Croft drżała z
zimna. Potrzebowała chwili – tylko jednej, by tam wejść i zobaczyć, jak będzie.
Pogadać, upewnić się, uspokoić zszargane nerwy.
Paryskiej
jesieni dawano może jeszcze kilka dni, aż tworzące się kałuże ustąpią miejsca
pierwszym zlodowaceniom. Lara nie wiedziała, czego nie lubiła bardziej – czy
tej upierdliwej mżawki, która podkręcała jej włosy, czy może tego białego łajna
skrzypiącego pod butami.
Znowu
marudziła. Nie pierwszy raz w tym roku się na tym przyłapywała; już nie tylko
na pokaz, by wszem i wobec ukazać bezduszność, co podtrzymywało reputację i
broniło przed ludzką ciekawością. Brakowało cierpliwości, więc brakowało i
siły. Jeszcze przed ostatnimi wydarzeniami w Egipcie przypadkowi ludzie zatrzymywali
ją na ulicach, szarpali za rękawy, robili selfie. Wtedy? Nie przeszkadzało to
aż tak przesadnie, nawet uśmiechała się, podawała rękę. Miała czas, by zamienić
słowo, upewnić w przekonaniach, że warto walczyć o marzenia. Przypomniała
sobie, że grupie punków, która zaczepiła ją z gitarą przy londyńskim ratuszu i
zagrała jakiś kawałek U2, pokazała nawet kilka blizn i opowiedziała którąś anegdotę.
Teraz?
Nie odpowiedziała taksówkarzowi, który dobrodusznie uprzedził, że na
modernizowanym osiedlu nigdy nie bywało spokojnie. Nawet, jeśli robotnicy
wyrobią się z terminem i skończą z nawierzchnią na głównej, to i tak śmietniki
będą regularnie płonąć.
Co
kraj, to obyczaj.
Opatuliła
się szczelniej kataną. To zdecydowanie nie był dobry pomysł, by tak się nosić,
ale kto przewidział, że taksiarz nie podjedzie pod sam apartament, a wyrzuci ją
gdzieś pośrodku niczego? Powinna zabrać grubszy sweter, ale nie miała pojęcia,
że osiemnasta dzielnica Paryża o tej porze roku będzie w rozkopach i że zejdzie
jej w niej aż tak długo. Miasto najwyraźniej chciało w końcu zrobić tu
porządek; słyszała już wcześniej, że Barbès faktycznie uchodziło za najgorsze. Ale
nie przeszkadzały jej konkretne zbiorowiska – ani czarni, ani uchodźcy. Ani
czarni uchodźcy. Nie przeszkadzali jej nieautoryzowani poszukiwacze złomu czy
uliczne muzy sprzedające krótkotrwałą podnietę. Przeszkadzali jej wszyscy w
ogóle.
Co
za zimny deszcz... W takim deszczu można przemoknąć na śmierć. Ściany wyglądają
tak, jak by się miały zaraz zawalić. Co cię skłoniło, staruchu, by w ogóle tu
pomieszkiwać?
Rozpadało
się na potęgę.
No
zajebiście... Wilgotno, zimno i cuchnie. Muszę się poskarżyć dozorcy.
Wkroczyła
w jedną z bocznych uliczek. Paryż – pomyślała z przekąsem. – Miasto
piękna.
O tym nie pisali w folderach dla turystów.
O tym nie pisali w folderach dla turystów.
Rzuciła
ukradkowe spojrzenie czarnoskóremu osiłkowi, który właśnie ją mijał, pokazując
jej szereg żółtych zębów. Gdy wystarczająco ją obrzydził, przerzuciła wzrok na
numer bloku, a potem oznaczenia kolejnych klatek schodowych.
Szczury
muszą kochać to miejsce. Zobaczyć Paryż i umrzeć. Gorzej być nie może*.
***
Otworzył jej
drzwi, ale nie przywitał jej w progu. Gdy odwracał się i udał od razu w
kierunku salonu, w jego oczach dostrzegła coś, co sprawiło jej subtelną
satysfakcję.
–
Witaj, Laro.
–
Werner. – Jakoś nigdy nie potrafiła zwrócić się do niego po nazwisku, chociaż
zwykle tak właśnie robiła. Szczególnie z ludźmi, którzy zachodzili jej za
skórę.
Przekroczyła
próg i zamknęła za sobą drzwi. Nie zdjęła zabłoconych traperów, odstawiła tylko
plecak na ziemi, przy lustrze, obok którego dostrzegła powieszoną na haczyku
parasolkę i stary, słomiany kapelusz. Rozejrzała się po pomieszczeniu
machinalnie, od razu wybierając miejsce siedzące. Jej kawałek podłogi na ten
wieczór.
–
Całkiem wygodny – skwitowała, zanurzając się w miękkim, wysłużonym fotelu.
Nigdy nie podejrzewała Wernera o specjalny zmysł artystyczny, który sprawiłby,
że stare mieszkanie zacznie wyglądać bardziej modernistycznie, i nie zaskoczyła
się. Ścianki działowe oddzielające gabinet, sypialkę i salon wykonane były z
drewna, a między szczeblami zamontowano szklane szybki. Był to jedyny element
japońskiej architektury. Kręte schody prowadzące na piętro kojarzyły się z
Francją – elegancją, a dywan, który pokrywał podłogę w części salonowej,
wyglądał jak cygański towar eksportowy. Albo coś, co spadło z tira w drodze na
stoisko targowe w tureckiej dzielnicy.
–
Napijesz się czegoś?
–
Wody.
Gdy
sześćdziesięciotrzylatek odchodził, zauważyła, że lekko się zgarbił. Sięgnął
ręką po wiszącą w przedpokoju laskę, której wcześniej nie dostrzegła. Kiedy
stanął w części kuchennej
i wlewał do szklanki wodę z kranu, Croft wiedziała już, że odmówi sobie tej nieprzyjemności.
i wlewał do szklanki wodę z kranu, Croft wiedziała już, że odmówi sobie tej nieprzyjemności.
–
Do rzeczy, Werner.
Usłyszała,
jak zakasłał, po chwili odkrztuszając coś mocniej. Bacznym okiem obserwowała,
jak zmęczonym ruchem wyciągał z kieszeni haftowaną chusteczkę. W dość powolnym
tempie przyniósł szklankę i położył ją tuż obok Lary. Croft odsunęła ją
automatycznie od siebie. Poczekała, aż mężczyzna usiądzie ociężale na drugim,
takim samym fotelu.
–
Potrzebuję pomocy, Laro.
Prychnęła,
gdy tylko doszedł do niej sens szeptu.
–
I po to mnie tu ściągnąłeś... No oczywiście. Jakby inaczej.
–
Prawdopodobnie zostanę zabity.
Poczuła
nieprzyjemny dreszcz. Przypomniała sobie, jak jeszcze pół roku temu sama przed
lustrem przekonywała się, że przy następnym spotkaniu mogłaby bez mrugnięcia
okiem zastrzelić tego skurwiela. Kiedy jednak usłyszała taką deklarację z jego
ust, zauważyła, że nie bawiła się jakoś szczególnie. Zdjęła mokrą katanę i
zarzuciła na oparcie fotela. Poprawiając się na siedzeniu, odkleiła od pleców
lekko przemoczony, czarny top.
–
Chciałabyś się wysuszyć? Mogę…
–
Musiałeś mieć naprawdę dobry powód, skoro ściągnąłeś mnie tu aż z Londynu. Nie
jesteś też aż tak głupi… Wiesz, że w
moim przypadku żywić odrazę do
ciebie to eufemizm. Nie pierdol mi tu o suszeniu, tylko mów.
Drżącą
ręką poprawił na nosie okulary.
–
Muszę zdobyć namiary na obrazy Obscura dla klienta o imieniu Eckhardt. To
psychopata.
–
Dobraliście się – skwitowała przez zęby. – Nie jestem zainteresowana. Daj mi
powód, by zaczęło mnie to obchodzić. Dobry powód.
–
Czuję, że ktoś mnie śledzi. Tuż pod moim oknem, na ulicy, umierają ludzie.
–
Ludzie umierają też w innych miejscach, nie wiedziałeś o tym? Na przykład w
piramidach, tuż obok twojego vana.
–
Proszę. Odnajdź kobietę o nazwisku Carvier...
Był
zdesperowany, więc paplał trzy po trzy, zamiast zacząć od początku i
doprowadzić wątek do końca. Wkurzyła się. Wstała z fotela i podeszła do niego.
Energicznie oparła dłonie na podłokietnikach i zbliżyła twarz do twarzy starca.
–
Egipt, Werner…
Nie
dokończyła. Ciemność pochłonęła pokój; jedynie błyskawica przeszyła niebo
dwukrotnie, a urwane światło rozświetliło pokój zaledwie na sekundę. Po nim
grzmotnęło.
Nie
uciekaj. – Usłyszała znajomy i jednocześnie
nieznajomy głos w swojej głowie.
A
potem już tylko cisza.
***
–
Nie jestem aż tak bardzo nieodpowiedzialna.
Mężczyzna
po czterdziestce zmęczony położył twarz na dłoni łokciem opartej o biurko.
Ile dałaby Croft, by przesłuchiwał ją ktoś nieco bardziej… zaaferowany? Światło jarzeniówki migało mu w twarz, więc drugą ręką puścił długopis i zgasił lampkę. Rzucił kobiecie pełne sceptycyzmu spojrzenie i wyciągnął rękę w stronę żarówki.
Ile dałaby Croft, by przesłuchiwał ją ktoś nieco bardziej… zaaferowany? Światło jarzeniówki migało mu w twarz, więc drugą ręką puścił długopis i zgasił lampkę. Rzucił kobiecie pełne sceptycyzmu spojrzenie i wyciągnął rękę w stronę żarówki.
–
Nie radzę. – Usłyszał, po czym dotknął otwartą dłonią rozgrzanego szkła.
Syknął, szybko odrywając palce.
Croft
parsknęła. Wzrok utkwiła w ściereczce zawieszonej na kaloryferze.
Nadinspektor
podłapał jej spojrzenie i obrotowym krzesłem cofnął się pod okno. Z pomocą
szmatki dokręcił żarówkę i ponownie zapalił lampkę. Powrócił do poprzedniego
ułożenia, sięgając leniwie po długopis.
–
Więc chce mi pani powiedzieć, że mężczyzna zginął, kiedy tylko zgasło światło,
a gdy się pani obudziła, ktoś obsmarował ścianę jego wnętrznościami?
Przytaknęła,
a mężczyzna podrapał się po brodzie.
–
No jakby to powiedzieć… Wie pani. Te zeznania nie są jakoś szczególnie pomocne.
–
Może bardziej pomocne byłoby, gdybym poszukała mordercy na własną rękę, zamiast
robić wam przysługę i zgłosić przestępstwo?
–
To sąsiedzi zgłosili… – nie skończył. Po pokoju rozniosło się pukanie. – Wejść.
Drugi
z mundurowych wsunął rozczochraną głowę do pomieszczenia.
–
Nadinspektorze, czy mogę…
–
Wejdź, Levis.
Mężczyzna
za biurkiem wstał, poprawiając skórzany pas spodni mundurowych, wyprasowanych w
ostry kancik. Machnął zapraszająco ręką, następnie wyciągnął ją po plik
dokumentów, które odłożył na biurku. Lara wyłączyła się z rozmowy, gdy
mężczyźni zaczęli po cichu wymieniać informacje. Zawiesiła wzrok na papierach.
DENATKA: JANICE Przyjazna GARTHIER
ZGON: 15 LISTOPADA 2003
KRYPTONIM
MONSTRUM – RYTUAŁ DEWIACJI SAKRALNEJ
PROSTYTUTKA
Poniżej
znajdował się adres zamieszkania lub może miejsca, w którym kobieta zaszła komuś
za skórę po raz ostatni. Croft przyjrzała się jej zdjęciu. Przedstawiało wysoką
blondynkę o włosach krótko ściętych na Kleopatrę. Faktycznie, wyglądała przyjaźnie, szczególnie w obcisłych
spodniach koloru szminki Marilyn. Lara
zerknęła ukradkiem za siebie. Policjanci nie zwracali na nią uwagi, więc jakby
nigdy nic pewnym ruchem ręki rozsunęła papierzyska. Dokument, który znajdował
się pod notką o zabójstwie, był kserem kolejnych akt.
DENAT: RENNES DANIEL GILBERT
ZGON: 16 LISTOPADA 2003
KRYPTONIM
MONSTRUM / RYTUAŁ DEWIACJI SAKRALNEJ
SZMUGLER
/ LOMBARDZISTA / ARCHIWISTA
Kolejny
adres i kolejne zdjęcie – tym razem przeraźliwie chudego mężczyzny w średnim
wieku. Croft wydobyła ostrożnie jeszcze jedno pismo, ale w tym samym momencie
usłyszała za sobą krok. I trzask drzwi. Podniosła wzrok i ujrzała nad sobą
twarz młodszego inspektorzyny. Nawet nie zauważyła, kiedy starszy zamienił się
z nim rolami.
–
No, no, no. Ciekawość zżera? – zaczął. – Robert Levis, inspektor agencji SOCA. –
Podał jej rękę, siadając. – Lady Laro Croft, czy słyszałaś może kiedyś o nas...?
Był
przystojnym szatynem o ciemnych oczach i sylwetce, która pod garniturem
wydawała się dość licha i szczupła. Lara widziała już takich mężczyzn. Postawiłaby
setkę, że gdyby ten zdjął z siebie marynarkę i rozpiął koszulę, zobaczyłaby całkiem
nieźle wyrzeźbiony tors.
Niezły.
Akurat taki, by się spoufalić.
–
Słyszałam. Przejmujecie obowiązki niebieskich Brytoli, gdy zaniemogą.
–
Cieszę się więc, że konwenanse mamy za sobą. Dość gierek. Póki co wygląda na
to, że stałaś się jedną z podejrzanych i właściwie marnowałaś tu czas. Twoje
zeznania na nikim tu nie zrobiły wrażenia. A jednak pozwolę ci się wykazać.
–
O, łaskawco… – sarknęła i przypomniała: – dość gierek. Myślę, że mogę znać
nazwisko kolejnej ofiary.
Podrapał
po trzydniowym zaroście. Lewa brew powędrowała ku górze. Nie zdążył zapytać.
–
Carvier. Ostatnią prośbą Wernera był kontakt z tą kobietą.
***
Podziękowała
sekretarce za kawę, ale nie zdążyła nawet zmoczyć ust, gdy Robert pospiesznie
wszedł do gabinetu. Rzucił tuż przed nią na blat kolejny papier.
DENATKA: CARVIER MARGOT
ZGON: 18 LISTOPADA 2003
KRYPTONIM
MONSTRUM / RYTUAŁ DEWIACJI SAKRALNEJ
HISTORYK
INSYTYTUTU BADAŃ – LUWR
Spojrzał
rozczarowany, przysunął krzesło i usiadł tuż obok Lary.
–
Zakazu opuszczania miasta nie cofnę, ale potrzebujemy cię w terenie. Robi się
grubo.
Croft
zamyśliła się i spochmurniała.
–
Miałam odpoczywać. Byłabym u siebie i miałabym święty spokój, gdyby mnie ten
stary kutas nie sprowadził i… – przerwała. Zdała sobie sprawę, że jej słowa
wcale nie były szczególnie sympatyczne. I, mało tego, w ogóle nie interesowały
Levisa. A przynajmniej nie powinny.
–
Gdyby nie SOCA, czekałabyś już na rozprawę. Udział w śledztwie jest gorszy?
Wzruszyła
ramionami.
–
Masz tupet. Poza tym, bądźmy szczerzy. Co byś ze sobą zrobiła w Surrey? Według
opowieści starego Smitha, nadal nie wychodziłabyś z łóżka, depresantko. Przydaj
się na coś, Croft. Weź dupę w troki i zacznij starać się bardziej. Kto mógłby
być następny? Myśl.
***
Wiedziała, że
ma na sobie podsłuch i jest obserwowana, ale nie mogła niczego z tym fantem
zrobić. Chcąc czy nie, musiała zacząć żyć. Levis miał rację.
Nie
miała ochoty na taką współpracę.
Czuła
się zmęczona, cholernie samotna, ale przecież tylko na własne życzenie, więc
zaraz uciszyła tę myśl. Nadal jej się nie chciało i nie była przekonana.
Mogłaby
przecież zadzwonić do Winstona i uspokoić go, że wszystko z nią w porządku.
Nikt by niczego jej za to nie wlepił. Mogła korzystać z telefonów, a agenci
SOCA z Levisem na czele nie utrudniali jej życia w Paryżu. Sprawa musiała być
poważna, skoro przyjechali załatwiać sprawy Monstrum aż tutaj. A może nie
mówili jej wszystkiego? Może Londyn miał być kolejną europejską stolicą
brutalnych mordów?
Chuj
wie. – Kopnęła większy kamerdolec na
drodze. Trzymając ręce w kieszeni, przemierzała ciemne, boczne uliczki getta.
Levis
wymagał od niej niemożliwego. A przynajmniej czegoś więcej, niż była w stanie
ogarnąć. Po cholerę podawała mu nazwisko Margot? Nie zależało jej na obronie
życia. Na uniewinnieniu się? To już prędzej. Przynajmniej tyle, że kobieta
zginęła, kiedy Croft urzędowała w gabinecie Roberta. Nie mogła się rozdwoić,
więc ciężar przestępstwa zmalał choć odrobinę.
Przystanęła,
gdy usłyszała ciche pogwizdywanie. Ktoś w kapturze w przeciwległej uliczce
opierał się o ścianę nogą zgiętą w kolanie. Biały mężczyzna chował się za dymem
papierosowym i pogwizdywał raz po raz znaną jej melodię. Ba. Melodię, którą
cholernie lubiła.
Nie
wiedziała nawet skąd. Nie kojarzyła ani tytułu, ani wykonawcy. Ruszyła w stronę
przykrego artysty i coś ją tchnęło, by odgwizdać. Mężczyzna opuścił nogę i
przydeptał nią rzucony niedopałek. Nie podnosił wzroku.
–
Wiedziałem, że cię tu spotkam.
Jego
ton głosu mówił jej jednocześnie wszystko i nic.
Skąd
ja cię znam?
Nie
dała po sobie poznać konsternacji, ale uczucie, że spotkali się już wcześniej,
było niepokojące i intrygujące zarazem.
–
Croft. – Podała mu dłoń, ale nawet na nią nie spojrzał. Wzrok wbijał w ziemię.
–
Wiem, kim jesteś.
Ale
ja nie wiem, kim jesteś ty, cwaniaczku.
Spojrzała
na niego beznamiętnie. Starała się, by twarz nie wyrażała żadnych konkretnych
emocji; od miesięcy praktykowała, więc szło jej całkiem nieźle. Wzruszyła tylko
ramionami. Przypomniała sobie, że wciąż miała na sobie podsłuch. Nie miała
zamiaru oddawać tego kogoś w ręce Levisa. Ten ktoś był zbyt… znajomy. Jak
przeczytana lata temu książka, której tytuł wyleciał z głowy. Albo jak smak
dobrego tytoniu, którego nigdy sama nie paliła, a jednak kojarzyła go. Palił go
jej ojciec. Smak był ulotnym wspomnieniem.
–
Widziałaś już dziennik? – przerwał jej myśli.
Nie
odpowiedziała, gdyż pytanie zaskoczyło ją bardziej, niż przewidziała. Jaki
dziennik? Zresztą nie ważne, o co zapytałby ten koleś. W ogóle wprawiał ją w
zdziwienie. Przełknęła ślinę.
–
A więc nie widziałaś.
Skąd
wiedział? Po czym poznał? Znał ją aż tak dobrze, że czytał z niej? Odpowiedziała
mu ciszą. Przyglądała się bacznie każdemu ruchowi – gdy wyprostował się, gdy
wsadził dłoń do kieszeni bojówek, gdy wyciągnął z niej małą, pogiętą karteczkę.
Podał ją Larze.
Von
Croy, Przyjazna, Rennes, Carvier, Bouchard, Luddik, Vasiley, Trent.
Tym razem nie ukryła zdziwienia. Unisoła brew i
spojrzała na mężczyznę pytająco.
–
Znajdź Karela w Strahov. Nie ufaj nikomu. Tylko ty możesz to powstrzymać.
Odwrócił
się. Ruszył do nieopodal stojącego motoru. Zapamiętała rejestrację. Nie chciała
pozwolić mu wsiąść, ale jakby nie mogła się ruszyć. Chciała i jednocześnie nie
chciała wyciągać dłoni w jego stronę, szarpnąć za bluzę, za kaptur. Zdjąć go,
zobaczyć twarz dokładniej. Już teraz Lara czuła, że obraz rozmazywał się jej;
nie pamiętała już rejestracji. Usilnie skupiła się, by zapamiętać imiona z
kartki. Mimo że wciąż ściskała ją w dłoni, nie była jej już pewna.
Niczego
nie była.
–
Trent będzie ostatni?
–
Znajdź Karela w Strahov i pozwól mu zabić Eckhardta. Aha… – Zatrzymał się i
ostatni raz spojrzał na nią, jednak kaptur wciąż zasłaniał mu twarz. – I,
błagam cię, nie walcz z robalem.
***
Obudziła się
mokra. Ostatni raz pociła się przez sen wtedy, gdy intensywnie śniła o Egipcie.
Potem już nic nie było w stanie równie mocno nią poruszyć. Spojrzała w stronę
nocnej półki, którą oświetlał blask księżyca w pełni. Upiła łyk wody ze
szklanki, wstała i podeszła do krzesła, na którym wczoraj zostawiła ubrania. Drżącą
ręką sięgnęła do kieszeni spodni.
Była
pusta.
Croft
zdjęła z siebie mokry podkoszulek i poczuła na plecach przyjemny chłód
dochodzący z lekko uchylonego okna.
To
tylko sen, głupia...
Usiadła
z powrotem na łóżku.
Obok
szklanki leżały czysta kartka papieru i wieczne pióro. Lara odkręciła nakrętkę
i przyjrzała się stalówce. Nie przypominała sobie, by cokolwiek wczoraj
notowała, mimo to kawałek połyskującego metalu zabrudzony był od jeszcze nie do
końca wysuszonego atramentu. Westchnęła i zaczęła notować z pamięci
–
Von Croy, Przyjazna prostytutka, lombardzista, Carvier… – Na moment zamknęła
oczy i otworzyła je. – Bouchard, Luddik, Vasiley...
Poczuła,
jak stado mrówek spaceruje jej po ramieniu. Ciarki postawiły włoski na jej
ręce.
–
Trent – wyszeptała.
Dlaczego
miała w głowie obraz tego mężczyzny? Nigdy wcześniej go nie widziała. Przecież wiedziała,
że mózg nie potrafi sam wymyślać twarzy. To dlatego facet nosił kaptur? A głos?
Musiała więc śnić o kimś, kogo już spotkała, chociażby przelotnie. Może
usłyszała go gdzieś w telewizji lub radio? Nie potrafiła sobie przypomnieć.
Przyłożyła
rękę do czoła, odłożywszy pióro. Wzięła jeszcze kilka głębszych wdechów,
unoszących niemiarowo jej nagie piersi. Chwyciła za telefon komórkowy.
–
Robercie? – Odczekała na zaspaną odpowiedź w słuchawce. – Sprawdź nazwisko… –
rzuciła przelotne spojrzenie na zapisaną kartkę – …Bouchard.
–
Louis Bouchard? Król Paryskiego Podziemia, właściciel Le Serpent Rouge? –Niespodziewanie
ożywił się. – Ktoś jeszcze?
–
Nie wiem, może to tylko przeczucie. Będę u ciebie z samego rana.
Na
pewno jej nie uwierzy, ale nie miała już nic do stracenia, a on i tak nie miał
niczego lepszego. Tkwili w martwym punkcie.
Położyła
się i okryła kołdrą. Przed oczami wciąż
miała sylwetkę tego mężczyzny.
Za
bardzo się stresujesz i dostajesz do łba.
Poczuła
na piersiach przyjemny materiał chłodnej poszewki. Wzięła głębszy wdech, ale
wiedziała, że to na nic. Nie mogłaby teraz zasnąć. Za dobrze siebie znała. Rzuciła
okiem na ekran telefonu. Trzecia w nocy.
Musnęła
dłonią po obojczyku, zamykając oczy. Dotyk był przyjemny, więc opuściła palce
nieco niżej. Delikatne głaskanie pobudziło wyobraźnię. Przez moment wydawało
jej się, że to ten mężczyzna swoimi silnymi, zniszczonymi dłońmi przesuwa po
jej nagim ciele. Znów zatrzymał się na piersiach i, chociaż wydawało jej się,
że wcale tego nie chciała, zaczął je dotykać mocniej, raz po raz kciukami
trącając coraz twardsze sutki.
Jęknęła.
Bardziej
zdecydowanie ujęła je i zaczęła podszczypywać. Przez chwilę jeszcze bawiła się nimi,
a drugą dłonią przesunęła szeroko rozstawionymi palcami po żebrach i brzuchu.
Podbrzuszu. Wskazującym lekko przycisnęła przez materiał czarnych majtek
wzgórek łonowy.
Nie…
nie tam…
Odrobinę
zsunęła bieliznę i rozsunęła szerzej uda. I usta, bo trudno było utrzymać w
ciszy przyspieszony oddech. Ciekawe, jakby całował, jak wygląda jego twarz?
Pewnie ma zarost, pewnie szorstki… A jakby przesunął twarzą po wnętrzu jej ud?
Palcami
rozchyliła wargi sromowe i zanurzyła w nich palec, nie przestając równocześnie
coraz mocniej bawić się sutkami. Widziała, jak ktoś brutalnie przyciska ją do
ściany paryskiego zaułku i, szarpiąc za warkocz, drugą ręką rozpina sobie
rozporek. W jej wyobrażeniu jego fiut był całkiem spory. Idealny. Chryste, ależ
była mokra i gotowa na niego!
Zaciskając
powieki, wsunęła powoli i płytko jeden palec, kciukiem jednocześnie drażniąc
łechtaczkę. Z każdym kolejnym zanurzeniem wyobrażała sobie mocniejsze
pchnięcie. Gdy wsunęła środkowy – w jej wyobrażeniu Robert Levis przyglądał się
scenie z rogu bocznej alejki. Oddychała
ciężko, pojękując coraz odważniej.
Tajemniczy
nieznajomy wziął ją na ręce i posuwał, miarowo podrzucając lekko w górę. Levis
zniknął z wyobrażenia. Wiedziona impulsem szybko wsuwała w siebie trzy palce,
nie przestając uciskać sterczących sutków. Coraz brutalniej; mięśnie zacisnęły
się mocno, a spomiędzy miękkich płatków wydobyło się jeszcze więcej przyjemnej
wilgoci. Ostatnie jęknięcie wypuściła z siebie mimowolnie, oszołomiona siłą. Z
ręką na kroczu otworzyła oczy i, wytrwawszy tak jeszcze kilka minut, udała się
po chwili do łazienki.
***
Stał na tarasie
i lustrował okolicę, paląc papierosa. Noc była spokojna, chociaż wiedział, że w
tym właśnie czasie niedaleko cmentarza działa się kolejna rzeź. Niby było mu
żal Louisa, zresztą nie mógł mu pomóc, nie mógł podchodzić za blisko i
reagować. Historia musiała zatoczyć wreszcie koło, ale bez jego najmniejszego
udziału.
Miał
nadzieję, że to ostatni już raz.
Nikt
nie mógł o nim wiedzieć – znał ryzyko. I tak za bardzo wyzwał los i postawił
wszystko na jedną kartę. Ostatnio odważył się podejść do niej i porozmawiać,
chociaż skończyło się to tragedią. Niepotrzebnie ją wtedy całował. Nie miał
prawa się wtrącać i zmieniać biegu wydarzeń! Nie miał prawa na nią czekać tam,
gdzie nie miała w ogóle go spotykać! Ależ jaki ten seks był wtedy
przyjemny!
Zacisnął
pięści, przypominając sobie jej poszatkowane w Sanitarium ciało. Byli wtedy tak
blisko! Tak cholernie blisko i na nic!
Uderzył
pięścią o balustradę. Dogasił papierosa i wrócił do pokoju. Spojrzał na zdjęcie
ustawione na nocnej półce – właściwie na wycinek z gazety. Twarz starszej od
niego o cztery lata kobiety była poważna, lenonki zjechały jej na czubek nosa.
Nad głową widniał nagłówek.
NIE ŻYJE LARA CROFT
Trent
wzdrygnął się i wziął ramkę w dłoń, drugą ręka dotykając swojego boku. Za
takie ideały warto było tracić życie. Nawet piąty raz.
***
–
Mówiłaś, że w tym śnie… – Levis wkroczył do gabinetu pełen energii, a przy tym
wściekły jak osa – ...jak się nazywała ta miejscowość? Czy coś?
–
Strahov?
–
Kto jest następny?
–
Jakiś Luddik. Co? Znowu nie zdążyłeś?
W
odpowiedzi spojrzał na nią pretensjonalnie i rzucił papier na biurko.
DENAT: BOUCHARD LOUIS
ZGON: 19 LISTOPADA 2003
KRYPTONIM
MONSTRUM / RYTUAŁ DEWIACJI SAKRALNEJ
WŁAŚCICIEL
LE SERPENT ROUGE
Popatrzyła
na Levisa beznamiętnie.
–
Ubieraj się. Za dwadzieścia minut będzie po nas helikopter. Cofam zakaz
opuszczania stolicy. Wracasz do Brytanii. Dziwne rzeczy się z tobą dzieją,
trzeba cię gdzieś schować. Tu już nie jest bezpiecznie.
Przypomniała
sobie słowa nieznajomego.
Nie
ufaj nikomu. Tylko ty możesz to powstrzymać.
Dlaczego
to wtedy powiedział?
–
Nie – żachnęła stanowczo i wstała z krzesła, spoglądając prosto w oczy Levisa.
– Ty zostań i odnajdź Luddika. Następni są jacyś Vasiley i Trent. Zapewnij im
ochronę, zanim będzie za późno. Ja polecę do Strahov.
–
Jesteś nieostrożna.
–
Co mam do stracenia?
Nie
odpowiedział.
***
Przyspieszyła
kroku, ostatecznie wybijając się mocno i przeskakując nad wolnymi i cuchnącymi
konstruktami. Odwracając się, wycelowała i zestrzeliła jednego, potem drugiego.
Minęła tabliczkę z napisem, który uświadczył ją w przekonaniu, że była w odpowiednim
miejscu i czasie.
WYDZIAŁ DS
KOREKTY CHIRURGII
INSTYTUT
PSYCHIATRII, SANITARIUM
Dziwaczne,
obandażowane twory z wydłużonymi kończynami i płaskimi twarzami podobno były
wytworem niejakiej Kristiny Boaz. A przynajmniej tak podsłuchała wcześniej,
przeczołgując się szybem wentylacyjnym nad jednym z gabinetów.
Wszystko
w końcu układało się w całość. Ten cały Eckhardt chciał przyzwać do
życia Śniącego; ten drugi blondyn – Karel – był sprawcą mordów rytualnych
i członkiem jakiejś sekty. Von Croy miał jakiś dziennik, w którym gromadził nich
informacje. Chociaż nigdy widziała tych pism, to przewidywała, co
staruch chciał osiągnąć.
No
i w czasie przesłuchania w gabinecie Eckhardta zginął Luddik – jak się okazało
– czeski dziennikarzyna. Musiała powiadomić Levisa. Niech szuka i pilnuje tych
ostatnich, Vasileya i Trenta.
Uśmiechnęła
się pod nosem.
Serce
biło szybciej niż w normie. No, może nie potrafiła się pozbyć dziwnego uczucia,
że tym razem poszła na skróty. Że nie wysiliła się, by rozwiązać zagadkę, a
jednak poprowadził ją sen. Posłuchała rad mężczyzny i udało się! Dlaczego? Chęć
poznania napędzała ją w tej chwili i nadawała sens. Musiała się dowiedzieć.
Ostatecznie
ucieszyła się, że po śmierci Wernera oddała się władzom i złożyła zeznania. Na
dobre jej to wyszło. Być może nie można być przez całe życie wkurwioną gówniarą
pragnącą świętego spokoju? Być może autodestrukcja nie prowadziła do
niczego dobrego.
Przeładowując
broń, Croft postanowiła przerzedzić eksperymenty na piętrze. Weszła do windy.
Usłyszała kroki. Pewniej przytrzymała pistolet, gdy drzwi zamykały się. Kiedy
zobaczyła w ostatniej chwili wtykającą się przez drzwi ludzką dłoń, jej brwi
powędrowały ku górze.
Czujka
zadziałała i drzwi otworzyły się ponownie.
Do
windy wszedł mężczyzna. Gdy wyciągał rękę w stronę Lary, ledwo dotarło do niej,
co powiedział. Skupiła się na jego tonie. Tonie głosu mężczyzny ze snu.
–
Kurtis. Chyba jedziemy na to samo piętro.
Zbyt
oniemiała nie podała mu dłoni.
–
Czy coś się stało? – zapytał grzecznie, wyciągając z kabury przedziwny pistolet.
Przeładował go. Na chromowanej kolbie dostrzegła grawer: BORAN-X.
–
Szukam Karela. I niejakiego Eckhardta – zagadnął Kurtis chyba dość wesoło. Przyglądał
się jej z zaciekawieniem, czekając. Zachęcał ją sympatycznym wzrokiem.
–
Lara. Lara Croft.
–
O kurczę! TA Lara Croft? – Przypatrzył jej się dokładniej. – Faktycznie,
wyglądasz na cholernie zmęczoną Larę Croft. Naciśniesz guzik? – Uśmiechnął się
zniewalająco, ukazując szereg równych, białych zębów.
Jak…
jak to możliwe…?
Wykonała
polecenie, przytakując, i starając się na niego nie patrzeć. Zbierała myśli.
Ledwo
noc temu… Nuciłeś melodię, której nie znałam. A teraz jesteś tu i… Zaraz, zaraz...
–
Trent? – upewniła się.
–
Do usług.
–
Nie, nic. To znaczy... – Zastanowiła się, czy by jej uwierzył. No cóż. Levis
nie miał wyjścia, więc temu też nie miała zamiaru odpuścić. Najwyżej uzna ją za
wariatkę, ojej. Co miała do stracenia? Swoją drogą, to mogło być nawet zabawne.
Chyba się pocieszała. Chyba nieskutecznie.
Wzięła
głęboki wdech.
–
Wczoraj mi się śniłeś. W Paryżu podałeś mi kartkę z nazwiskami umierających.
–
Byłem w Paryżu – przytaknął, a widząc jej spojrzenie, zaraz też kiwnął głową. –
Posłuchaj, nie wiem, o co ci chodzi, ale czy na tej karteczce było nazwisko Eckhardta?
Bo to jedyny typ, który musi zginąć.
Winda
się zatrzymała i otworzyła, ale nie wyszli z niej. Lara zaprzeczyła ruchem
głowy, więc Kurtis kontynuował:
–
Zabił mi ojca i wszystkich innych z Lux Veritatis. Ale wierz mi lub nie, nigdy
wcześniej nie widziałem zmęczonej, ani nawet pełnej sił, Lary Croft. I tym
bardziej nie dałem ci żadnej karteczki.
–
Ale… – nie skończyła.
Przecież
wystawia się na śmierć! Jest w kolejce...!
–
Chodź, Laro Croft. – Szarpnął jej rękę. – Zrobimy to razem. Będę cię krył.
***
Śnieg sypał na
potęgę, zabielając ulice coraz pełniej. Nieba nie rozświetlały żadne gwiazdy, a przynajmniej nie były widoczne, gdy światło latarni rozświetlało plac.
Wysoki, postawny inspektor zdjął rękawiczkę i wyciągnął z kieszeni telefon
komórkowy.
–
Poruczniku, wyślij ekipę sprzątającą i koronera z wydziału. Mathias Vasiley nie
żyje. Zginął w swoim mieszkaniu.
Schował
komórkę i udał się w stronę samochodu. Gdy siedział już wewnątrz ciepłego land rovera
discovery, włączył radio, które od razu ryknęło.
Póki
w nas oddech się tli
Mamy
świadomość przeżycia
W
naszych sumieniach.
Wyciągnął
ze schowka notes i długopis.
DENAT: VASILEY MATHIAS
ZGON: 19 LISTOPADA 2003
KRYPTONIM
MONSTRUM / RYTUAŁ DEWIACJI SAKRALNEJ
MARSZAND
Zanotował
i odetchnął głęboko, odrzucając notes i długopis na siedzenie obok.
Pozostał
Trent. Trent, którego nie znała sieć ani wywiad. O którym nikt nigdy nie
słyszał.
Który
prawdopodobnie nie istniał lub był nikim.
***
Wielka
ważko-modliszka ruszyła w ich kierunku. Kurtis rzucił Larze przenikliwe
spojrzenie. Wyglądał na takiego, który był w swoim żywiole i zachowywał się
intuicyjnie, jak gdyby wcale nie robił tego pierwszy raz. Dziwnym trafem
wiedział, że drogą do sukcesu były gruczoły jadowe.
–
Idź dalej! Nie trać czasu!
Pchnął
Larę w przód i wskazał palcem platformę. Splótł palce obu rąk, by mogła
ulokować na nich stopę. Nie zrobiła tego.
–
NA CO CZEKASZ?!
–
Nie zostawię cię – wyciągnęła pistolet. – Zginiesz tu.
–
Ja? – prychnął. – Chyba nie doceniasz ani Legionu Cudzoziemskiego, ani Lux
Veritatis!
Wyczepił
z paska dysk, który wzniósł się w powietrze i zapłonął złocistym blaskiem,
pozostawiając za sobą równie połyskującą smugę światła. Croft spojrzała na to
zaskoczona, ale nie miała czasu. Kurtis popędzał ją, znów składając dłonie. To,
co pozostało z Kristiny Boaz, już przestało się miotać na oślep i obrało
konkretny kierunek. Przebierało odnóżami dość szybko, nacierając na bohaterów.
Decyzja,
decyzja… Lara westchnęła ciężko. Ktoś w końcu musiał powstrzymać Karela, tak
przecież powiedział jej w śnie… Przypomniała sobie coś jeszcze.
Nie
walcz z robalem.
–
RUSZ SIĘ! – Usłyszała.
Oparła
się o męskie, silne ramiona i położyła nogę na dłoniach. Trent mocno wybił ją w
górę. Wdrapała się na platformę.
–
Łap! To ostatni artefakt, użyj go… – nie zdążył niczego wyjaśnić, bo Boaz była
już zbyt blisko. Wycelował pistolet w pierwszy z gruczołów. – A zresztą radź
sobie!
Spojrzała
na niego ostatni raz i pobiegła w stronę korytarza.
***
Poczuł mocne
ukłucie w boku i zerknął w stronę ramki. Uśmiechnął się sam do siebie. Papieros
wypadł mu z dłoni. Nie można zmieniać biegu historii… – Wyciągnął z kieszeni srebrną kulkę,
wrócił do gabinetu i odłożył ją na blat dębowego biurka. Całe szczęście, że
wykradł ją z Luwru za pierwszym razem! Baskijski, kryształowy Denbora Mark
pozwalał na alternatywne rozwiązania.
Chociaż
raz Trent odnalazł linię, w której oszczędzał Larze zmagań z policją i uratował
jej życie! Próbował już tyle razy odratować każde istnienie, ale nie było to
możliwe; nie potrafił też cofnąć rzeczywistości zbyt daleko, by inaczej pozbyć
się Eckhardta czy Karela. Denbora Mark tak nie działał. No i każda próba nieangażowania w to Croft kończyła się dla niej
źle.
Ze
wzruszeniem przypomniał sobie scenariusz, w którym odważył się do niej zagadać
w Cafe Metro i wylądowali na noc w tanim motelu. Rozkochał ją w sobie na tyle,
by nie zostawiła go samego z Boaz. Kiedy poświęciła się dla niego i umierała
jego w ramionach, miał tylko kilka chwil, by skorzystać z kryształu.
Innym
razem popełniła samobójstwo, mając już zwyczajnie dość. Monstrum ją przerosło. Odetchnął
spokojnie, wzruszony.
Udało
się.
Teraz
rzeczywistość dostosowywała wszystko pod nową linię. Czuł, że odchodzi. Że
ulatuje i staje się coraz bledszy. Po raz ostatni rzucił wzrokiem na wycinek
gazety w ramce. Uśmiechnął się do niego życzliwie, gdy ten zmieniał nagłówek,
zanim Kurtis zniknął całkowicie.
LARA CROFT UNIEWINNIONA
***
–
Cieszę się, że nic ci nie jest.
Spojrzała
na niego smutno, gdy przekręcał kluczyk w stacyjce.
–
Nie znalazłem tego całego Trenta w żadnej bazie, ale na moim biurku było to
coś. – Podał jej małą, kryształową zawieszkę w kształcie kuli. Widziała już ją w
Luwrze. Denbora Mark.
–
W ogóle nie pamiętam, bym zbierał wycinki gazet. Ktoś wsadził to do ramki. Dziwne,
nie? Żaden wyrok oficjalnie nie zapadł.
Nie
słuchała go, tylko przyglądała się w milczeniu to kuli, to ramce, które
trzymała w dłoni.
Levis
kontynuował:
–
Wysłałem też naszych chłopców na Strahov. Wszystkie dowody świadczą o rytuale
przywołania Nefilim. Zupełnie jak w odnalezionym u Carvier dzienniku von Croya.
Chyba po prostu zjawiłaś u niego w nieodpowiednim czasie.
Nadal
go nie słuchała. Wyciągnęła z plecaka notes i wyrwała z niego jedną kartkę.
Poprosiła o długopis, by po chwili beznamiętnie oddać notkę Levisowi. Spojrzał
na nią zaskoczony.
DENAT: KURTIS TRENT
ZGON: 20 LISTOPADA 2003
KRYPTONIM
MONSTRUM / RYTUAŁ DEWIACJI SAKRALNEJ
PRZYJACIEL
Przyjrzał
jej się pełen współczucia i dodał kartkę do teczki grubych rozmiarów.
Podgłośnił radio, bo wiedział, że teraz rozmowa nie była wcale najlepszym
pomysłem.
Na
finał naszych dni
Przygotowałem
dla ciebie ślad po mnie.
W
naszych sumieniach
Architektura
jest ponadczasowa.
Póki
w nas oddech się tli
Mamy
świadomość przeżycia.
*myśli Lary w tej scenie pochodzą z
niewykorzystanych materiałów znalezionych w plikach gry Angel of Darkness, pozostawionych
przez samych twórców gry;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz