SEQUEL: DRUGA SZANSA – LONDYN [2/?]

*wykorzystano fragmenty rozdziałów 1. i 2. Second Approach, maj 2008.



TRZY LATA PÓŹNIEJ



– Już podaję. – Winston stał w korytarzu, trzymając w ręku słuchawkę.
Lara wzięła ją od niego, uśmiechając się, a jednocześnie unosząc brew. Rozłożył ręce.
– Słucham? – zapytała już do telefonu. Odpowiedział kobiecy głos. Nie kojarzyła go.
– Nazywam się Lucy Green. Pamięta mnie pani? Kilka lat temu prosiłam o spotkanie w Kanadzie.
Croft przymrużyła oczy. Nie, zupełnie nic jej to nie mówiło.
– Przykro mi. W czym mogę pomóc?
– No cóż. Może pani przypomnę. Moja propozycja jest wciąż aktualna. Pani wiedza na temat spuścizny siedemnastowiecznych bractw i zakonów działających na terenach brytyjskich kolonii w Ameryce Północnej jest niepodważalna. Bardzo potrzebna i dużo warta.
Lara przewróciła oczami.
– Jeżeli znów chodzi o miotełkę i kości Innuitów, to moje stanowisko pozostaje niezmienne.
– Nie, nie... – Usłyszała od razu, a zaraz po tym dalej: – Nigdy nam o to nie chodziło. Przykro mi, jeśli dostaje pani obecnie właśnie takie propozycje. Tutaj, w naszym klubie, pamiętamy pani zdolności – Green podkreśliła to słowo bardzo dokładnie. – Cenimy za niezależność i szanujemy, no cóż, niekonwencjonalne metody. Chyba że zrezygnowała pani z zawodu całkowicie...? Przepraszam, długo już nie dochodziły nas słuchy o pani karierze. – To słowo także zaakcentowała.
– Proszę do rzeczy. – To zaczynało być żenujące, jak oni wszyscy starali się jej słodzić... Spojrzała na Winstona spod byka, ale ten natychmiast odwrócił się w stronę półki. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zaczął ścierać kurz. 
– W związku z pani zaangażowaniem w sprawę czeskiej Kabały sądziłam, że będzie pani zainteresowana tą propozycją. Chodzi o odnalezienie bardzo cennego i nietypowego przedmiotu, a także badania poprowadzone na miejscu. Wiązałby się z tym przylot do nas, ale wszystkie koszta pozostają, oczywiście, po naszej stronie.
Na słowo Kabała Larze przeszedł po plecach dreszcz. Właściwie nawet nie wiedziała czemu, więc natychmiast go zbyła.
– Co to za przedmiot?
– Proszę mi wybaczyć, ale to nie jest rozmowa na telefon.
– Kiedy i gdzie?
– Przylecę do pani jutro.
– W porządku, czekam. – Lara przerwała połączenie. Spojrzała na Winstona, który przestał już się wygłupiać i teraz stał tylko nieopodal, i jak zwykle oczekiwał wyjaśnień. Wyminęła go o kilka kroków w stronę schodów, ale w ostateczności odwróciła się. – Winston?
– Tak, Laro?
– Czy przypadkiem nie prosiłam cię ostatnio, byś przestał odbierać telefony od ludzi, którzy chcieliby mnie zatrudnić?
Winston wyraźnie zawstydził się.
– Tym razem to nie ja – przyznał, ale widać, że było mu to nie na rękę. Zrzucanie na kogoś winy nigdy nie należało do jego mocnych stron. Na szczęście nie musiał już niczego dodawać. Lara znów przewróciła oczami.
– Alister... – wymamrotała.
– Zanim jednak pójdziesz powiesić na nim psy, zajrzyj do Zipa. Jest u góry, przy Victorii.

***

Nie tylko Zip, ale i Alister siedzieli przy niej razem. Siedzieli w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż na podłodze w trójkę, tworzyli okrąg, na którego środku stała klockowa babka. Na pierwszy rzut oka przypominała po prostu kupkę żółtych klocków, ale na drugi – była nekropolią w Sakkarze.
– No ładnie. – Lara oparła się o framugę. Nie zdziwiło jej to, że Vici nawet nie odwróciła się w jej stronę. Była pochłonięta obserwacją, jak Zip dokłada ostatni klocuszek na samym szczycie. – Alister... – Lara kiwnęła głową w stronę korytarza.
Fletcher natychmiast poprawił okulary na nosie, po czym wstał i podszedł. Wyszli razem na zewnątrz. Alister nie zdążył nawet otworzyć ust.
– Czy przypadkiem nie prosiłam cię ostatnio, byś przestał nagabywać ludzi, aby chcieli mnie zatrudnić?
– A więc dzwonili...
Spojrzała na niego, prostując się i zakładając ręce na piersi.
– Laro – zaczął, dyplomatycznie układając palce w piramidkę. – Ostatnia sesja u doktora Bachmanna była zaskakująco pozytywna. Bachmann sam powiedział, że...
– Alister – przerwała mu, ściszając głos. – Wiem, co powiedział, przecież tam byłam. Ale to, że Bachmann sobie ubzdurał, że jestem zdolna do pracy, nijak się ma do tego, że nie chcę nigdzie jechać.
– Nie chodzi o to, czego chcesz – zwrócił się do niej, w jego głosie było coś twardego. Jakby rzucił ciężkim kamieniem, który spadł, huknął i nie pozostawił echa. – Chodzi o to, co jest dla ciebie zdrowe. Najprostsze zadanie takie jak pojechać, pogadać, rozejrzeć się i wrócić to nie jest nic, czego nie zrobiłabyś w jeden dzień. Chciałem tylko, byś spotkała się z ludźmi, których znasz. Zobaczyła swoje zbiory, na które tak długo przecież pracowałaś. Nikt nie każe ci jech...
– Alister, czy tobie atlas spadł na głowę? Kanada? W jeden dzień? Jakie moje zbiory w Kanadzie?
Mężczyzna wydawał się mocno zaskoczony. Prawie że wybałuszył oczy, otworzył szeroko usta i widać, że próbował dobrać słowa, ale wyszło z tego jedynie żałosne jęknięcie. W końcu wziął wdech i wystękał wysokim tonem:
– K-Kanada? To nie dzwonił Beckett z Londynu?
– Dzwoniła jakaś Lucy Green. I będzie tu jutro.

***

Z każdym kolejnym jej słowem Larę coraz bardziej bolała głowa. Croft była najwyraźniej masochistką, tak przynajmniej pomyślała o sobie, ponieważ, w przeciwieństwie do Alistera, nie miała zamiaru kończyć spotkania przedwcześnie. Winston na przeciwległej kanapie wprawdzie czuwał, by rozmowa nie zeszła przypadkowo na niewygodne tory, a Alister siedzący obok niego próbował ją skończyć, ale krótko ścięta typiara za nic nie chciała odpuścić. Było to Larze na rękę. 
Już od początku historia wydawała się całkiem ciekawa. Mimo migrenowego bólu głowy i dreszczy przebiegających po plecach, gdy tylko na tapecie pojawiały się słowa-klucze, Lara słuchała uważnie. Może po prostu była przewrażliwiona. Może zwyczajnie było jej chłodno, w salonie przecież nie palił się kominek. Croft machinalnie spojrzała na zdjęcie nad nim. Lord Croft nie odpuściłby przez takie pierdoły. Mama zresztą też nie.
Poza tym jeżeli już blondyna zadała sobie trud, by tu przyjechać, całkiem niefajnie byłoby ją wypraszać.
Faktycznie, zgodnie z prawdą, wystarczyło polecieć do Kanady i rozejrzeć się. Och, no dobra, to też trzeba było podkreślić: na tym kończył się nudziarski schematyzm. Lara nie miała wcale rozglądać się, jak przypuszczała do tej pory, w żadnym rozkradzionym kościele, meczecie czy na wykopaliskach po ludzie Heilsuków. Nie.
Chodziło o miejsce zbrodni.
– Dlaczego właściwie to my mielibyśmy się tym zająć? Dlaczego nie pójdzie z tym pani na policję? – zapytał Alister, wyciągając szyję w stronę rozłożonych na stoliku dokumentów. Niektóre zdjęcia przedstawiały widok wręcz makabryczny. Dla samego Fletchera, który nie był przecież ani w Paryżu, ani w Pradze – na pewno przerażający. Na Larze nie robił aż takiego wrażenia. Może dlatego, że nie bardzo pamiętała, co się wtedy działo. A może właśnie dlatego, że coś tam jednak pamiętała. I jeszcze ten ból głowy...
– Nie interesuje mnie to przestępstwo samo w sobie – bez skrupułów odparła Green, poprawiając się w głębokim fotelu i zakładając nogę na nogę. – Policja już bada sprawę. Zdejmuje odciski, bada zgodność krwi, porównuje malowidła ze ścian mieszkania do tych znalezionych chociażby u Wernera von Croya.
Lara poczuła skurcz w żołądku. Skrzywiła się na to, ale odwróciła głowę. Znów patrzyła na obraz. Wiedziała, że Winston badawczo jej się przyglądał. Green tymczasem kontynuowała:
– Nam bardziej chodzi o poznanie powiązań między wydarzeniami sprzed sześćdziesięciu lat a tym, co miało miejsce w Europie trzy lata temu. I teraz, w Kanadzie. Ale ze strony historycznej. W śledztwie prowadzonym trzy lata temu mówiło się o pewnym zakonie...
– Skąd pomysł, że chodzi o Kabałę? – zapytała Lara wprost. Nie chciała usłyszeć nazwy, którą Green właśnie miała przytoczyć. – Może to nie ma żadnego związku? Kanada jest trochę dalej niż Paryż czy Praga. A seryjni mordercy lubią czasem i bez sakralnego motywu rozwalić czyjeś zwłoki na ścianie.
– Ale do Turcji też przecież jest kawał drogi, prawda? A jednak... – kobieta nie dokończyła.
Alister wstał natychmiast.
– Proszę nie mówić już ani słowa i wyjść. Nie jesteśmy zainteresowani pani ofertą.
Lucy Green na pewno wiedziała już, co się święci. Pozbierała ze stolika dokumenty i schowała je do teczki. Gdyby nie czuła, że nie jest tu mile widziana, byłaby po prostu głupia. A nie wyglądała wcale na taką. Wstając, ukłoniła się w stronę Winstona, podeszła do Lary i stanęła naprzeciw niej. Lara jednak nie wstała z kanapy. Green zasłoniła jej widok na Winstona i Alistera, otworzyła teczkę jeszcze raz i wyciągnęła z niej małe zdjęcie.
– Znaleźliśmy to na miejscu. Sądziłam, że właśnie to może cię zaciekawić.
Croft wzięła do ręki fotografię i ledwo rzuciła na nią okiem. Okazała się czarno-białym skanem, ale wystarczyła, by nie móc przełknąć śliny, może nawet poczerwienieć na twarzy. Już nie było zimno. To, co Lara poczuła, przypominało raczej przelewany w trzewiach wrzątek.
Nie oddała fotografii, zresztą Lucy Green zdążyła zamknąć teczkę i udać się w stronę wyjścia.
Lara nie odprowadziła jej, zrobili to za to Winston z Alisterem. Zanim wrócili spod drzwi, Croft była u siebie.

***

Siedziała na łóżku i wciąż spoglądała na kopię. Mimo że miała ją przed oczami, zdawała się widzieć zupełnie coś innego. W jej głowie rozgrywały się kolejne sceny czy może raczej ujęcia. Ledwo skrawki próbujące ułożyć się w całość. Dziwną, niezrozumiałą, zamgloną.
Trochę jak nieśmieszny żart. Pamiętała przecież to, co robiła wcześniej. Rzym? Grecja? Kpiny, palec w dupie. Bizancjum? Nawet z Wernerem był niczym. Znała historie ludów, bractw i plemion, kulturę wschodu też miała w małym palcu. Jakby dopiero co kończyła studia, jakby dopiero co Lord Croft, w sensie tata... Najpierw on, a potem Werner. Egipit. Dalej miesiące wyrwane z życia na tabletkach i w bibliotece. Tamte momenty pamiętała za dobrze, więc dlaczego, gdy nadeszła zima i Werner zadzwonił, to, co było dalej, wydawało się jedynie rozmazaną plamą? 
Lara wiedziała, że tamto się skończyło, miała to za sobą. Nawet nie tak, jakby otworzyła następny rozdział książki, przeskakując kilka stron, tylko, nie kończąc poprzedniej, zaczęła czytać nową. Odnalazł ją Leydon z Levisem, przywieźli do domu. Znów wróciła do leków i faktycznie czuła się lepiej – chyba pierwszy raz w życiu bezpiecznie. Jakoś chwilę potem Vici przyszła na świat i nic już nie było jak dawniej. Było wreszcie jak w domu, było naprawdę... 
Szukała chwilę tego słowa. 
Dobrze?
Doktor sam zapowiedział, że pamięć do szczegółów wróci. Że niektóre obrazy się uzupełnią, przestaną być pustymi kadrami, a zaczną – sceną. Larze nie zależało, by przeżyć raz jeszcze te momenty, o których potem czytała w gazetach i w sieci. Sceny z Paryża, Pragi czy Turcji. Nie potrzebowała ich. Dzięki temu nie musiała odgrywać w pamięci śmierci Ljudmiły czy Kurtisa. Zresztą po co miałaby, szczególnie tę drugą? Zrobili to raz, wtedy, w londyńskim hotelu. To akurat pamiętała całkiem nieźle. Dała się ponieść komuś, kogo praktycznie wcale nie znała. Wspominanie całej reszty byłoby bez sensu, może byłoby nawet bolesne. A może rozczarowałoby oschłością. Nie musiała wiedzieć.
Dał jej Victorię. Na tym skończył się jego udział. 
Spojrzała jeszcze raz na kopię. Odwróciła ją. Zdjęcie datowano na pięćdziesiąty czwarty rok ubiegłego wieku. Oryginał był więc stary; poznać to można było nie tylko po dacie, także po jakości. Tło przypominało dywan, uplamiony na ciemno; Lara podejrzewała, że były to plamy po krwi. Ujęcie zdjęcia śledczego wyjętego najwyraźniej ze starych kartotek nie przedstawiało całości pomieszczenia, nawet nie całości ciała. Jedynie rękę, właściwie samą dłoń. Na wyprostowanych palcach leżało Chirugai. 
Drzwi sypialni otworzyły się. Stanął w nich Winston. 
– Laro – podszedł do niej, ale nie usiadł obok. Podniosła na niego pytający wzrok. – Już odjechała. 
Winston przełknął ślinę i widać było, że jeszcze nie skończył. Oddychał miarowo, spokojnie, jak zawsze. Lara potrafiła czytać z niego jak z otwartej księgi. Dobrze wiedziała, co zaraz usłyszy i mogłaby od razu zaprzeczyć: nie, to nie twoja wina. Nie zrobiła tego.
– Chciałbym cię przeprosić, że podałem ci słuchawkę i naraziłem na nieprzyjemności. Wiesz, że ostatnie, czego wszyscy byśmy chcieli, to żebyś się męczyła. Może masz rację, Alister niepotrzebnie nalegał. Powinnaś odpocząć. 
– Nie musisz przepraszać. Wiem, co powinnam. – Uśmiechnęła się nikle. 
– To dobrze. – Odpowiedział jej bardzo podobnym uśmiechem. Oszczędnym, choć po oczach poznała wyraźną ulgę. – Osobiście dopilnuję, by Alister nie zawracał już ci głowy. Zresztą teraz najpewniej nie będzie miał ku temu nastrojów. Wszyscy tu wiemy, że tę historię i wszystko, co z nią związane, powinno się trzymać z dala od ciebie. Tak jest bezpieczniej.
– Niby tak – odparła beznamiętnie, jeszcze raz spoglądając na zdjęcie. Winston już odchodził do drzwi.
–  Pójdę przygotować wam kąpiel...
– Winston? – Lara znów na niego spojrzała. 
– Tak? – Zatrzymał się w pół kroku.
– Kiedyś zapytałam cię, czy wiesz, co się wtedy stało. 
Stary Smith wyprostował się i już zupełnie odwrócił w jej stronę, oddalając się od drzwi. 
– I...?
– Odpowiedziałeś wtedy, że nie wiesz, bo cię tam nie było. Nie było tam ani Zipa, ani Alistera. Ani Levisa, ani Leydona. Oni znaleźli mnie potem, po wszystkim. 
– Dokładnie tak było, Laro. Do czego zmie...
– To dlaczego zawsze brzmicie w taki sposób, jakbyście chcieli mnie przed czymś chronić? Przecież nie wiecie, przed czym. Nie nosicie żadnego brzemienia. – Wstała i zbliżyła się do niego, wyprostowana. Spojrzała mu prosto w oczy. – Czemu zawsze mówicie tak, jakbyście coś jednak nosili. 
– Myślę, że to po prostu troska. Empatia. – Winston nawet nie mrugnął. Przełknął za to ślinę, było w tym coś nerwowego, coś, co nie spodobało się Larze. – Po prostu się o ciebie martwimy. O ciebie i o Victorię. Chcemy was chronić. To źle?
– Empatia – powtórzyła, jakby chciała przekonać siebie samą. Ale to przecież tak nie działa... – Co tak właściwie chcecie trzymać „z dala ode mnie”? Przed czym mnie konkretnie chronicie?
Chyba zaskoczyła go tym pytaniem. To znaczy, że trafiła w punkt. 
– Och, po prostu źle dobrałem słowa. Chodziło mi o to, że dobrze byłoby, abyś trzymała się z dala od kłopotów. 
– Nie powiedziałeś tego. 
– Przepraszam. – Odwrócił się i wyszedł. Być może nie miał nic więcej do dodania, a może jej spojrzenie przeszywające go jakby na wylot było dla niego zbyt ciężkie. 
Nie zatrzymywała go już. Wiedziała jednak, że kłamał. 
Oni wszyscy kłamali. 



***

W pokoju ściany miały kolor niebieski. Wybrała je, by pasowały do jej oczu. Wpierw były zielone, ale po urodzeniu poprosiła, by przemalować. W oknie wisiały firany w kolorowe kwiaty, których akurat bardzo nie lubiła, jednak był to prezent sprzed trzydziestu lat od jakiejś przyjaciółki Winstona, który stary Smith wygrzebał z głębokiej szafy. Nie przeszkadzały aż tak, Lara pamiętała, jaką zrobiły mu przyjemność, gdy zgodziła się je powiesić. Zresztą Vici też zdawała się je całkiem lubić. 
A przynajmniej na nie nie narzekała.
Na podłodze leżał szeroki dywan. Ten uwielbiały obie, często siadały na nim boso. Pod oknem znajdowało się już pościelone do spania łóżeczko. No, właściwie łoże. Całkiem spore, ale zabudowane, bezpieczne. Lara patrzyła na nie z pewnym sentymentem. Jeszcze niedawno szczebelki tkwiły w nim stabilnie, ale wreszcie trzeba było je wyjąć. Vici sama sobie świetnie bez nich radziła, a tak w ogóle to przecież było jej własne życzenie. 
Choć, gdyby Lara miała nazwać to po imieniu, musiałaby użyć słowa rozkaz. Aż wtedy sama pokiwała na młodą palcem. Nie będziesz mi tu dziadka terroryzować, mała sabotażystko...
Sabotażystka leżała na dywanie. Gdy Lara tak patrzyła na nią z ukosa, widziała w niej siebie ze starych zdjęć. Kropka w kropkę – ten sam lekko wysunięty podbródek, kształt twarzy, policzki pulchne znacznie mniej niż u innych dzieci w tym wieku. Krótko ścięte, kasztanowe włosy opadały na czoło, i ta niesforna, wiecznie wchodząca do oczu grzywka...
Właściwie w tych niewielu chwilach, w których potrafiła przypomnieć sobie Kurtisa, widziała i tę grzywkę, i te niebieskie oczy. Może trochę zadarty nos.
Obok Victorii siedział Zip, trzymając w rękach jeden z samochodzików. Oboje śmiali się i widać, że całkiem nieźle się bawili. Lara długo mogłaby patrzeć na tę uroczą scenę, jednak gdy Zip na nią spojrzał, Vici też od razu się odwróciła.  Natychmiast podbiegła do drzwi.
– Mama! – krzyknęła, wyciągając szeroko ramiona. Mama wzięła ją na ręce.
– Lara! – Głos Zipa był zdecydowanie bardziej dziecinny niż ten należący do jej córki. – Właśnie mieliśmy się ścigać. – Mężczyzna podniósł resorak bolidu.
Croft podeszła bliżej, postawiła Vici na ziemi i wskazała palcem drzwi.
– Pojeździsz sobie gdzie indziej. Kobiety muszą porozmawiać.
– Się wie. Piątka!
Vici przybiła dość silnie. Wychodząc, Zip odłożył samochodzik na półkę przy drzwiach.
Croft usiadła na dywanie, wcześniej zsuwając ze stóp klapki, a Victoria podobnie kucnęła obok niej. Lara patrzyła na nią, delikatnie się uśmiechając. Wiedziała, że słowa, które chciałaby wypowiedzieć tak lekko, w rzeczywistości przyjdą z trudem. Spróbowała więc dobrać je rozsądnie. Kochanie, muszę ci coś powiedzieć. Mama musi...
Tak zawsze zaczęła jej mama, Victorii babcia. Zaczęła tak nawet ten ostatni raz, przed Boliwią. Wtedy jednak dała się namówić, by nie jechała sama. 
Nie, to nie były dobre słowa.
– Fajnie się bawiłaś z wujkiem? 
– Mhm! – Vici sięgnęła po materiał spodenek do spania i zaczęła ciągnąć za nogawkę. Rozbujała się, ciągnąc za nogę, i omal nie przewróciła się z pupy na plecy.  Lara w ostatniej chwili podparła je ręką i dziewczynka wróciła na miejsce. Patrzyła radośnie, ciekawie. Jakby chciała przez to zapytać coś w stylu: Co szalonego zrobimy teraz?
– Zaraz idziemy spać.
Vici wstała i podeszła do łóżka. Na pościeli leżała jej cienka książka; właściwie Lara chciała znów – to już prawie rytuał – przewrócić oczami i zaproponować cokolwiek innego, ale wiedziała, że to bezcelowe. Vici odpowiedziałaby wtedy stanowcze: Ta!, zakładając ręce na piersi albo łapiąc się pod biodra. A gdyby już leżała w łóżku, paluszkiem dobiłaby i tak zmęczoną życiem okładkę.
Była to skrócona wersja „Księgi Dżungli”.
– Muszę z tobą porozmawiać.
– Ano. – Vici wtarabaniła się na łóżko.
– Nie, jeszcze zęby... – Lara nie wstała nawet z podłogi. Z siadu tureckiego usiadła, wyciągając nogi przed sobą. Dywan zagilał w stopy. Za chwilę Vici była znów obok niej.
Oparła główkę o jej ramię i też wysunęła nogi. Jak na jej wiek były dość długie, ale jednocześnie strasznie niezdarne. Czasem nosiły ją szybciej, niż dziewczynka nadążała, a przez to często próbowała łapać zająca.
– Wiesz, nie będzie mnie kilka dni.
– A czemu? – Vici spojrzała na nią pytająco. Duże, jasne oczy świdrowały prawie na wylot. 
– Chcę gdzieś pojechać. 
– Do wujka Roberta? 
– Nieee...
– Do pana doktora?
– Zimno. – Lara uśmiechnęła się szeroko.
– Hmm. – Za to Vici naburmuszyła się. – No to nie wiem.
– Na pewno Alister ci opowiadał, że będę musiała na kilka dni odwiedzić Londyn. Do pracy – zaczęła spokojnie.
– No to do Londynu?
– Nje...? – zakończyła zdanie, intonując ton córki. –  Ale właśnie do pracy. Tylko gdzieś indziej.
– Daleko?
– Tylko trochę dalej niż Londyn.
Vici zawiesiła wzrok na ścianie. Pewnie musiała sobie teraz wszystko poukładać. Przełożyć, jak długo ostatnio jechały do Londynu na lody i dodać do tego te „trochę dalej”. Jej stopy poruszały się góra-dół na przemian.
– Zostaniesz z wujkami i dziadkiem. Masz być grzeczna i niczego nie wymuszać. Jasne?
Dziewczynka zerkała na nią spod byka. Było w tym wzroku coś jednocześnie zupełnie niewinnego, mówiącego, że przecież kto... ja wymuszać? No co ty... bitch, are you sirious? To ostatnie skojarzenie sprawiło, że Lara parsknęła pod nosem.
– Mamo...
– Tak, skarbie? – spojrzała na nią troskliwie.
– A nie mogę jechać z tobą?
– Nie możesz.
– Ja chcę jechać z tobą! – Nastroszyła się, ale oprzytomniała, gdy Lara pstryknęła ją w nos.
– I ty niby nie wymuszasz...? – Spojrzała na jej delikatną twarzyczkę i przejechała dłonią po rozczochranych włosach, trochę je uklepując. – Chodź, umyjemy zęby. – Gdy wstały, Larze przeszło przez myśl, co jeszcze chciałaby usłyszeć wtedy, dawniej, od Amelii Croft. 
– Wiesz, że nie mogę cię zabrać, ale bardzo bym chciała? I wiesz, że kiedyś cię zabiorę, prawda? Będziesz o tym pamiętać? 
Odpowiedziało jej radosne kiwnięcie głową. Vici uniosła rączkę, a Lara chwyciła ją w opuszki i wyszły razem z pokoju. 


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz