SEQUEL: DRUGA SZANSA – IZMIR [1/?]




Obudził go chłodny powiew wiatru, więc odwrócił się na łóżku i zobaczył otwarte na oścież okno.
Lara siedziała tuż obok na krześle. Oparta łokciami o parapet patrzyła w dal, rozświetloną światłem latarni i neonami wieżowców. Izmir nocą był piękny; ciekawe, czy robił na niej jakiekolwiek wrażenie.
Kurtis wstał i okrył się szlafrokiem, wziął też drugi, podszedł do niej, okrył i ją. Od wczoraj chodziła po pokoju naga, nie miała nawet dreszczy. Zerkał na nią zmartwiony, chociaż z drugiej strony nie przeszkadzało mu to – mógł obserwować, jak jako Nefilim uczyła się siebie, i wystawiać na próbę swoją cierpliwość. Patrzył, jak raniła się i leczyła; zmieniała kształt twarzy, by szybko wracać do normalności; nie piła, nie jadała i nie sypiała. Trzeba było do tego przywyknąć, jeśli miał jej towarzyszyć. Tylko być obok i nic więcej.
Uśmiechnął się czule, oparł dłoń na jej ramieniu. Nawet na niego nie spojrzała.
– Podoba ci się? – zapytał cicho, wskazując palcem na miasto i przerywając ciszę.
Lara wzruszyła ramionami. Podszedł do stojącego pod ścianą stolika i zabrał drugie krzesło, postawił je po drugiej stronie okna i usiadł. Spojrzał na twarz przed sobą. Powinien cieszyć się, że oczy wróciły do normalności. Nie były już czarne, a tęczówki w kolorze mlecznej czekolady ładnie odbijały się w świetle.
Powinien się cieszyć, ale to wciąż było za mało. Egoista.
Cierpliwość. Jeszcze więcej cierpliwości.
– Dobrze wyglądasz. – Nadal uśmiechał się delikatnie. – Musi być ci ciężko, ale przywykniesz. Zobacz, naprawdę dobrze ci idzie. Wydobrzałaś – zaśmiał się sam z siebie. Tak ciężko było dobierać przy niej słowa. – Dobrze, że jesteś.
Cały czas przyglądała mu się. Milczała; tęsknił za jej głosem, ton zacierał się w jego pamięci. Byle tylko nie odszedł za daleko, nie oddalał się. Gasł.
– Masz siłę? – nie, to złe słowo… – Ochotę?
Cisza.
Wyciągnął obie dłonie i poczekał chwilę. Lara w końcu podała mu dwie swoje i siedzieli tak naprzeciwko siebie. Oddychali miarowo, wspólnie, musiała już zrozumieć, o co mu chodziło w takich momentach; byleby i jej zależało, ale… skoro podawała mu dłonie, to chyba tak właśnie było, prawda? Może mu nawet w pewnym sensie ufała? Czy się łudził, czy miał rację... Nie pomagała mu się zrozumieć. Nie była już człowiekiem. 
Zamknął oczy i skupił się.
Znów, jak co dzień, rozbłysnął złocistą powłoką. Otaczała go, ale nie spalała, grzała; czuł ciepło i przyjemne mrowienie energii. Skierował ją i na Larę, otulił ją czule, łagodnie. Energia pulsowała delikatnie, trwali w niej dłuższą chwilę.
Lubił te momenty. Wzruszały go.
Gdy blask zniknął, Kurtis powoli otworzył oczy i spojrzał przed siebie. Ta sama śpiewka, ot, złudzenie, bo może już teraz zobaczyłby w niej coś więcej, może tym razem spojrzy na niego inaczej, choć trochę, cokolwiek… Nic. Patrzyła na niego tak samo, jej wzrok przenikał go i jakby nie zatrzymywał się na nim, a szedł przez niego, kończąc się gdzieś w pustce, na ścianie, a może i jeszcze dalej. Był zbyt nieobecny, ale gdzieś tam na pewno… Kurtis powstrzymał się przed westchnięciem.
– Kocham cię, wiesz? – szepnął, nie puszczając jej dłoni. – I zrobię wszystko. Dla nas.

***

– Panie turysto!!!
Kurtis zatrzymał się w pół kroku i odwrócił. Starszy pan w lekkim płaszczu i berecie nieporadnie biegł w jego stronę po dróżce parkowej, kulejąc i wymachując laską. Za chwilę stał już obok.
– Pan chyba to zgubił??
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni portfel. Kurtis poznał go; faktycznie był jego, właściwie to wcale nie, nie wiedział czyj, wiedział tylko, że był pusty. Odebrał własność, którą jeszcze kilka chwil temu z premedytacją wyrzucił w pobliskie krzaki.
– Tak… eee… no, dziękuję – bąknął.
– Nie ma za co – starszy Turek uśmiechał się szeroko, zdjął beret i skierował go w stronę Kurtisa. – Ten procent – zaznaczył, łamaną angielszczyzną. – Znaleźne.
Kurtis zdębiał.
– No panie, to chociaż pięć… Możemy się targować. – Usłyszał.
Westchnął głęboko, po czym, wyraźnie zirytowany na twarzy, włożył ręce do przednich kieszeni i wyciągnął je materiałem na wierzch. Wzruszył ramionami i pokręcił głową.
Typ westchnął jeszcze głośniej niż Trent; założył beret z powrotem na głowę i prychnął oburzony. Mierzyli się jeszcze chwilę spojrzeniami, a gdy Kurtis do wzroku typu no-nic-ci-nie-poradzę dorzucił coś w stylu i-lepiej-stąd-spadaj, leciwy Turek odwrócił się i odszedł, kulejąc z powrotem tam, skąd przybiegł.
Kurtis nie zamierzał tego komentować; miał ważniejsze rzeczy do roboty. Przeczesał dłonią włosy i wyrzucił portfel do pobliskiego śmietnika. Gotówka Lary skończyła się wczoraj; trzeba było coś na to poradzić. W tylnych kieszeniach ciążył mu plik banknotów i jakieś drobne. Jeszcze trzy takie okazje jak ta wcześniejsza i starczy im na kolejny tydzień w motelu.
Karty Lary użyć nie mógł, chociaż kusiło. Ale skoro Croft oficjalnie uznano za zaginioną, a nieoficjalnie – martwą, ktoś chociażby w połowie tak dociekliwy jak Levis mógłby tylko na to czekać. Dokumenty i karty Lary zostały więc tam, gdzie były bezpieczne, czyli w motelu, przy niej. Jak bardzo czarnym humorem był fakt, że i tak nie zrobiłaby z nimi niczego głupiego, bo aktualnie miała wszystko w nosie?
Skarcił się za tę myśl, aż się skrzywił. Włożył ręce do kieszeni i ruszył przed siebie do wyjścia z parku. Stamtąd już tylko kawałek do Placu Konak.
Centrum Izmiru było o tej porze roku pełne turystów. Zresztą o każdej; Turcja przyciągała swoim urokiem i gwarancją pogody w grudniu tak samo, jak w sierpniu. Choć od brzegu Morza Egejskiego było wietrznie, bryza przyjemnie nawilżała i chłodziła, gdy słońce w zenicie raziło w oczy. Kurtis wyszedł z parku i poczuł to na własnej skórze.
Centrum historycznego miasta mieściło w sobie wszystko to, co przyciągało turystów. Pałac Gubernatorski przypominający małą kopię waszyngtońskiego Białego Domu, przy którym na wietrze powiewały flagi tureckie; równie mały i skromny meczet kafelkowy, który wyglądał raczej jak niepozorna kapliczka przystrojona kwiatami; aż w końcu Kurtis wszedł na sam środek brukowanego deptaku i usiadł na schodach przy wieży zegarowej. Rozejrzał się. Tuż obok przewodnik opowiadał o historii miasta grupie wycieczkowiczów, nieco dalej przy restauracjach i knajpkach w ogródkach rozsiadali się pierwsi goście. Niewiele brakowało do południa; trzeba było zrobić swoje, zjeść coś i wracać, Lara nie powinna zbyt długo być sama.
Ciekawe, czy zainteresowała się chociaż gazetami, które przyniósł jej wczoraj?
Dostrzegł siedzącą niedaleko na schodach kobietę. Grzebała w torebce, wyciągając na kolana większe i mniejsze pakunki – składana parasolka, portmonetka, przewodnik, jakiś notes. Wyciągnęła i jabłko, położyła obok siebie i szukała czegoś dalej; jednym ledwo widocznym ruchem ręki Kurtis przeturlał je do siebie. Nikt nie zwrócił na to uwagi, wziął je, wstał i odszedł, robiąc gryz.
Jadł, spacerując. Przeszedł się wokół centrum, mijając ludzi w kawiarenkach. Przyglądał im się leniwie i obojętnie, a przynajmniej chciał tak wyglądać; szukał okazji. Gdy zobaczył przed sobą kolejną, dość bogato wystrojoną turystkę ze złotymi bransoletami na rękach i drogimi kamieniami na szyi, uśmiechnął się pod nosem. Mijając ją, wyrzucił ogryzek i obejrzał się tylko raz, krótko; skinieniem dłoni i niewidzialną wiązką energii zsunął z ramienia torebkę. Spadła na ziemię; kobieta zaskoczona chciała ją podnieść, ale sama potknęła się na kostce i upadła; nie planował tego. Odwrócił się i podbiegł z pomocą, tak naprawdę tylko bardziej rozrzucając damskie rzeczy wokół. Cała zawartość wysypała się na ziemię.
Ładna pani uśmiechnęła się do niego, gdy podał jej rękę i pomógł wstać, podniósł też torebkę, a kiedy kobieta wrzucała tam kosmetyki, schylając się po nie, zajrzał do środka. Ona wrzuciła tam szminkę – on wyciągnął portfel. Kiedy skończyła zbierać wszystkie drobiazgi, zanim się podniosła, Kurtis zamknął jej torebkę i oddał ją grzecznie. Kobieta wciąż dziękowała, nie ma za co, naprawdę, to drobiazg, taka miła i śliczna, uważaj, proszę na siebie… Oddelegował się szybko, słysząc za sobą tylko głośny stukot obcasów.
Uśmiechnął się pod nosem i znów ruszył w stronę parku. Tamtędy droga wydawała się krótsza.

***

– Już czas – wyszeptał i znów wyciągnął dłonie.
Chwyciła je; cieszył się z tej małej rzeczy za każdym razem. Może nie powinien? Może ta krótka chwila radości zbyt go rozpraszała, trzeba było zachować powagę i spokój. Przeklął na siebie w myśli; nie, złość też nie służyła opanowaniu. Nic, tylko oddychać. Miarowo, głęboko.
Oddychali równo.
Stary scenariusz, dobrze już znany – złota poświata, magiczna aura, rutynowy rytuał zbliżenia. Czego od niego oczekiwał, że zmieni ją z powrotem czy że chociaż pozwoli jej odzyskać rozum, stać się mniej pasywną, doda jej namiętności i siły, i odzyska dla niej głos, i Kurtis usłyszy w końcu „dziękuję“?
Nie, co ty robisz, przestań tak myśleć. Skup się.
Cierpliwości. Jeszcze więcej cierpliwości.
Łuna dziś nie świeciła tak jasno; nie płynęła delikatnie i nie obejmowała aż takim ciepłem, Kurtis był zmęczony i miał o to żal.
No dalej. Nie robisz tego dla siebie.
Rozpraszał się. Nie powinien o niczym myśleć.
Zamknij się!
Zgasło.
Spojrzał na Larę, nie widział w jej oczach rozczarowania ani ciekawości. Nie puszczała jednak jego dłoni pierwsza, zresztą nigdy tego nie robiła. Czy da radę spróbować z nią raz jeszcze? Oddychał spokojnie. Tylko spokój nas uratuje. Zamknął oczy.
Zabłysło.
Zmarszczył czoło i nieco mocniej chwycił jej dłonie, jego uścisk był pewny.
Kurtis wyciszył się, trwali razem w tej nieobecności, zawieszeni myślą w pustce i słowem w głuchym eterze. Dryfowali wespół po nicości, zagłębiając się w samych sobie i sobie wzajemnie, a przynajmniej Kurtis chciał, by i ona próbowała tak samo, jak i on próbował. Ciepłem obejmował ją całą; wyciszony, stabilny, pewny. Być oparciem, częścią jej wolności, do której mogłaby wracać… Z myśli o niczym przeszedł płynnie w myśl o Larze.
Czuł, jak przenika ją sobą od koniuszków palców aż po czubek głowy. Czy miało to sens? Chrzanić; dopóki chwytać będzie jego dłonie, dopóty będzie próbował.
Nagle coś poczuł. Dryg energii, ledwo ulotne muśnięcie czyjegoś ciepła; nie było to ciepło jego własne, nie była to jego energia; coś więcej, coś w niej, cień istnienia. To ona!
Skupił się mocniej.
Wróć do mnie.
I mocniej.
Wiem, że tam jesteś…
Blask stał się jaśniejszy, żarzył się silniej.
To musiała być ona, czuł coś, czuł… tę ludzką część! A więc udało się, była tam, gdzieś w samej sobie słuchała go i rozumiała cały czas... Wciąż przez ten czas była przy nim; jak mógł w to w ogóle wątpić?! Nawet nie zauważył, jak łzy spłynęły mu po policzkach. Zebrał się w sobie, by jeszcze chwilę przedłużyć ten moment, nie stracić skupienia i jej; nie wiedział, jak do niej dotrze i jak ją odzyska, ale to nieważne, przyjdzie z czasem, najważniejsze, że była…! Oddychał miarowo, choć to trudne, czuł tak wielką radość, jakby serce miało wyskoczyć mu z piersi. Ciężko było powstrzymać mu uśmiech; tak dawno już nie był tak szczery.
Złocista aura zniknęła natychmiast, w pokoju zapadła ciemność. Kurtis nie otwierał oczu. A może jednak nie musiał robić nic więcej? Może zaraz poczuje jej ciepły dotyk, gdy rzuci się mu na szyję, może poczuje jej usta, usłyszy w końcu jej głos…?
Cisza.
Otworzył oczy i odważył się spojrzeć pierwszy. Siedziała niewzruszona jak skała.
Nie... To nie może być... Puścił jej dłonie, a swoją przyłożył do piersi. Czuł bicie swojego serca; za szybkie, nierówne, galopowało tak samo jak myśli... uspokój się… Nie potrafił, dygotał cały, patrząc w podłogę, gdzieś obok, gdziekolwiek… Zazgrzytał zębami, aż zamknął usta dłonią. 
Przypomniał sobie Londyn, tani motel i tamtą noc.
Jak… jak mógł do tego dopuścić?! To było bezmyślne, znał ryzyko, znał słowa przekleństwa!
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Odczekał chwilę, aż podniósł w końcu wzrok i spojrzał na Larę. Nie pytała.
– Ty… – wyszeptał w końcu poważnie. – Ty jesteś w ciąży.

***

Widział dwa cienie w ciemności, oświetlane światłem księżyca w pełni. Nie wiedział gdzie ani kiedy, ale wyraźnie słyszał głosy, a jeden z nich nawet poznawał. Wywoływał w nim lęk; Kurtis czuł, że gdyby się odezwał, drżałby mu głos. Zachował więc ciszę i nasłuchiwał.
Jeden z cieni płakał i wił się w agonii na podłodze, a nad nim stał Eckhardt i pieklił się w słowach. Kurtis zrozumiał już, kogo widzi – to Gerhardt Heissturm, ojciec Konstantina, a jego dziadek. Wtedy poznał, że śni.
— Głupi byłeś, żeś zwiał, i głupi jesteś teraz, skoro myślisz, że masz szansę. Ostrze się ciebie wyrzekło, Lux Veritatis zatrzymałeś w miejscu; ojciec nie przekazał ci wiedzy? To koniec. Nie będzie żadnej chwały, Konstantina zdradzisz sam. A on zdradzi syna swojego, a jego syn swojego. I na potomkach Heissturma zawsze już ciążyć będzie kłamstwo, i zwycięży ich strach. – Usłyszał głos Eckhardta.
Świadomy sen trwa zwykle krótko; Kurtis nie potrafił go kontrolować. Zbudził się spocony i spojrzał na Larę, która wpatrywała się w blask nocnych świateł Izmiru. Wstał i podszedł do niej, chłód marcowej nocy przeszył go, aż poczuł dreszcz. Objął Larę ramieniem; nie zareagowała. Oboje byli nadzy.
– Potrzebuję cię – wyszeptał i kucnął tuż obok. Oparł głowę na jej kolanach, chwycił jej dłonie i ucałował je, pogładził sobie nimi policzek, starł łzę. – Tak bardzo cię potrzebuję. – Spojrzał na nią, w górę, na jej twarz.
Przyglądała mu się, nie mógł uwierzyć, że wciąż taka sama, taka obojętna i zimnokrwista. Przytulił się do niej bliżej, podsuwając twarz do jej brzucha, nieco bardziej krągłego. Ile to już minęło, odkąd tu byli? Trzy-cztery miesiące?
– Będzie dobrze – zapewnił siebie, bo wiedział już, że jej nie musiał. Szeptał jej o tym jeszcze jakiś czas, i o miłości, i że zawsze mogła na niego liczyć.
Łkając cicho jak dziecko, sam gładził się jej dłonią, ocierał to o nią, to o brzuszek. Mówił też do niego; pogodził się z nim, nie obwiniał się już, nie miało to sensu. Gdyby jeszcze przegonić mógł złe sny i wspomnienia, oddalić tę noc w Kapadocji, a przybliżyć beztroski obraz z Cafe Metro, gdy pił kawę i widział ją przy barze – wyluzowaną, silną, niezależną. Tęsknił za taką Larą, oddałby wszystko, by wróciła.
– Kocham cię, wiesz? – wyszeptał.
– Kocham cię.
Co? Przesłyszał się? Uniósł głowę, Lara patrzyła na niego wzrokiem niewzruszonym, ale wargi miała mokre, jakby przed chwilą je oblizała. Spojrzał na nią pytająco.
Czy to był jej głos naprawdę, czy usłyszał go w sobie?
– Laro… – wyszeptał.
– Laro…? – zapytała nieco z zaciekawieniem, miał wrażenie, że nawet zobaczył je przez moment w jej oczach; błysnęło jak mała wesoła iskierka.
Sam nie wierzył w swoje szczęście.

***

Szli za rękę i nie potrzebował niczego więcej.
Centrum było tego dnia spokojne, bo, mimo rozpoczynającego się lata, padało; niebo przysłoniły deszczowe, gęste chmurzyska i chociaż w Turcji nigdy nie trwało to zbyt długo, Kurtis postanowił wykorzystać nawet tę krótką okazję na spacer. Nie lubił tłumów, gdy razem wychodzili.
Nie było mu zimno – miał grubą bluzę z kapturem i parasol, obok szła Lara ubrana w płaszczyk, który wytargował jej po okazyjnej cenie. Było jej w nim do twarzy, beżowy kolor pasował do oczu i brązowych włosów, które teraz, w deszczu, wyglądały jednak bardziej na czarne.
– Nie jest ci chłodno? – zapytała, a on uśmiechnął się w odpowiedzi i pokręcił głową.
Cieszył się, gdy pytała. Często zadawała mu pytania trywialne, głównie o to, czego mu brakowało i czego sama nie mogła doświadczać. Czy był głodny? Czy się wyspał? Czy miał czas? Ona miała go zbyt dużo, ale cieszyła go każda jej troska, którą, mimo że nie czuł jej przesadnie, odbierał z zachowania lub dopowiadał sobie ją w tonie, który brzmiał zwykle tak samo. Nie była zainteresowana. Pytała raczej z grzeczności.
Zostawił w jej rękach parasol i podbiegł do budki niedaleko; wyciągnął z kieszeni drobne i zanim otrzymał od sprzedawcy mały pakunek, przeczesał mokre włosy. Wrócił do Lary i schował się pod parasol, wymienił go za siateczkę słodkich bułek.
Lara otworzyła ją i wyciągnęła jedną, drugą podała Kurtisowi. Żuli przez chwilę w milczeniu.
– Smakuje ci? – zapytała w końcu.
– Jest jeszcze ciepła.
– Nie czuję. – Nie słyszał w jej głosie żalu. Wzruszyła tylko ramionami.
Proces był trudny. Ale im częściej wymieniała z nim słowa – konkretne, nie tylko powtarzała po nim jak papuga, zaczęła też sama od siebie… – tym bardziej w nią wierzył. Tym gorętszym i jaśniejszym światłem mógł obejmować ją w nocy, bo tym był spokojniejszy. Nie musiał sobie powtarzać, że to lepsze niż każde inne życie.
Nie chciał innego.
Gdy zjedli, a deszcz, zamiast przestać siekać kroplami, ciął nimi jeszcze mocniej, a w oddali zagrzmiało raz i drugi, Kurtis zwinął parasol. Wydawało mu się albo i może naprawdę zobaczył w oczach Lary ciekawość, więc chwycił ją szybko za rękę i rzucił się przed siebie biegiem. Najpierw trochę ją ciągnął, lecz zaraz wyrównała z nim krok, nie biegli szybko, ale biegli, widział w tym pewne szaleństwo i romantyzm, których bardzo mu brakowało. Śmiał się pod nosem do niej i sam z siebie, aż w parku zatrzymał się i mimo, że marznął i moknął, przyciągnął ją i przytulił. Większy brzuch pod płaszczykiem był już widoczniejszy; przyłapywał ją, że czasem się za niego trzymała.
Spojrzał jej oczy.
– Jestem szczęśliwy.
– Jesteś?
– Jestem.
Objął ją mocniej, aż się skrzywiła, wtedy odsunął się, lecz nie puścił jej dłoni. Drugą wskazał w kierunku wyjścia z parku, gdzie przy witrynach szeregu sklepików pod daszkiem chowała się para z wózkiem. Rozmawiali, uśmiechali się do siebie. Lara przyglądała im się dłużej, dopóki Kurtis nie wyciągnął parasolki i znów ruszyli wolniejszym krokiem.
– Wiesz, że to już niedługo… – zauważył ostrożnie.
Przytaknęła. Chciał wziąć ją pod rękę, ale zatrzymała się nagle. Zrobił jeszcze kilka kroków, a gdy odwrócił się i podbiegł do niej z powrotem, dostrzegł, że delikatnie gładziła się po brzuchu. Ten widok napełnił go szczęściem.
– Będzie dobrze – powiedział uśmiechnięty.
– Wiem. Kocham cię – odpowiedziała, nieco z grzeczności, a jednak automatycznie.

***

Śnił mu się pościg. Nie pamiętał, za czym biegł – za czymś nieuchwytnym, abstrakcyjnym, dalekim. Nie był też sobą, był rycerzem w białej zbroi, z mieczem i na koniu gnał przez pustynię samotnie. Zbroja trzeszczała, wiatr w uszach świszczał, pragnienie męczyło, lecz nie zaprzestał galopu, aż na końcu, za horyzontem dostrzegł wielkie, gigantyczne mury i wtedy zaczęło padać, jego koń wyskoczył z piasku i wylądował na kamiennym bruku, tuż przed bramą główną Sanitarium. Otworzyła się, skrzypiąc.
Chirugai rzucone w przestrzeń rozświetliło drogę – wąską ścieżkę prowadzącą do drzwi, a gdy przekroczył ich próg, po schodach w dół korytarzem ujrzał na jego końcu płomienie.
Zbudził go kobiecy krzyk.
Otworzył oczy i spojrzał na Larę. Siedziała w szlafroku przy stole i wertowała gazety. Można by jej zapalić lampkę... nie, bez sensu, przecież wcale jej nie potrzebowała. Poznała jednak, że nie spał już, więc spojrzała na niego zdziwiona.
– Miałem sen. – Przewrócił się na bok w jej stronę, by lepiej ją widzieć.
– Jaki?
– Jechałem konno przez pustynię do Sanitarium.
– W Pradze nie ma pustyni.
Dziękując w myśli za tę jakże wartościową uwagę, ugryzł się w język.
Cierpliwości. Znacznie więcej cierpliwości; i tak już było dobrze.
– No właśnie. Sądzisz, że mogłoby to coś znaczyć? – Usiadł na łóżku, a ona zwróciła twarz z powrotem w stronę gazety.
– Nie sądzę.
Optymistka.
– To już któryś raz… Może ktoś chce mi coś powiedzieć? Może nie przemyślałem wszystkiego wystarczająco dobrze…? Może powinienem jeszcze raz…
– Kurtisie. – Wstała nagle i podeszła do łóżka, usiadła na nim, tuż obok. Palcami uniosła podbródek ozdobiony trzydniową szczeciną, by mężczyzna spojrzał na nią, nieco wyżej. – Wiemy już wszystko. Dziecko jest bezpieczne. Ja jestem przy tobie bezpieczna. Czego chcesz więcej?
– Ciebie – wyrwało mu się. Spuścił wzrok.
– Nie rozumiem.
– No właśnie! – krzyknął i za chwilę tego pożałował. Było już jednak za późno; wstał i podszedł do okna, zamknął je za głośno, aż na skrzypnięcie i trzask przeszył go dreszcz. Spojrzał na Larę, ale patrzyła na niego spokojnie. Nie było na nią mocnych; odkąd to się stało, była w jego oczach pierdoloną ostoją spokoju, może nie powinien, może właśnie powinna to z siebie wyrzucić, może powinna się wkurwić raz a porządnie i w końcu zacząć zachowywać normalnie?!
Odetchnął głęboko.
– Jesteś zły – zauważyła.
– Wcale nie.
– Jesteś – podeszła do niego i zanim się obejrzał, przytuliła go, jakby mimowolnie, a jednak… – Mówiłeś, że wszystko będzie dobrze. – Nie miała w głosie wyrzutu, może to i dobrze. Jakby uczyła się emocji na nowo lub przynajmniej interpretować je i naśladować. Ale czy tak było? Nawet gdy pytał, nie wiedziała, o co i czego od niej chciał. Nie miało to sensu.
– Nie będzie – odsunął się od niej, chwycił jej dłonie i spojrzał jej głęboko w oczy – dopóki nie dowiem się, jak sprowadzić cię z powrotem.
– Przecież tu jestem, głupi. – Uśmiechnęła się, jednocześnie irytując i rozbawiając. No super.
– Nie taka.
– A jaka?
Zabrakło mu słów. Gdzie niby wewnątrz siebie mógłby je znaleźć? Jak wytłumaczyć jej coś, czego nie znała, czego mu w niej brakowało, ale nie był w stanie wyjaśnić jej tego, dla niej wszystko już było tylko czarne lub białe; tęsknił za wszystkimi kolorami życia, nie tylko suchymi pytaniami i jeszcze bardziej suchymi odpowiedziami.
Nie wiedział, jak ją sobie zwrócić i jak sobie pomóc. A może zwyczajnie się nie dało? Od małego poznawał dokumenty o Nefilim, wszystkie dotyczyły ich śmierci. Nie dało się wskrzesić Śniącego, prawdy tam objawione okazały się zwykłym kłamstwem, a za wiarę w te bzdury stracił tylko Larę i niczego nie zyskał w zamian. Stracił też dzieciństwo i ojca, i wszystkie lata w ukryciu przed Kabałą, lata na spiskowaniu i planowaniu, których nikt mu nigdy nie odda.
– A w Kanadzie? – Usłyszał, a jej głos wyrwał go z rozmyślań.
– Co „w Kanadzie”?
– Mówiłeś o Gerhardzie w Kanadzie. Spokoju w domu rodzinnym. Może i ty tam poszukaj?
– Ty jesteś moją rodziną.
I wtedy go olśniło. Mogła mieć rację! Gerhard na czele zakonu strzegł tajemnic od dawna, po swojej porażce oddał Konstantinowi ostrze i okruchy, ale ostrożnie; dawkował wiedzę tylko o zabijaniu. Nikt dziś nie wiedział, czy dało się z nimi inaczej i jak powstawali, i co w przypadku połączenia z ludźmi, którzy narażeni byli na integrację z nimi… Te tajemnice nie były przekazywane. Nefilim miało upaść i nigdy nie powstać, lecz kiedyś na pewno wiedziano o nich więcej…
Myśląc, włożył palec do ust i zaczął obgryzać skórki. Poczuł pulsujący ból, gdy Lara uderzyła go w rękę. Przestał natychmiast; spojrzał na nią, miała karcący wzrok.
– Możesz mieć rację – wyszeptał i uśmiechnął się nikle. – Trzeba przekopać archiwa, ale dokopać się głębiej, znaleźć to, czego nie znał Gerhardt i Konstantin. Lub znali i mi nie powiedzieli.
Posmutniała.
– Wyjeżdżasz?
– Wyjedziemy razem. Muszę znaleźć ci bezpieczne miejsce, a wtedy poruszę niebo i ziemię, by cię odzyskać.
Nie rozumiała, spojrzała na niego zdziwiona.
– Przecież jestem tu, głupi.
Uśmiechnął się do niej czule i ucałował ją w czoło.

***


– Na pewno się ucieszy – zauważył, pocieszając się, a Lara spojrzała na niego spod byka.
– Nie wątpię – mruknęła. – Na pewno tego chcesz? – Podniosła telefon wyżej, prawie machając mu nim przed nosem. Pogoda była ładna, więc siedzieli na ławce w ogrodzie przy motelowym lobby.
Na wąskim ekranie skradzionej nokii Kurtis spostrzegł wstukany numer. 
– A jakie mamy wyjście? Chcesz wejść do samolotu na lewych dokumentach? Pokazać się światu i narobić bałaganu? Z ostatniej chwili! Drodzy widzowie, oto njus dnia, na lotnisku w Londynie widziano Larę Croft. Żywą i ciężarną!
Miała się zaśmiać. Nie zaśmiała się, tylko patrzyła zdziwiona. Nie rozumiał jej poczucia humoru; czasem łapała jego żarty w mig, czasem reagowała na coś, co w ogóle nie było śmieszne.
Westchnęła.
– Chodzi mi o to, że nie jest tu wcale tak źle.
– Nie jest, ale jeżeli istnieje cień szansy, by ci pomóc...
– Nic mi nie przeszkadza.
Spojrzał na nią, krzywiąc się.
– Nie wątpię – mruknął. I wtedy się zaśmiała.
To jakiś absurd…
– Dzwoń. Tylko proszę, bądź delikatna. – Po oczach poznał, że w ogóle nie rozumiała aluzji. – Nie możesz powiedzieć: „Hej, to ja, Lara, przyleć proszę do Turcji i zabierz mnie stąd do domu”. Ale możesz powiedzieć, by nie mówić nic Levisowi. I trzymaj się proszę planu, nic nikomu nie mów o Nefilim ani o Kabale, ani o mnie. O ile ty to pewnie masz gdzieś, mogłabyś zaszkodzić swoim bliskim.
– Levisowi? – Spojrzała na niego podejrzliwie.
– Levis jest dla ciebie bliski? – zapytał zdzwiony. Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Dlaczego Dante miałby coś mówić Levisowi?
Naprawdę nie wyłapała niczego innego z jego słów? Nie dbała o bezpieczeństwo… tego, no… Zipa chociażby? Kurtis przewrócił oczami.
– Och, no dzwoń już po prostu.
Przytaknęła i nacisnęła zieloną słuchawkę. Przeczekała kilka sygnałów, aż w końcu usłyszała zmęczone: „Halo”.
– Dzień dobry, Dante. To ja, Lara.
Kurtis złapał się za głowę. Nie dowierzał, w czym właśnie uczestniczył.
Cierpliwości. Jeszcze więcej cierpliwości. Oddychaj, stary, tylko spokojnie…
Miał ochotę ją rozszarpać i jednocześnie mocno przytulić. Już wiedział, że będzie za nią tęsknił, ale wiedział też, że rozłąka nie potrwa długo, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Po pół roku spędzonego tylko z Larą obawiał się, że w czasie jego nieobecności coś może jej się stać, ale ufał jej. Nie zrobiła jeszcze niczego, nigdy, co zachwiałoby tym zaufaniem, ale z drugiej strony wciąż nie była sobą. Nauczył ją interesować się nim i dzieckiem, rozmawiać, otwierać się, próbować rozumieć innych, słuchać, co mówią. Wydawała się całkiem normalna, ludzie dookoła co najwyżej mogli podejrzewać, że miała żółte papiery, była trochę cofnięta. Nie mieli pojęcia, że przy niej cofnięci byli wszyscy inni.
Słuchał jeszcze chwilę, jak rozmawiała, oparł nawet głowę o jej ramię, a gdy skończyła, podniósł się i spojrzał na nią.
– I co?
– Mówił, że już leci. Zrobiło mu się wesoło. Miałeś rację. 
– A ty miałaś nie mówić: „hej, to ja Lara”.
– Przecież powiedziałam „dzień dobry” – fuknęła urażona lub przynajmniej taką udając.
Oddała telefon, a Kurtis otworzył go, złamał kartę SIM o deskę pod sobą i kawałki jej wyrzucił do śmietnika obok ławki, wraz z resztą telefonu.
– I tak będę za tobą tęsknił. – Znów oparł się o kobiece ramię, wzdychając przeciągle.



Koniec części pierwszej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz