rok 1978
Konstantin odłożył mapę na siedzenie obok. Pociąg dudnił, za chwilę się
ściemniło. Wjechał pod wiadukt. Gdy z niego wyjechał, dłuższą chwilę
najpierw mijał pola, następnie zwolnił i przejechał przez jakąś wieś, do
miasta. Konstantin zapatrzył się w szybę. Po jakimś czasie minął słabiej oświetlone
osiedla, kopalnie i zakłady; pociąg wpadał z hukiem w uśpione skrawki lasów,
szeleścił wśród połaci żwiru, kamieni i piachu.
Zakonnik wsłuchał się w to miarowe stukanie i naciągnął kapelusz na oczy.
Zamknął je, próbując się wyciszyć.
***
Zbliżała się północ. Echo nadciągającej gdzieś w oddali burzy co rusz
grzmiało w uszach. Po mrugających w szybę refleksach niedalekich ulic było już
poznać pierwsze od dłuższego czasu zabudowania. Ale Konstantin nie wyglądał
przez okno. Spojrzał na położoną na składanym stoliku książkę i zastanawiał
się, czy może zapalić światło, ścigać się z czasem i doczytać jeszcze ten
kawałek rozdziału od Bułhakowa w oryginale, czy też bez sensu i wrócić do niej
kiedyś tam. O ile, oczywiście, to kiedyś tam jeszcze
nadejdzie.
Podróż zajęła jeden dzień dłużej; nie było tego złego. Wsiadając na
pierwszej stacji, Konstantin domyślał się opóźnień, wziął na nie poprawki,
tworząc całą siatkę połączeń. Anton i Nikola powinni być już na miejscu i
oczekiwać pociągu. Heissturm – ale jakby z rezerwą i typowym dla siebie
skrzywieniem – sam musiał przyznać przed sobą, że nawet cieszył go taki obrót
spraw. Przez tych kilka dni zagadywali go jacyś ludzie, ale nie chciał z nimi
rozmawiać, bo przecież wcale nie lubił ludzi.
Parsknął pod nosem.
No i dobrze. Zakonnikom do prostych ludzi było dość daleko.
Przynajmniej z tymi miał o czym mówić – o sprawach ważniejszych niż
właściwie cokolwiek. Bo czy nieważne było ratowanie ludzkości przed szalonym
czternastowiecznym alchemikiem z kompleksem mniejszości?
Pociąg wreszcie wtoczył się leniwie na stację. Konstantin nie popatrzył
przez szybę, lecz podniósł się z fotela i otrzepał jasne dżinsy z nie wiadomo
czego. Choć nie były najpraktyczniejszymi spodniami, jakie ze sobą wiózł,
chciał, by go w nich zobaczyli. Przywiózł je z Utah z dobrych kilka lat temu –
dostał je od Marie na któryś dzień ojca – i do dziś trzymały się przednio.
Nawet przetarcia na udach, chyba trochę większe niż te od nowości, wyglądały
wręcz znakomicie. Konstantin odwrócił się do ściany, na której wisiało lustro,
i przyjrzał się sobie, uśmiechając pod nosem.
Cały wyglądał jak zawsze znakomicie. Zresztą głównemu spadkobiercy
wielkiego zakonu nie wypadało inaczej.
Nagle stukot kół zmienił się w jednostajny szelest, szybko przeradzający
się w narastający gwizd. Pociągiem szarpnęło mocno, zatrzymał się i zgasło
światło.
Konstantin zachwiał się tak, że aż usiadł. Ból zatok i pulsowanie skroni –
tego doznał wpierw, kiedy zaczął otwierać oczy. Usłyszał grzmot pioruna
rozrywającego niebo nad pociągiem, w źrenicę wpadł oślepiający błysk, a
pojedyncze okrzyki i piski kobiet dobiegające zza ścian i ciemnego korytarza
przyćmiły głos konduktora. Konstantin słyszał ludzi przepychających się, stukot
walizek. Nie widział jednak nikogo, gdyż zasłony przysłaniały szybę
drzwi. Światło nie zapalało się, czasem ciemność rozświetlały kolejne
błyski w oknie, nagłe i urywane. Przez następne dziesięć sekund Konstantin
siedział bez ruchu, wsłuchując się w mieszaninę krzyków, przeprosin i
przekleństw.
Gdy wszystko trochę ucichło, zadumał się. Dlaczego jego bracia jeszcze nie
byli w przedziale? Już miał wyjść na korytarz, kiedy drzwi rozsunęły się i
stanął w nich Nikola.
Konstantin wstał i serdecznie rozłożył ręce.
— Nareszcie! — przywitał się z uśmiechem, którego pewnie nikt nawet
nie dostrzegł. — Możecie zapalić światło? Może już są awaryjne.
Nikola chyba przytaknął. Konstantin widział w cieniu jego podbródek, silną
posturę – jak średniego wzrostu, ale szeroki w barkach mężczyzna staje na
palcach, unosi rękę i przekręca włącznik. Znów w przedziale zrobiło się jasno.
Nikola uśmiechał się życzliwie.
Nie przywitał się jednak. Nie wyciągnął dłoni z długiego, granatowego
płaszcza. Drugą odłożył na siedzenie torbę podróżną.
— Dobry wieczór, Konstantinie — rzekł i, rozpinając kołnierzyk,
usiadł naprzeciwko.
Nie rozpłaszczył się do końca, choć widać było, że zamókł na stacji. Zdawał
się nie zwrócić uwagi na spodnie, a co dopiero na całego Heissturma. Zwykle
bywał bardziej wylewny. Rozsiadł się wygodnie.
— A gdzie Anton? — Konstantin również usiadł, nieco zbity z
tropu.
Czy ktoś go dopadł…?
Ta myśl elektryzowała do tego stopnia, że silny dreszcz przebiegł wzdłuż
pleców.
— Nie było go na miejscu.
— Nie przyjechaliście razem?
Coś tu wyraźnie trąciło, ale mina Nikoli nie sugerowała, by stało się
cokolwiek nieprzewidywalnego. Cokolwiek niezgodnego z planem. Pociąg za to
zgodnie ze swoim zagwizdał i ruszył.
— Naprawdę nie wiem. Przykro mi. Mogę? — zapytał Nikola,
sięgając już po zawiniętą na stoliku
mapę. — Taak… — mruknął pod nosem. — Czyli jak
być powinno.
Konstantin czuł wyraźną konsternację. Odpowiedzi nie były wystarczające, a
zachowanie Nikoli odbiegało od normy. Zwykle to on był tym weselszym; Heissturm
pożałował nawet przez moment, że z ich dwóch to właśnie jemu, nie Antonowi,
udało się dotrzeć na miejsce.
— Na pewno wszystko w porządku?
Siwy na włosach mężczyzna z niezdrowo zarysowanymi policzkami, znacznie
starszy i poważniejszy niż wtedy, gdy Konstantin widział go po raz ostatni,
znów uśmiechnął się pod nosem, mrużąc oczy w typowy dla siebie sposób.
— Dlaczego miałoby nie być? Opowiedz mi lepiej, przyjacielu, jak
podróż.
— Dobrze. Spokojnie — odparł, nie tracąc czujności.
Jak to: „dlaczego miałoby nie być”! Przecież plan zakładał jasno: dwóch
mnichów wsiada na stacji w Lublanie i dalej w trzech podróżują do Anatolii. W
trzech, nie dwóch.
Gdzie, do diabła, jest Anton?!
— To dobrze — usłyszał i zmarszczył czoło. — A twoje sprawy — to
słowo Nikola podkreślił dość wyraźnie — w Szkocji?
Na to Konstantina znów przeszedł chłodny dreszcz. Nikola wprawdzie wiedział,
że właśnie stamtąd Heissturm zaczyna, nie miał jednak pojęcia, dlaczego. Nikt
nie o tym nie wiedział, o żadnych sprawach; zakonnikom nie było w smak
rozmawiać w ten sposób. Konstantin spojrzał w okno, marszcząc brwi. Tam
panowały już ciemności; pociąg opuścił stację. W szybie Heissturm dostrzegł
odbity zarys Nikoli. Spoglądał w mapę, na której zaznaczona była Szkocja.
Dokładnie w punkcie, w którym miał utkwiony wzrok.
— Słuchaj… — powiedział Konstantin, odwracając się doń
wyraźnie poirytowany — czy możesz mi powiedzieć, co tu się właściwie
odstawia? — Sięgnął po mapę i prawie że ją wyrwał.
Nikola otwartymi dłońmi cofnął ręce do siebie, w geście wyraźnego
pokoju.
— Gdzie jest Anton? — usłyszał.
— Mówiłem ci już, że…
— Gdzie?!
Konstantin wyciągnął dłoń i spod siedzenia wyleciało ostrze, do tej pory
tkwiące w otwartym na ziemi plecaku. Chirugai zakręciło się w palcach
Heissturma, błyszcząc złotą poświatą. Nikola spojrzał na to wyraźnie
rozbawiony.
— No dobrze, skoro jesteś aż tak ciekawski. Przywitaj się z
przyjacielem.
Podniósł z siedzenia obok swoją torbę podróżną. Jego palce ledwo
drgnęły na zatrzaskach; materiał opadł w przód na kolana i oczom Konstantina
okazała się równo ścięta głowa.
O jasny gwint!
Anton miał oczy otwarte, przerażone. Sine wargi zdawały się wciąż krzyczeć
i krzywić z bólu; otaczała je krew, zlepiając przy okazji bujne rude włosy.
Konstantin dojrzał, że język odcięto w połowie długości. Wszystko zrobiono
czymś bardzo ostrym, precyzyjnie.
Zatrząsł się w duchu na myśl, że sam też by potrafił zrobić to Chirugai. Ale nie jemu.
Nie Antonowi.
Przełknął ślinę, lecz postanowił za wszelką cenę nie zadowalać Nefilim,
który właśnie zamykał torbę i odkładał ją powoli na ziemi. Konstantin wypuścił
z dłoni Chirugai, które wzleciało i utkwiło nad ich głowami. Ostrza
wysunęły się, tocząc koła na osi. Sam mnich nie skrzywił się, nie odwrócił ani
nie zareagował nerwowo. Jedynie zacisnął palce mocniej na
podłokietnikach.
W tym czasie skóra na twarzy Nikoli zmarszczyła się mocno i zbladła.
Wstąpiły na nią ciemne bruzdy; rozciągnęła się na czaszce, która przyjmowała
inny kształt. Naraz znów przybrała kolor człowieka. Przed Konstantinem siedział
teraz Joachim Karel. Ten, o chłodnym spojrzeniu, jak ojciec nazywał
go w listach.
Kątem niebieskiego oka Jarek zerknął urywkowo na ostrze zawieszone pod
sufitem i uśmiechnął się pod nosem.
— Wiesz — zwrócił się do Konstantina — dlaczego
Kabała jest przed tobą o krok?
Gdyż na usługach ma monstrum...?
Lecz Konstantin nie odpowiedział. A Joachim Karel jakby wcale tego nie
oczekiwał.
— Ponieważ wierzysz, że możesz komuś ufać. — Zmrużył oczy po
kociemu, odprężając się.
Heissturm zmarszczył czoło. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, właściwie
mocno go zaskoczyła. Co stwór ten próbował osiągnąć? Konstantin nie ufał
ludziom, nie ufał nawet Marie, jedynie swoim braciom. Do zarzucenia nie miał
sobie nic.
— Co masz na myśli? — wycedził, lokując na Nefilim nienawistny
wzrok.
Siedział niczym wykuty z kamienia i tylko jego wargi poruszały się
ledwie zauważalnie. Nie skamieniał dlatego, że się bał. Aby Konstantin
Heissturm zaczął czuć strach, potrzeba było czegoś więcej niż ściętej głowy
towarzysza, schowanej w torbie podróżnej. Skamieniał, bo był
ostrożny. Wiedział, że Chirugai nawet gdy zetnie Nefilim, to nie zabije.
Jedynie okruchy... Stety-niestety nikt nie miał pojęcia, gdzie schowała je
Marie, więc jeśli Karel przyszedł o tym poznać, tylko niepotrzebnie się
fatygował.
Choć... Konstantin też teraz nieco pożałował niewiedzy.
Przeklęty Nefilim tu, w Jugosławii… To nie mógł, nie mógł to być przypadek.
Ktoś dał mu znak. Konstantin, nie spuszczając wzroku z potwora w ludzkiej
skórze, zastanawiał się właśnie, kto… kto, do kurwiej nędzy, był kretem w Lux
Veritatis?!
— Nie szukam kłopotów. Przyszedłem w sprawie swej, nie Eckhardta.
— Skąd wiedziałeś, psie…
— Ciii. — Karel uniósł do ust palec wskazujący, nie
przestając się uśmiechać. — Szacunku, pchło. Nie obrażaj mnie od
psów, bo to obraza jak żadna. Niektóre mają więcej oleju w głowie niż wy. Pchły
za to — wziął lekki wdech i wyprostował się na siedzeniu, zakładając
nogę na nogę; spod długego, granatowego płaszcza ukazał ciemne chinosy i
błyszczące lakierki — to rzecz paskudna. I tak samo irytująca. Pasuje
wam.
— Skąd… — wywarczał Heissturm, jeszcze mocniej zaciskając
zęby.
— Och, głupcze. A kto wiedział, że będziesz w pociągu?
Anton. Nikola.
Inni wiedzieli tylko, że w trzech trafią do Kapadocji. Ale kiedy dokładnie
i którym z kilku możliwych połączeń…? Konstantin zaplanował je tak, by nie były
ni w ząb oczywiste.
— A mogłem ściąć obu. — Joachim przerwał mu myśli. — Czyją głowę wtem byś obarczył?
— Nie pogrywaj ze mną, Nefilim! — Wstał, a Chirugai mocniej
zaiskrzyło.
— Ten — Karel lekko kopnął butem po torbie — to czysty
tchórz. Wszystko wyśpiewał: że Anatolia, że pociąg, peron,
godzina. — Karel też wstał, poprawiając kołnierz i śnieżnobiałe
mankiety wystające spod płaszcza. — Ten drugi za to — otrzepał
rękawy, cmoknął parę razy pod nosem – prawdziwy bohater. Nic nie zdradził. A
gdy ten w torbie już skończył... — Karel uśmiechnął się szeroko,
przebiegło. — No cóż. Powinieneś mi teraz dziękować, wodzireju.
Zredukowałem liczbę słabych komórek w waszych szeregach, o wielki inicjatorze. — Ukłonił
się, było w tym coś nonszalanckiego.
— Nie miałeś prawa — warknął Konstantin i, wciąż siedząc,
spojrzał na niego pełen gniewu. — Nie ty jesteś od wyrokowania.
— Nie? Ha! No popatrz. Nikt mnie nie powstrzymał. Bo zamiast czuwać
przy swoich braciach, odpoczywałeś w Greenock. Tylko po co?
— Nie twoja…
— Moja. Ale i twoja. — Karel nagle
spoważniał. — Przychodzi taka słabość w życiu każdego Heissturma, że
płodzi on syna. Van Eckhardt szczerze wierzy, że was potrzebuje, jesteście dla
niego… interesujący. — Tu podszedł krok w przód i stał już przed
Konstantinem, prawie się nad nim pochylał. — Przeklął twój ród, choć nikt
już nie wierzy w baje o klątwach. A aby się iściły, trzeba pomocy.
— I ty, Nefilim, na jego usługach teraz…
— Twój ojciec też cię zdradził. Wiedziałem, gdzie rośniesz i
pozwoliłem ci żyć tylko dla późniejszej korzyści mojego pana. Tobie i twojej
matce, kurwie.
Konstantin aż się w sobie zagotował.
— A co, może taką nie była? A tę zabawkę po prekursorze też
zostawiliśmy ci tylko dlatego, byś rósł. Bo pan mój jest was, Heissturmów,
ciekawy i potrzebuje, byście kwitli w mocy. — Kiwnął brodą w stronę
Chirugai. — Żaden z was wciąż go nie zadowolił.
— Dlaczego więc tu jesteś, a nie z nim? Czemu nie w
Anatolii? — Heissturm już nic nie rozumiał. Wiedział, że Eckhardt
wykorzystuje braci zakonu. Słyszał i czytał, co z nimi robił, jakie
doświadczenia prowadził. Robaczywe, plugawe, bezduszne. Dlaczego więc posłał tu
tego stwora i to w połowie drogi, miast poczekać tam?
— Chcę dać mu nowy cel. Znacznie szczytniejszy niż eksperymenty, ot,
zabawa lalkami. By jednak me intencje go porwały…, cóż, nie możesz być za
bardzo zdatny. Po słabszym sam obaczy, że czas energię poświęcić większym
celom niż pchły.
Nagle znów zgasło światło. Teraz jego jedynym źródłem było unoszące się w
powietrzu ostrze. Zatoczyło pętlę nad głową Karela, a ten tylko machnął ręką w
stronę okna. Otworzyło się. Do środka wpadł przeszywający wiatr, krople deszczu
już nie dudniły o szybę, ale rozbijały się o framugę i stolik. Kolejna
błyskawica przebyła czarne niebo, a zaraz po niej nastąpił złowróżbny grzmot.
Pociąg zdawał się przyspieszyć.
Ostrze jak na zawołanie niesione energią mnicha zatoczyło ostatnie koło nad
głową Karela, by naraz sfrunąć w jego stronę. Nefilim uniósł rękę i osłonił się
przedramieniem. Chirugai wbiło się w nie, lecz nie cięło go; Konstantin poczuł
opór jakby w sobie, Karel musiał posiadać jakąś aurę, osłonę, cokolwiek, coś,
co chroniło jak tarcza, której nie widział nikt. Chirugai ledwie wczepiło się,
a w jego jasności Heissturm dostrzegł krew na mankietach. Karel tylko
uśmiechnął się na to pod nosem. Sięgnął po dysk i wyszarpał go silnie, spłynęła
krew, lecz rana od razu się zasklepiła. Zabrudzone ostrza obracały się w dłoni,
a gdy Konstantin uniósł rękę, by je przywołać – Joachim spojrzał mu prosto w
oczy. W ciepłej, złotej poświacie jego spojrzenie wydawało się pełne
ciekawości.
Wyrzucił dysk przez okno.
Nie!
Konstantin przeraził się, choć bardzo nie chciał dać tego poznać. Drgnął
tylko o milimetr, patrząc nienawistnie. Wiedział, że jego ojciec potrafił wołać
dysk nawet na spore odległości, ale wciąż młody Heissturm odnalazł je zbyt
niedawno. Wiedział, że zabrano je z domu po śmierci ojca siłą. Czy więc ten tu
uczył się go, nim Heissturm je odzyskał...? I dlaczego sam stary dał sobie je
zabrać, i jak to było wtedy, gdy ginął…?
Skoro umarł ktoś taki jak on, Konstantin wiedział, że sam jeszcze nie
przekona do siebie dysku. Trzeba było zostawić to gówniarzowi, mógłby już teraz
uczyć się tego używać tak, jak Konstantin nie miał szans w młodości.
Stracił jedyną broń i spuściznę po ojcu. Nawet nie wiedział, co czuć.
Patrzył tylko, jak Karel wystawia głowę w ciemność; byli tuż obok
siebie. Dwaj bojownicy z dwu różnych obozów, a każdy w spisku przeciw drugiemu.
Tylko jeden z nich nieśmiertelny. Konstantin skupił swoją energię i całe
pokłady pragnień o tym, by ściąć mu łeb, ale Chirugai już nie powróciło.
Słyszał, że meteoryt, z którego pochodziło ferilium, miał boską moc.
Nie bardzo chciał wierzyć, ale przecież wiedział, że starego łączyło coś z tym
ustrojstwem. Potrzebowało silnych pokładów energii branych z przekonania, że
pragnęło się go użyć. Przynajmniej tak tłumaczył to Gerhard. Czy więc jeśli sam
stracił Chirugai w ostatniej swojej walce, nie miał już wtedy wiary?
Nefilim się odwrócił.
Zanim Konstantin zareagował, Karel szarpnął nim i wpierw mocno przyciągnął,
by z impetem odrzucić go na siedzenie jak szmacianą lalkę. Energia mnicha
zachwiała się mocno wraz w nim. Karel wykrzywił twarz w krótkim uśmiechu, a gdy
Konstantin zbierał się i otrząsał – wyskoczył przez okno. Heissturm zdążył
dostrzec tylko jego buty na ramie. Szybko zerwał się z siedzenia i doskoczył do
nich, lecz nie zdążył. Wychylił za nim głowę.
Chirugai nigdzie nie było, za to Karel był teraz na dachu.
Deszcz ciął coraz mocniej, błyski stały się częstsze, a gromy – bardziej
gromkie.
— Myślisz, że twój gnojek będzie od ciebie silniejszy? — usłyszał
zduszony śmiech, który zagłuszył z oddali grzmot. Karel poczekał, aż przejdzie, i dodał:— Ile jeszcze, jak
ty, zniszczy żyć, pomyślałeś…? A ilu swych synów pochowa?
Konstantin niewiele myślał. Skupił się na moment, zamknął oczy i
wyprostował ręce aż do przeprostu. Gdy otworzył je, same białka zalśniły w
ciemności, a tylko ledwo przez chwilę zakonnik mógł dostrzec przez sufit
Nefilim na dachu. Stał w miejscu tuż pod nim. Nie ruszał się.
Jakby… czekał.
Sztuczka była mniej wyczerpująca niż jakiś czas temu; być może moce wciąż
jeszcze w nim rosły...? Może jednak był w nim jaki potencjał, by wygrać z potworem
tu, teraz, natychmiast…! Wskoczył na okno i wstał powoli, odwracając się, chwytając za śliską platformę dachu. Odbiwszy stopy od okiennicy, podciągnął… a
przynajmniej spróbował; nie było to wcale tak proste. Już raz się prawie udało, ale
ostry wiatr zepchnął Konstantina; mężczyzna syknął, szybko znalazł oparcie dla stóp na
ramie. Zgiął łokcie i podciągnął nogi dopiero, gdy z pomocą przyszedł mu
zakręt. W palcach i płucach paliło żywym ogniem.
Potężny huk pioruna pękającego tuż nad pociągiem mocno zabolał w uszy,
błyskawica siekła zygzakiem aż po horyzont. W jej srebrnym świetle mijane w
oddali zabudowania przypominały mroczne cmentarzysko, niewiele tliło się tam
latarni jak zniczy; Lublanę z tej strony od torów odgradzały połacie lasów.
Konstantin, kuląc się i zgrzytając zębami, zauważył, że Nefilim wpatruje się w
tę ponurą dal. Płaszcz pod wpływem wiatru łopotał mu na wietrze tak samo jak
koszula Heissturma; łopotanie to dało się słychać na tle orkiestry złożonej z
dudniących kół, skrzących szyn i grzmotów burzy. W świetle kolejnego piorunu
Konstantin dostrzegł, że po ranie na nadgarstku Karela nie było już śladu innego
niż przybrudzony krwią mankiet.
A co dalej?
Skupił się, by choć na moment nie czuć przeszywającego zimna. W tym samym
czasie Karel – prosty jak trzcina i z rękoma w kieszeni – odwrócił twarz w jego
stronę. Zaraz potem wyciągnął nań rękę. Podmuch zielonej energii
wystrzelił z niej jak z procy, Konstantin skulił się i odskoczył. Prawie
nogi podwinęły mu się, niechybnie spadły z pociągu, lecz rozpostartymi rękoma
łapał pion. Zaszumiało mu w uszach – od wiatru, lęku, a i śmiechu
Nefilim.
Konstantin znów skupił się w sobie, choć bał się zamykać oczu. To pomogłoby
mu pewnie opleść się tarczą ze złotej poświaty, lecz czy wcześniej by go nie
zabiło? Patrzył nienawistnie na Karela, gdy ten znów wyciągał rękę. Wskazał go
palcem.
— Boisz się! Boisz się, że zginiesz!!
I znów pusty śmiech.
I znów szmaragdowa wiązka.
Heissturm wiedział, że nie może uciekać, a przecież i tak nie miał dokąd.
Mocno zaparł się, ścisnął do białości palce i wykrzyczał. Przed jego dłonią
pojawiła się złota łuna jak tarcza i odbiła promień tuż przed twarzą. Gdy tylko
Nefilim wystrzelił następny – Konstantin już cały zalśnił na złoto. Promień
sięgnął go i lekko odsunął w tył. Heissturm zaparł się mocniej, krzyknął
mocniej!, zielona wiązka przedzieliła się na nim na pół i wystrzeliła w dwie
strony, mijając go.
— Ile masz energii w sobie, mnichu? — usłyszał. Nie
odpowiedział. Gdyby to zrobił, straciłby tę część skupienia, która właśnie
ratowała mu życie. — O jak wiele!! — i zaraz
półszeptem: — Szkoda, że tak słabo ją znasz. Gdybym na ciebie poczekał
tych parę lat, mój pan mógłby zginąć. Lecz martwy... jest mi bezużyteczny.
Z drugiej ręki Nefilima wystrzeliła druga wiązka; Konstantinowi oczy zaszły
mgłą, widział tylko złocistą łunę przed sobą, napierał, by wyszła dalej, w
przód, by teraz cofnęła Karelem… Na darmo. Może gdyby też posłał wiązkę… Nic z
tego. Dyszał w krzyku, czuł, jak wypala się szybciej, niż skupia i tworzy, i
jak mu gorąco. Strużki potu spływały mu z czoła, ręce drżały, ubranie kleiło
się do skóry. Nogi jak z waty jeszcze tylko chwilę dały radę go trzymać. Z
ostatnim wykrzyknieniem z szarganego gardła Heissturm wydał z siebie resztki
energii. Otoczyły go szczelnie, były mu tarczą zabójczą – przyjemne ciepło
stało się gorące, wrzał w nim. Szeroko rozwartymi oczyma dostrzegł, że Nefilim
zbliża się do niego krok po kroku. Nie widział jego twarzy, złoto raziło go;
to, które miało go chronić… Było za mocne, by je okiełznać! Wydał je całe za
szybko! Mógł przecież tylko odpychać wiązki, jak robił najpierw tarczą, a
teraz? Całe życie poświęcone zakonowi! Cały potencjał tkwiący w inicjacji
zmarnowany, bo stary Gerhard niczego go nie nauczył! Był tchórzem i zostały po
nim tylko czcze zapiski. Chciał go bronić…?! Nie ucząc go broni?!!
A tylko zesłał na niego śmierć.
Z ostatnim oddechem Konstantina łuna zgasła. Nie szybko jak grom; pulsowała
jak dogorywająca zapałka, jej promień zmniejszał się, a Heissturm padł na
kolana. Energia domykała się na nim. Gdy Karel opuścił dłonie, ostatnia wiązka
energii cisnęła w resztki tarczy i odbiła się prosto w niebo. Nefilim podszedł
do Konstantina, poprawił płaszcz i pochylił się, prawie klękając.
— Mógłbyś tak wiele… — Usta wydęły się, w głosie czuć było
zadumę. — A nie możesz nic.
Wstał i odszedł wolno naprzeciw ostrym prądom powietrza, które parło wprost
na niego, lecz nawet nie drgnęło nim. Karel odwrócił się ostatni raz.
— Twój jedynak nie będzie lepszy. Nie, jeśli już stracił ojca!
Konstantin resztką sił otworzył ledwo oczy i dostrzegł, jak Karel machnął
do niego ręką, by zaraz potem zeskoczyć z pociągu. W konwulsjach, w duszącym
gorącu, które szybko przechodziło w mrożące od pędu maszyny zimno, Heissturm
nie mógł myśleć o niczym innym.
Czemu nie został z gówniarzem?
***
Pociąg leniwie wtoczył się na stację Vrapče, lokomotywa dała o tym
znać przeciągłym gwizdem. Świtało już, a żywy gwar na peronie najpierw ucichł,
by zaraz przerodzić się w krzyk, większy hałas. Ktoś coś mamrotał, ktoś
wyciągnął najnowszy model Polaroida, komuś innemu światło
migawki zaślepiło oczy.
Na czarno-białym zdjęciu widać było rękę zwisającą z dachu. Ktoś wskazywał
ją palcem, ktoś inny wydał morał, jakoby ludziom od tego Hollywoodu zanadto
mieszało się w głowie. Nie każdy mógł być Jamesem Bondem, a osobowy gdzieś pod
Zagrzebiem to przecież nie Orient Express.
Ktoś znów krzyknął, gdy ręka na dachu zacisnęła się w pięść.
***
Górzyste tereny Anatoli i sama wielka sala Kapadocji nie zrobiły na nim
wrażenia takiego, jakiego się spodziewał. Może gdyby było inaczej? Może gdyby
był tu ze wszystkimi braćmi, gdyby nikogo nie brakowało?
Anton. Nikola.
Zresztą nawet Gerhard powinien tu być. Umarł za młodo i Konstantin dobrze o
tym wiedział. Wiedział też, że zaraz do niego dołączy. Gdyby byli tu
razem… Powinni przybyć tu znacznie później, wpierw skupiając się na zakonie.
Energii Lux Veritatis.
Na świetle.
Na Kurtisie. Treningu ich wszystkich.
Kiedyś Gerhard zapisał gdzieś, że w nich wszystkich siła. Jego syn dopiero
teraz pojął znaczenie większości jego słów. Mówił mu: nie bądź mną.
Tymczasem stał się taki sam, umrze młodziej.
Chrząknął i wypluł z ust flegmę z krwią. Trząsł się, usta miał sine, a oczy
zachodziły mu łzami. Katar mieszał się z zimnym potem i ze śmierdzącą goryczą
juchą. Nie chciał nawet patrzeć na braci, którzy klęczeli za nim równo w
rządku, czekając na jeden ruch ręki Eckhardta, który rozszarpie ich jak psy
lub, co gorsza, użyje ich jak tych, których mijali, gdy wchodzili do
krypty. Więźniowie, szczątki ludzkie, mutanci.
Bracia pewnie przyglądali mu się z rozczarowaniem. Jak mógł dołączyć do
nich tak słaby, tak zniszczony przez zimno, z każdym kolejnym oddechem
wypluwając płuca? To przez niego przegrali, przez jego ambicję. Trzeba było
wrócić do domu!
Do Szkocji.
Do Marie.
Do Kurtisa.
Nie słuchał Eckhardta, który z poniesioną głową prawił coś swoim zwyczajem.
Nie bał się go, lecz drgnął, gdy żałosne myśli przerwał mu krzyk.
— Nie prosiłem cię o to, Nefilim!
Karel, do tej pory stojąc po prawicy alchemika, aż się wzdrygnął.
— Panie mój, to pchła… I tak byś dziś zwyciężył, i tak…
— Miał być w pełni mocy! Kolejny Heissturm po nic!!
Metaliczna ręka Eckhardta zatrzymała się tuż przed jego nosem, a
ściśnięta w pięść mocą zwarła mu gardło. Karel zdusił się i zacharczał,
twarz zaszła mu bruzdami i nie chował się już pod tą ładną maską; znów był
stworem, którego Konstantin pamiętał. Nie przerażał go. Heissturm nie mógł się
go bać, kuląc się przez ból, nie strach. Płuco znów paliło go żywym ogniem,
zaciskało się mocniej z każdym oddechem, kłuło… Bolało. Chciał powstrzymać falę
duszności i kaszel, nie zdusił ich jednak. Krew spłynęła mu z kącika ust, gdy
splunął pod siebie gęstą i lepką plwociną.
Wtedy Eckhardt spojrzał na niego. Odrzucił Karela, który zatoczył się kilka
kroków w tył, lecz nie upadł. Poprawił płaszcz, przeciągnął palcami kołnierz
koszuli byle dalej od czerwonej szyi.
— Patrz na niego! Miał tu być gotowy! Czy wygląda na gotowego?!
— Za pozwoleniem, panie. — Karel zaciągnął mankiety z
płaszcza i podszedł do niego, prostując się. — Lux Veritatis
nie jest już ci potrzebne. Śniący ich nie potrzebuje. Ty… ich nie potrzebujesz.
To tylko kolejni słabi ludzie, spójrz. Jeśli zaś chcesz władać, potrzebna ci
godna rasa do władania. Nie pchły.
Konstantin słuchał tego i wiedział już. Wiedział, kto tu w rzeczywistości
był panem i kto tu kogo prowadził. Eckhardt, choć potężny, sterowany przez
kogoś tak potwornego stał się jeszcze bardziej szkodliwy. Już nie chodziło
o eksperymenty, już nie chodziło o użycie ciał, o zabawę w nowoczesną alchemię
na kodach genetycznych braci. Już nie chodziło o potwory, dawanie służalczego
życia, armię prostą w wybiciu. Nie chodziło już o jednostki, więźniów,
pół-ludzi… Konstantinowi nie mieściło się to w głowie! Nefilim? Śniący?!
Wskrzeszenie biblijnej rasy?! To dlatego zebrali się tu, w Anatolii! Zbladł
jeszcze bardziej, niż blady był przed chwilą. Zatrząsnął się i już chciał
zaprzeczyć, powiedzieć cokolwiek… Ale co dałyby dziś te słowa?
Karel kontynuował:
— Nowy cel nie zakłada już niewinnych igraszek na mnichach, pamiętasz?
Potrzeba ci zabaw na… — on też utkwił wzrok na Konstantinie, podszedł
naraz do niego i z całej siły kopnął go w pierś — … może nie
tyle równych tobie, co bynajmniej nie aż tak słabych.
W wycharczanej duszności płuca zakłuły tak mocno, że Heissturm już nie
powstrzymywał łez. Spływały, gdy padł na plecy, wił się w konwulsyjnym szale,
walcząc o każdy dech. Każdy kolejny łapał urywany, coraz płytszy, bo żądlił
coraz mocniej, Konstantin szarpał się w tym ze związanymi za plecami rękoma.
Błagałby… błagałby o śmierć. Niech już NIE BOLI!
— Poza tym — dodał Karel, patrząc na to z oszczędnym
uśmiechem — jakbyś jeszcze kiedyś igraszek z mnichami potrzebował…
Znalazłem jego pierworodnego.
Gdy Eckhardt spojrzał na niego zaciekawiony, Karel tylko machnął ręką.
— Równie nic niewartego — dodał, nie przestając się
uśmiechać. — Śniący i armia Nefilim. Tylko on się liczy.
***
Szedł wzdłuż połaci traw, przecinając je. W oddali widział już zabielony
świeżym tynkiem dom o czerwonym dachu i płocie. Im bliżej go był, tym bardziej
ciekawiły go postaci jak mrówki, które z każdym jego krokiem zdawały się
minimalnie rosnąć – dopóki i dom, i one nie stały się większe.
Oparł się przedramionami o płot i splótł palce. Przyglądał się chwilę
małemu chłopcu na ganku. Wyglądał niepozornie; siedział przy stole i prowadził
sam ze sobą jakąś żywą konwersację, co rusz poprawiając grzywkę wpadającą do
oka. Nagle wstał i obiegł ten stół, zza paska krótkich spodenek szybko
wyciągnął procę. Z lekkością podniósł kilka kamyków z ziemi, złapał między
palce jeden z nich, naciągnął na gumkę i…
— Kurtis! — Marie Cornel wyszła na ganek, ręce wycierając w fartuch.
Zaraz wyciągnęła je życzliwie w stronę chłopca. — Chodź już.
Ten jednak nawet na nią nie spojrzał. Powoli odwrócił się przodem do
furtki, teraz celując w gościa za płotem. Marie wzrokiem podążyła za jego
dłońmi, aż zatrzymała się w bezruchu i wymamrotała pod nosem:
— Nikola…
Karel usłyszał to, nie musząc wytężać słuchu. Uśmiechnął się do niej w
odpowiedzi.
— Nikola! Spójrz, Kurtisie, twój wujek!
Marie Cornel podbiegła do niego i otworzyła mu furtkę. Już chciał wyciągnąć
dłoń, by ująć drobne ręce i ucałować je tak, jak się powinno, jednak kobieta
zdawała się nie dostrzec tego w pół gestu. Energicznie zawisła Nikoli na szyi w
szczerej, niepohamowanej radości. Karel wzdrygnął się, gdy poczuł zapach mydła
na jej włosach i miętę, kiedy otworzyła usta i skrycie pocałowała go w kark.
— Niko… — szepnęła czule.
Dopiero gdy przeszedł go miły dreszcz, odsunęła się i zapytała głośniej:
— Dlaczego nie jesteś z nimi? Co się stało, Niko…?
Wzrok miała bardziej ciekawski, niż widział u jakichkolwiek innych
suk. Wydawała się silna i zdyscyplinowana, a przy tym jednocześnie radosna
i ciepła. I całkiem ładna, z tą burzą kręconych włosów brąz i toną piegów pod
oczami. Nic dziwnego, że Heissturm w niej był. Czy był w niej i Nikola…? A może
ten tu, to nie go...?
Karel spojrzał na nią z twarzą zbitego psa. Zbitego Nikoli.
— Przykro mi. — Miał tylko nadzieję, że tyle wystarczy…
Gdy Marie odsunęła się od niego, zakryła usta dłonią. Oczy zaszły jej
łzami.
— Ale mam coś… dla waszego syna. — Ostrożnie wyciągnął z
głębokiej kieszeni wewnątrz długiego płaszcza przybrudzony błotem dysk. Ostrza
nie wysunęły się, nic się z nimi nie stało, podszedł więc bliżej i huknął nim
na stół.
— Hmm.
Marie zareagowała natychmiast.
— Nie — odparła dość szorstko i z blatu porwała Chirugai szybciej, niż Kurtis zdążył
zawiesić na nim wzrok.
Nie umknęło ono jednak jego uwadze. Chłopiec zmarszczył brwi, by zaraz
spojrzeć pochmurno wpierw na wuja, potem na matkę – drżącą i patrzącą gdzieś w
dal.
— Pójdziesz, proszę, do środka...? — usłyszał od niej, więc kiwnął głową i
odwrócił się w stronę do drzwi. Zacisnął małe piąstki.
Karel wiedział, że szczenię też wie.
Wie już, że więcej ojca nie zobaczy.
— Opiekuj się nią — rzucił do niego i uśmiechnął się, choć nie powinien.
Nie powinien też w tym jej żałosnym smutku i drażniącej żałobie ocierać
Marie Cornel słonych łez. Ani zdjąć z niej fartuszka, wąchać włosów, gładzić
ud, gdy usiedli miło na schodkach. Nawet gdy szeptała, że chce, ale i że to ten
ostatni już raz. Klnęła się co rusz między jednym pocałunkiem a drugim, jeszcze gorętszym.
Wszystko, co dotyczyło zakonu, musi zniknąć z jej życia wraz z
nim.
— Rozumiesz to, Niko?
Nie mógł, bo i nie chciał zaprzeczyć.
Wreszcie, gdy oddalił się wystarczająco, zagwizdał pod nosem. Teraz tylko
kilka lat badań starego i osiągną cel. Jego cel. Nic i nikt nigdy już ich
nie rozproszy.
A już na pewno nie ten wasz. — Odwrócił się ostatni raz w stronę
urokliwego domu... Będzie mi ciebie brakować, o słodka
Marie.
CDN