczym. Znała historie ludów, bractw i plemion, kulturę
wschodu też miała w małym palcu. Jakby dopiero co kończyła studia, jakby
dopiero co Lord Croft, w sensie tata... Najpierw on, a potem Werner. Egipit. Dalej
miesiące wyrwane z życia na tabletkach i w bibliotece. Tamte momenty pamiętała za dobrze,
więc dlaczego, gdy nadeszła zima i Werner zadzwonił, to, co było dalej,
wydawało się jedynie rozmazaną plamą?
Lara wiedziała, że tamto się skończyło, miała to za sobą. Nawet nie tak, jakby otworzyła następny rozdział książki, przeskakując kilka stron, tylko, nie kończąc poprzedniej, zaczęła czytać nową. Odnalazł ją Leydon z
Levisem, przywieźli do domu. Znów wróciła do leków i faktycznie czuła się lepiej – chyba
pierwszy raz w życiu bezpiecznie. Jakoś chwilę potem Vici przyszła na świat i
nic już nie było jak dawniej. Było wreszcie jak w domu, było naprawdę...
Szukała chwilę tego słowa.
Dobrze?
Doktor sam zapowiedział, że pamięć do szczegółów wróci. Że niektóre
obrazy się uzupełnią, przestaną być pustymi kadrami, a zaczną – sceną. Larze
nie zależało, by przeżyć raz jeszcze te momenty, o których potem czytała w
gazetach i w sieci. Sceny z Paryża, Pragi czy Turcji. Nie potrzebowała ich.
Dzięki temu nie musiała odgrywać w pamięci śmierci Ljudmiły czy Kurtisa.
Zresztą po co miałaby, szczególnie tę drugą? Zrobili to raz, wtedy, w
londyńskim hotelu. To akurat pamiętała całkiem nieźle. Dała się ponieść komuś, kogo praktycznie wcale nie znała.
Wspominanie całej reszty byłoby bez sensu, może byłoby nawet bolesne. A może
rozczarowałoby oschłością. Nie musiała wiedzieć.
Dał jej Victorię. Na tym skończył się jego udział.
Spojrzała jeszcze raz na kopię. Odwróciła ją. Zdjęcie datowano na
pięćdziesiąty czwarty rok ubiegłego wieku. Oryginał był więc stary;
poznać to można było nie tylko po dacie, także po jakości. Tło
przypominało dywan, uplamiony na ciemno; Lara podejrzewała, że były to plamy po
krwi. Ujęcie zdjęcia śledczego wyjętego najwyraźniej ze starych kartotek nie
przedstawiało całości pomieszczenia, nawet nie całości ciała. Jedynie rękę,
właściwie samą dłoń. Na wyprostowanych palcach leżało Chirugai.
Drzwi sypialni otworzyły się. Stanął w nich Winston.
– Laro – podszedł do niej, ale nie usiadł obok. Podniosła na niego
pytający wzrok. – Już odjechała.
Winston przełknął ślinę i widać było, że jeszcze nie skończył. Oddychał
miarowo, spokojnie, jak zawsze. Lara potrafiła czytać z niego jak z otwartej
księgi. Dobrze wiedziała, co zaraz usłyszy i mogłaby od razu zaprzeczyć: nie,
to nie twoja wina. Nie zrobiła tego.
– Chciałbym cię przeprosić, że podałem ci słuchawkę i naraziłem na
nieprzyjemności. Wiesz, że ostatnie, czego wszyscy byśmy chcieli, to żebyś się
męczyła. Może masz rację, Alister niepotrzebnie nalegał. Powinnaś odpocząć.
– Nie musisz przepraszać. Wiem, co powinnam. – Uśmiechnęła się
nikle.
– To dobrze. – Odpowiedział jej bardzo podobnym uśmiechem. Oszczędnym,
choć po oczach poznała wyraźną ulgę. – Osobiście
dopilnuję, by Alister nie zawracał już ci głowy. Zresztą teraz najpewniej nie
będzie miał ku temu nastrojów. Wszyscy tu wiemy, że tę historię i
wszystko, co z nią związane, powinno się trzymać z dala od ciebie. Tak
jest bezpieczniej.
– Niby tak – odparła beznamiętnie, jeszcze raz spoglądając na
zdjęcie. Winston już odchodził do drzwi.
– Pójdę przygotować wam kąpiel...
– Winston? – Lara znów na niego spojrzała.
– Tak? – Zatrzymał się w pół kroku.
– Kiedyś zapytałam cię, czy wiesz, co się wtedy stało.
Stary Smith wyprostował się i już zupełnie odwrócił w jej stronę, oddalając
się od drzwi.
– I...?
– Odpowiedziałeś wtedy, że nie wiesz, bo cię tam nie było. Nie było tam
ani Zipa, ani Alistera. Ani Levisa, ani Leydona. Oni znaleźli mnie potem, po
wszystkim.
– Dokładnie tak było, Laro. Do czego zmie...
– To dlaczego zawsze brzmicie w taki sposób, jakbyście chcieli mnie przed
czymś chronić? Przecież nie wiecie, przed czym. Nie nosicie żadnego brzemienia.
– Wstała i zbliżyła się do niego, wyprostowana. Spojrzała mu prosto w oczy. –
Czemu zawsze mówicie tak, jakbyście coś jednak nosili.
– Myślę, że to po prostu troska. Empatia. – Winston nawet nie mrugnął.
Przełknął za to ślinę, było w tym coś nerwowego, coś, co nie spodobało się
Larze. – Po prostu się o ciebie martwimy. O ciebie i o Victorię. Chcemy was chronić. To źle?
– Empatia – powtórzyła, jakby chciała przekonać siebie samą. Ale to
przecież tak nie działa... – Co tak właściwie chcecie trzymać „z dala ode mnie”? Przed czym mnie konkretnie chronicie?
Chyba zaskoczyła go tym pytaniem. To znaczy, że trafiła w punkt.
– Och, po prostu źle dobrałem słowa. Chodziło mi o to, że dobrze byłoby,
abyś trzymała się z dala od kłopotów.
– Nie powiedziałeś tego.
– Przepraszam. – Odwrócił się i wyszedł. Być może nie miał nic więcej do
dodania, a może jej spojrzenie przeszywające go jakby na wylot było dla niego
zbyt ciężkie.
Nie zatrzymywała go już. Wiedziała jednak, że kłamał.
Oni wszyscy kłamali.
***
W pokoju ściany miały kolor niebieski.
Wybrała je, by pasowały do jej oczu. Wpierw były zielone, ale po urodzeniu
poprosiła, by przemalować. W oknie wisiały firany w kolorowe kwiaty,
których akurat bardzo nie lubiła, jednak był to prezent sprzed trzydziestu lat od
jakiejś przyjaciółki Winstona, który stary Smith wygrzebał z głębokiej szafy.
Nie przeszkadzały aż tak, Lara pamiętała, jaką zrobiły mu przyjemność, gdy
zgodziła się je powiesić. Zresztą Vici też zdawała się je całkiem lubić.
A przynajmniej na nie nie narzekała.
Na podłodze leżał szeroki dywan. Ten uwielbiały
obie, często siadały na nim boso. Pod oknem znajdowało się już pościelone do
spania łóżeczko. No, właściwie łoże. Całkiem spore, ale zabudowane, bezpieczne.
Lara patrzyła na nie z pewnym sentymentem. Jeszcze niedawno szczebelki tkwiły w
nim stabilnie, ale wreszcie trzeba było je wyjąć. Vici sama sobie świetnie bez
nich radziła, a tak w ogóle to przecież było jej własne życzenie.
Choć, gdyby Lara miała nazwać to po imieniu,
musiałaby użyć słowa rozkaz. Aż wtedy sama pokiwała na młodą palcem. Nie
będziesz mi tu dziadka terroryzować, mała sabotażystko...
Sabotażystka leżała na dywanie. Gdy Lara tak patrzyła na nią z ukosa, widziała w niej siebie ze starych zdjęć. Kropka w
kropkę – ten sam lekko wysunięty podbródek, kształt twarzy, policzki pulchne
znacznie mniej niż u innych dzieci w tym wieku. Krótko ścięte, kasztanowe
włosy opadały na czoło, i ta niesforna, wiecznie wchodząca do oczu grzywka...
Właściwie w tych niewielu chwilach, w których
potrafiła przypomnieć sobie Kurtisa, widziała i tę grzywkę, i te niebieskie
oczy. Może trochę zadarty nos.
Obok Victorii siedział Zip, trzymając w
rękach jeden z samochodzików. Oboje śmiali się i widać, że całkiem nieźle się
bawili. Lara długo mogłaby patrzeć na tę uroczą scenę, jednak gdy Zip na nią
spojrzał, Vici też od razu się odwróciła. Natychmiast podbiegła do drzwi.
– Mama! – krzyknęła, wyciągając szeroko
ramiona. Mama wzięła ją na ręce.
– Lara! – Głos Zipa był zdecydowanie bardziej
dziecinny niż ten należący do jej córki. – Właśnie mieliśmy się ścigać. –
Mężczyzna podniósł resorak bolidu.
Croft podeszła bliżej, postawiła Vici na
ziemi i wskazała palcem drzwi.
– Pojeździsz sobie gdzie indziej. Kobiety
muszą porozmawiać.
– Się wie. Piątka!
Vici przybiła dość silnie. Wychodząc, Zip
odłożył samochodzik na półkę przy drzwiach.
Croft usiadła na dywanie, wcześniej zsuwając
ze stóp klapki, a Victoria podobnie kucnęła obok niej. Lara patrzyła na nią,
delikatnie się uśmiechając. Wiedziała, że słowa, które chciałaby wypowiedzieć
tak lekko, w rzeczywistości przyjdą z trudem. Spróbowała więc dobrać je
rozsądnie. Kochanie, muszę ci coś powiedzieć. Mama musi...
Tak zawsze zaczęła jej mama, Victorii babcia. Zaczęła
tak nawet ten ostatni raz, przed Boliwią. Wtedy jednak dała się namówić, by nie jechała sama.
Nie, to nie były dobre słowa.
– Fajnie się bawiłaś z wujkiem?
– Mhm! – Vici sięgnęła po materiał spodenek
do spania i zaczęła ciągnąć za nogawkę. Rozbujała się, ciągnąc za nogę, i omal
nie przewróciła się z pupy na plecy. Lara w ostatniej chwili podparła je
ręką i dziewczynka wróciła na miejsce. Patrzyła radośnie, ciekawie. Jakby
chciała przez to zapytać coś w stylu: Co szalonego zrobimy teraz?
– Zaraz idziemy spać.
Vici wstała i podeszła do łóżka. Na pościeli
leżała jej cienka książka; właściwie Lara chciała znów – to już prawie rytuał –
przewrócić oczami i zaproponować cokolwiek innego, ale wiedziała, że to
bezcelowe. Vici odpowiedziałaby wtedy stanowcze: Ta!, zakładając
ręce na piersi albo łapiąc się pod biodra. A gdyby już leżała w łóżku,
paluszkiem dobiłaby i tak zmęczoną życiem okładkę.
Była to skrócona wersja „Księgi Dżungli”.
– Muszę z tobą porozmawiać.
– Ano. – Vici wtarabaniła się na łóżko.
– Nie, jeszcze zęby... – Lara nie wstała nawet
z podłogi. Z siadu tureckiego usiadła, wyciągając nogi przed sobą. Dywan
zagilał w stopy. Za chwilę Vici była znów obok niej.
Oparła główkę o jej ramię i też wysunęła
nogi. Jak na jej wiek były dość długie, ale jednocześnie strasznie niezdarne.
Czasem nosiły ją szybciej, niż dziewczynka nadążała, a przez to często
próbowała łapać zająca.
– Wiesz, nie będzie mnie kilka dni.
– A czemu? – Vici spojrzała na nią pytająco.
Duże, jasne oczy świdrowały prawie na wylot.
– Chcę gdzieś pojechać.
– Do wujka Roberta?
– Nieee...
– Do pana doktora?
– Zimno. – Lara uśmiechnęła się szeroko.
– Hmm. – Za to Vici naburmuszyła się. – No to
nie wiem.
– Na pewno Alister ci opowiadał, że będę
musiała na kilka dni odwiedzić Londyn. Do pracy – zaczęła spokojnie.
– No to do Londynu?
– Nje...? – zakończyła zdanie, intonując ton
córki. – Ale właśnie do pracy. Tylko gdzieś indziej.
– Daleko?
– Tylko trochę dalej niż Londyn.
Vici zawiesiła wzrok na ścianie. Pewnie
musiała sobie teraz wszystko poukładać. Przełożyć, jak długo ostatnio jechały
do Londynu na lody i dodać do tego te „trochę dalej”. Jej stopy poruszały się
góra-dół na przemian.
– Zostaniesz z wujkami i dziadkiem. Masz być
grzeczna i niczego nie wymuszać. Jasne?
Dziewczynka zerkała na nią spod byka. Było w
tym wzroku coś jednocześnie zupełnie niewinnego, mówiącego, że przecież
kto... ja wymuszać? No co ty... i bitch, are you
sirious? To ostatnie skojarzenie sprawiło, że Lara parsknęła pod
nosem.
– Mamo...
– Tak, skarbie? – spojrzała na nią
troskliwie.
– A nie mogę jechać z tobą?
– Nie możesz.
– Ja chcę jechać z tobą! – Nastroszyła się,
ale oprzytomniała, gdy Lara pstryknęła ją w nos.
– I ty niby nie wymuszasz...? – Spojrzała
na jej delikatną twarzyczkę i przejechała dłonią po rozczochranych włosach,
trochę je uklepując. – Chodź, umyjemy zęby. – Gdy wstały, Larze przeszło przez
myśl, co jeszcze chciałaby usłyszeć wtedy, dawniej, od Amelii Croft.
– Wiesz, że nie mogę cię zabrać, ale bardzo
bym chciała? I wiesz, że kiedyś cię zabiorę, prawda? Będziesz o tym
pamiętać?
Odpowiedziało jej radosne kiwnięcie głową.
Vici uniosła rączkę, a Lara chwyciła ją w opuszki i wyszły razem z
pokoju.
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz