PROLOG


Pionierowi. Znów. Lecz teraz – bardziej niż kiedykolwiek
Kędzierzyn-Koźle, 2006


Krew, złudnie przypominająca prymitywną farbę z tanich filmów sensacyjnych, tworzyła kałużę na betonowych kaflach. W niej bez ruchu leżało ostrze Chirugai. Wokół panowała onieśmielająca cisza, trącący żelastwem zapach kłuł w nozdrza. 
Wielkie stalowe drzwi otworzyły się z kakofonicznym zgrzytem, a na arenę wkroczyła kobieta. Charakterystyczny długi warkocz, pełne usta, kształtne piersi. Złowrogie spojrzenie, że wystarczyłby jeden rzut oka na surowy wyraz twarzy, by przestraszyć się jej i wycofać.
Karel dostał.
Pozostawała nadzieja, że Nefilim już więcej nie namiesza. Sanitarium będzie jego grobowcem.
Tylko… jak teraz, do kurwy nędzy, wytłumaczyć to wszystko glinom?
Ruszyła w stronę drzwi po drugiej stronie areny.
– Ough… – Spojrzawszy na podłogę przed sobą, przyspieszyła kroku.
Uklęknęła i podniosła chromowany dysk. Rozczarowana obejrzała go, obracając w dłoni, a jucha ubrudziła jej palce. 
To od tego, no... Jak mu tam było? Kurtisa.
Kiedy rozmawiali przed finałem, myślała, że był silny. Prawdopodobnie przeliczyła i jego siłę, i umiejętności. A może uciekł? Być może nie istniał wcale i opuścił ją wraz z Karelem. 
A może… A może…? 
Zbyt wiele pytań.
Z marszu odrzuciła myśl, że zmiennokształtny był na tyle podły, by okazać się twórcą iluzji, w której Trent to tylko perfekcyjnie wykonana imaginacja. Musiała przyznać, że Joachim Karel potrafił czarować jak nikt inny. Chwilę temu, gdy widziała go w akcji, kiedy zmieniał przy niej swoją tożsamość w przypadkowych ludzi, niczym jakiś pieprzony dziwak z jednego z tych seriali, które kojarzyła z telewizji – fakt, była w szoku. Ale Kurtis raczej istniał też... samoistnie. Raczej zwyczajnie nie podołał. Szkoda. 
A zwłoki? 
Nie dostrzegła ich nigdzie. Ostrze automatycznie otworzyło się, próbowało odlecieć, ale Lara w ostatniej chwili nie pozwoliła mu się oddalić. Natychmiast schowała je do plecaka.
– Nie mamy tu czego szukać – powiedziała i pewnym krokiem ruszyła do wyjścia.
Gdyby nie była aż tak wyczerpana oraz pozwoliłaby ostrzu wznieść się, natrafiłaby na ciekawy widok w pomieszczeniu obok.

***

Nigdy nie bolało tak bardzo, a nie raz ktoś spuszczał mu łomot. Drżał, co chwilę otwierając i zamykając oczy. Słyszał kroki gdzieś niedaleko, słyszał również słowa. Odzyskana przytomność nie przywróciła całkowicie pamięci krótkotrwałej.
Gdzie ja, do cholery, jestem?  pomyślał, ale głowa rozbolała jeszcze bardziej, więc nie skupił się na odpowiedzi. Chciał krzyczeć, lecz suchość w gardle nie pozwalała na nic, prócz jęku. Chciał wstać, ale na darmo. Odwrócił głowę w stronę drzwi, przy których leżało ciało martwej Boaz.
– A niech cię… – wyszeptał cicho, przyglądając się jej zakrwawionym szczypcom.
Machinalnie do boku przyłożył dłoń i zbrudził palce. Syknął. Nie miał pojęcia, jak długo tak leżał, ale trochę musiało to trwać, skoro krew powoli zaczynała krzepnąć. Co i tak na niewiele się zdało, bo z każdym ruchem Kurtisa wszystko, co zdążyło zastygnąć, rozwierało się od nowa, podwajając, potrajając ból. Trent nie rozpoznawał swojego głosu, a dokładne przypomnienie wypadku przyprawiło go o mdłości. Kolejny raz spróbował wstać, ale na próbie znów się skończyło. Nagle raz jeszcze usłyszał niedaleko jakieś słowa. A więc nie był sam, to pewnie ta kobieta! Przeżyła i mogła mu pomóc!
– Wróć się – znów wyszeptał, bo nie było go stać na nic więcej.
Brakowało sił. Migrena, a i pewnie jad trującej Boaz nie pozwalały myśleć. Trent poczuł pot na czole. Zrobiło mu się gorąco.
– Potrzebuję ratunku. Potrzebuję… – Zacisnął zęby.
Rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł Chirugai. 
Uspokój się… Odnajdź w sytuacji, jesteś tu i teraz. Oddychaj spokojnie. Poszukaj rozwiązania.
Dyskutowanie z samym sobą dodawało mu pewności siebie, motywowało i ułatwiało robotę. Dzięki temu miał silne poczucie wartości swojego życia. Tego uczył go ojciec, do takich sytuacji przygotował go legion. Nie bał się podejmowania decyzji. Właściwie nie bał się niczego. Tylko teraz tak cholernie bolało...
Ostrze… gdzie wylądowało? Znajdź je. Za żadne skarby nie pozwól, by tułało się w kieszeni byle kogo. Gdyby Konstantin się dowiedział, powyrywał by ci nogi z tej twojej leniwej dupy. No, wstawaj natychmiast! 
Założył, że Chirugai zostało w miejscu, w którym odcięło głowę poczwarze. Zanim Trent zemdlał, musiał zrobić kilka kroków i doczołgać się aż tu. Teraz zupełnie nie wiedział, czy znów ma być na siebie wściekły, bo gdyby nie człapał bezmyślnie, tylko zasłabł tam, gdzie zakończył zadanie, Croft natrafiłaby na niego i pewnie skłonna byłaby pomóc. Albo przynajmniej potowarzyszyć i posłuchać jego przedśmiertnego zrzędzenia. Myśl, że babeczka tak po prostu wyszła i jeszcze zabrała ze sobą dysk, a on leżał tu sam jak palec, wstrząsnęła na tyle, że zmotywował się bardziej.
Amulet był podarunkiem. Nagrodą. Trent nie potrafił się z nim rozstać ani na sekundę, ani na dwie. Może teraz, akurat w tym momencie Croft planowała już sprzedaż na jakiejś aukcji?! Znał ją jako taką!
Majaczysz, stary... – Przytrzymując jeszcze lekko krwawiący bok, podniósł się z ziemi. Stanął na równe nogi i poczuł się jak w helikopterze. W ostatniej chwili podparł się ściany.
– Co ty sobie wyobrażasz, ofiaro losu? Że zostaniesz tu na wieki? Chyba ci się coś pomyliło – mruknął i na oddechu zrobił kilka pierwszych kroków w stronę wyjścia. Wypuścił powietrze, drżąc.
Jeszcze mocniej zacisnął zęby. Pewnie teraz pływał w nim jad... Myśli te sprawiły, że czuł się słabszy. Wyobraził sobie brudną pleśń powoli rozprzestrzeniającą się w jego wnętrznościach, a wyobrażenie tego było na tyle szczegółowe, że poczuł, jak zawartość żołądka podnosi mu się aż do gardła.
Zwymiotował. Chłodną dłoń przyłożył do czoła.
– Nie zdechnę tu. Nie w tym życiu – zdecydował, otarłszy usta.
Zrobiło mu się trochę lepiej i postanowił wykorzystać siły w bardziej przydatny sposób niż wizualizowanie odpływania w tej umieralni, wśród rozczłonkowanych eksperymentów Eckhardta. Głos powoli stawał się pewniejszy, nie wibrował tak mocno jak chwilę temu. Mozolnie, w myśli wciąż przeklinając na zmianę Larę i Boaz, Trent szedł w stronę wyjścia. Prowadziło tam, poza areną i korytarzem, jeszcze kilka pięter w górę. Schodami, windą? Trent wybrał windę, mając na uwadze, że znajdował się przecież w podziemiach.
Niżej już nie można upaść, co? Dobre sobie… – pomyślał, uśmiechając się pod nosem.
Z trudem podniósł dłoń i kolejny raz otarł czoło. Chyba miał gorączkę, na przemian było mu to za zimno, to za gorąco; przyłapał się też na myśleniu o pierdołach.
– Najpierw stąd wyjdź, potem się nad sobą poużalasz. – Wydostał się z windy na segmencie zerowym.
Otworzył kolejne drzwi z nadzieją, że to już wyjście. Poczuł świeże powietrze i zakrztusił się nim szczęśliwy... Z zewnątrz tylko lekko uśmiechnięty, ale szczęście czuł całym sobą; czuł, jak przeszywało go od środka. Mrużąc oczy przed ostrym światłem latarni, wzruszył się i padł na kolana. Czerwone od krwi dłonie położył na śniegu. Chłód był przyjemny. Łagodził. Kurtis powoli uniósł głowę dopiero, gdy zobaczył przed sobą ciężkie obuwie.
–  Ładnie. A teraz wstawaj, zanim ktoś nas tu zobaczy…
Usłyszał i poczuł ostre szarpnięcie w górę.

***

Zaprzepaścił generalną próbę. Mógł być martwy. Powinien być – gdyby ocenić go po wyglądzie. Wydawał się obszarpany i połamany, a przynajmniej tam, gdzie wystawał spod gruzów.
Cud? Szczęście? Joachim nie wierzył w takie rzeczy.
Drgnął i otworzył oczy. Odwrócił twarz w prawo i spojrzał na rękę. Krew broczyła z niewielkich nacięć – coś musiało go ogłuszyć, odrzucić i zranić przy ostatnim wybuchu. Takie rzeczy zdarzały się najlepszym. 
Znów odwrócił twarz, tym razem w drugą stronę. Lewa ręka jakby zmiażdżona, bardziej wbita w ziemię, z palcami nienaturalnie powykręcanymi; jeden w górę, że prawie dotykał wierzchu dłoni, reszta na boki, byle jak, czasem w połowie. Nie był to widok zbyt pasjonujący, więc Karel spojrzał na sufit przed sobą i spróbował wstać.
Coś go powstrzymało.  
Ach, nogi. No tak. Co to? Wielki głaz? Część sufitu? Nieważne, i tak będzie trzeba się wygrzebać. Karel spróbował nieco się podnieść, zaprzeć na mięśniach brzucha. Dotknął tego głazu, ale ten ani drgnął. Joachim znów runął plecami na ziemię. Uśmiechnął się pod nosem ponuro. Będzie musiał tu chwilę poczekać, stracić trochę czasu. Poleży sobie jeszcze, zaplanuje… Wygeneruje więcej energii i odrzuci tę zawadę za chwilę, może jutro. Nigdzie mu się nie spieszyło.
Croft… Ta łotrzyca wysadziła Sanitarium. To jej wina. Zabił za nią Eckhardta, a ona tak mu się odwdzięcza? Znów będzie trzeba zaczynać wszystko od nowa. Cały ciężki proces odrodzenia praojca, powołania do życia braci. 
Ojcze...
Właściwie to nie. Karel uznał, że jednak nie ma tyle czasu. Croft pewnie była gdzieś na zewnątrz, mogła już dzwonić po policję, mogła już oczyszczać swe imię. Nie mógł i nie chciał jej na to pozwolić. Eckhardt wymyślił, że wszystko ma być na nią, więc Karel musiał stąd zniknąć.
Zamknął oczy.
Jego skóra zrobiła się biała i chropowata, jakby obsypał ją ktoś wilgną mąką. Na sterczącej z żylastego karku, bladej twarzy wyłoniły się blizny. Nie jak te po trądziku; bardziej jak po starciu z dzikim zwierzem i jego pazurami. Blond włosy stały się bardziej płowe. Małe wychłodzone wargi rozwarły się w szerokim ziewnięciu, za którego sprawą do ust napłynęła ślina. Mężczyzna wypluł ją i wziął głęboki wdech. Zamrugał dwukrotnie.
Wzniósł obie ręce przed siebie. Z prawej mniejsze drobinki gruzu i szkła wyskoczyły same, a ślady po nacięciach zniknęły. W lewej palce natychmiast rozruszały się jak u pianisty – chrzęst prostowanych kości rozniósł się po sali.
Teraz ważne – instynktowny nacisk energii. Karel nie mógł pozwolić, by najwspanialsze ciało, jakie widział w życiu, powstrzymywała jakaś drobnostka wielkości szafy pancernej. Niebieskie oczy stały się puste i czarne jak plamy oleju. Ich widok budził podobny dreszcz, jak myśl o przeciągnięciu paznokciami po talerzu. Senną, leniwą ciszę zimnego, stalowego Sanitarium, które przypominało teraz bardziej gruzowisko niż dawne laboratorium, przerwał krzyk. Karel napiął się mocniej, aż wydał i drugi, gdy wielki kloc drgnął. Trzeci, gdy kloc uniósł się w powietrze i runął tuż obok. Joachim odetchnął i zamknął oczy. Gdy otworzył je, znów były niebieskie.
Spojrzał niezbyt zadowolony na zmiażdżone nogi. Przelał w nie ten ostatek energii, który czuł całym sobą, by odzyskały zdrowie. Wstał, otrzepał czarną marynarkę i chinosy z pyłu i powolnym krokiem udał się w stronę  wyjścia. Był zmęczony, a nie powinien.
Chciał już ruszyć do Londynu, a nie mógł.
Zapłacisz mi za to, Laro Croft.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz